Poprzedni artykuł w numerze
C harakterystyczną cechą prawa cywilnego krajów romańskich jest – rzecz oczywista – praktycznie stuprocentowe oparcie jego leksyki na łacinie. Dzięki temu w zasadzie każdy, kto poznał terminologię prawną języka Rzymian, stworzoną czy to przez nich samych, czy to przez kolejne pokolenia twórców europejskiego ius commune, posiada zdolność przynajmniej podstawowego rozumienia tekstu prawnego napisanego w jednym z języków romańskich. Dla takiego czytelnika, niezależnie od tego, czy spojrzy na przepis francuski, włoski, rumuński czy portugalski, kluczowe wyrazy w nim zawarte będą wyglądać dosyć znajomo i dzięki temu nawet nie znając języka, będzie w stanie zorientować się przynajmniej, o jakich instytucjach prawnych dany tekst traktuje. Oczywiście z językami germańskimi i słowiańskimi rzecz ma się kompletnie inaczej, bo znakomita większość z nich stworzyła własną leksykę prawniczą. Mimo że sama siatka pojęciowa również oparta jest w zasadzie w całości na wzorcu rzymskim, to jednak ogromnej większości pojęć łacińskich przyporządkowano odpowiedniki w językach rodzimych. Z tym problemem zderza się nieuchronnie każdy polski adept nauk prawnych pragnący studiować prawo niemieckie i bez wątpienia to samo dotyczyć musi każdego obcokrajowca, który chciałby zorientować się w meandrach prawa polskiego. Nasz język prawa prywatnego nie jest tu bowiem żadnym wyjątkiem.
Uważniejsze spojrzenie na leksykę polskiego prawa cywilnego pozwala zauważyć, że jest ona naprawdę w ogromnej większości rodzima, niejednokrotnie nawet wywodząca się z pradawnych warstw języka polskiegoNa temat etymologii niektórych terminów stosowanych w polskich kodeksach zob.: J. Kwiatkowska, Co szyja ma wspólnego z grzywną? Etymologia wybranych kodeksowych terminów, (w:) Język polskiego prawa: nowe wyzwania, red. D. Kondratczyk-Przybylska, A. Niewiadomski, E. Walewska, Warszawa 2016, s. 305–310.. Oczywiście kilka wyjątków istnieje od tak dawna, że w zasadzie nie zauważamy już ich łacińskiego pochodzenia. Pierwszym i być może najważniejszym jest sam wyraz „kodeks”, różniący się od łacińskiego źródłosłowu jedynie ortografiąWarto zresztą pamiętać, że kojarzony dziś powszechnie z problematyką prawną wyraz codex był pierwotnie w łacinie wyrazem wieloznacznym, m.in. określającym pień lub kloc drewna. Później oznaczać zaczął „nową postać książki, która opanowała rynek księgarski ok. 300 r. W przeciwieństwie do dawnych zwojów papirusowych, zwanych biblion, książkę tę tworzyły zapisane karty pergaminowe, złożone między sztywnymi okładkami w sposób przypominający dzisiejsze kołonotatniki” [T. Giaro, (w:) W. Dajczak, T. Giaro, F. Longchamps de Bérier, Prawo rzymskie. U podstaw prawa prywatnego, wyd. 2, Warszawa: PWN 2014, s. 85], a dopiero następnie zbiór konstytucji cesarskich ujęty w takiej właśnie księdze. Naukowy esej poświęcony temu zagadnieniu zawarł H. Kupiszewski w swojej słynnej pracy Prawo rzymskie a współczesność (zob. wyd. II, Kraków: OD.NOWA 2013, s. 267–287).. W tym wypadku Polacy okazali się być zdecydowanie bardziej łacińscy od Niemców czy Czechów, którzy nawet na określenie owocu zabiegów kodyfikacyjnych znaleźli własne słowa (odpowiednio: Gesetzbuch oraz zákoník). Podobnie zresztą rzecz się ma z używanym u nas na określenie tej arcyważnej gałęzi prawa przymiotnikiem „cywilne”, a jej kodyfikacji epitetem „kodeks cywilny”. Z trudnych do ustalenia przyczyn język polski nie posługuje się tu dosyć oczywistym rodzimym odpowiednikiem (prawo „obywatelskie”, kodeks „obywatelski”), kompletnie niestosowanym w kontekście prawa prywatnego. Znów warto zauważyć, że zasadniczo odmiennie przedstawia się ta kwestia przymiotnika „cywilny” w języku niemieckim (bürgerliches), czeskim (občanský) czy rosyjskim (гражданский; grazhdanskiy). Jeśli natomiast chodzi o tradycyjne pojęcia techniczne, to w samym k.c.Ustawa z dnia 23 kwietnia 1964 r. – Kodeks cywilny (tekst jedn. Dz.U. z 2016 r. poz. 380 ze zm.). można znaleźć tylko jedno słowo, które pochodzi bezpośrednio z łacińskiej terminologii prawniczej: testament. Wyraz został oczywiście spolszczony, choć rozpoznanie jego znaczenia raczej nie powinno stanowić problemu dla obcokrajowca znającego terminy łacińskie. Innymi wyrazami – kalkami z języka obcego – obecnymi od dawna w polskim prawie cywilnym są „komis” oraz „agencja”, którego to ostatniego wyrazu proces spolszczania był zresztą dość ciekawy; dość powiedzieć, że w czasach II RP ustawodawca posługiwał się jeszcze słowami „ajencja” i „ajent” (np. w art. 522 Kodeksu zobowiązańRozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 27 października 1933 r. – Kodeks zobowiązań (Dz.U. z 1933 r. nr 82, poz. 598). ). Bez wątpienia do zakresu prawa cywilnego należą też niemal pozakodeksowe terminy, takie jak starogrecka (i przejęta przez prawników rzymskich) „hipoteka” oraz łacińska „kuratela”.
Natomiast bardzo wiele nazw obcego pochodzenia, funkcjonujących doskonale w języku prawniczym lub potocznym, ma w języku prawnym swoje czysto polskie odpowiedniki. Najlepszym przykładem będzie zapewne „adopcja”, spolszczony łaciński termin prawniczy, używany powszechnie w mowie potocznej, a jednak w przepisach k.r.o.Ustawa z dnia 25 lutego 1964 r. – Kodeks rodzinny i opiekuńczy (tekst jedn. Dz.U. z 2015 r. poz. 2082 ze zm.). zastąpiony rodzimym „przysposobieniem” – słowem chyba nieszczególnie popularnym w codziennym języku. Warto wskazać również termin „legat”, będący spolszczeniem łacińskiego legatum, a jednak w przepisach k.c. znajdujący odpowiednik w słowie „zapis”. Podobnie rzecz się ma z powszechnie używanym w obrocie słowem „klauzula”, będącym zresztą głęboko zaszczepionym w polszczyźnie dzięki posiadaniu różnorakich znaczeń, m.in. w matematyce i muzyce. W przepisach k.c. próżno jednak tego wyrazu szukać, gdyż operują one konsekwentnie terminem „postanowienie umowne” lub „postanowienie umowy”. Wreszcie trzeba spojrzeć na sam wyraz „umowa” wraz z całą jego rodziną, który (przynajmniej do niedawna) niepodzielnie dominował w języku prawnym, spychając do języka prawniczego i potocznego wywodzące się z łaciny słowo „kontrakt”. W pierwotnym tekście k.c. jedynym śladem obecności w prawie prywatnym tego szacownego i prastarego rzymskiego terminu było określenie jednej z umów nazwanych mianem kontraktacji. Wreszcie od dawna już funkcjonował w prawniczej polszczyźnie termin „prokura” (pochodzący od łacińskiego procurator, oznaczającego zastępcę procesowego), w czasach II Rzeczypospolitej obecny w przepisach Kodeksu handlowegoRozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 27 czerwca 1934 r. – Kodeks handlowy (pierwotny publikator: Dz.U. z 1934 r. nr 57, poz. 502). O prokurze stanowiły przede wszystkim art. 60–65 Kodeksu handlowego., a po faktycznym zmarginalizowaniu całej instytucji prokury w dobie PRL ostatecznie przywrócony prawu prywatnemu poprzez wprowadzenie go do k.c. w 2003 r.Przepisy o prokurze (art. 1091 –1099 ) zostały dodane do k.c. przez ustawę z dnia 14 lutego 2003 r. o zmianie ustawy – Kodeks cywilny oraz niektórych innych ustaw (Dz.U. z 2003 r. nr 49, poz. 408).
Nie bez kozery jednak podkreślić należy, że rodzima oraz wrosła w naszą tradycję łacińska terminologia była dla prawa cywilnego w zasadzie wyłączna jedynie do niedawna. Kreślenie obrazu obecnego stanu rzeczy warto jednak zacząć od pochodnych łacińskiego terminu contractus. Samo pojawienie się w k.c. kolejnego terminu o łacińskim źródle trudno byłoby oczywiście uznać za coś specjalnie zaskakującego czy tym bardziej niewłaściwego, jednak w tym wypadku ustawodawca wykazał się pewną niekonsekwencją. Otóż wraz z wejściem w życie ustawy o ochronie niektórych praw konsumentów oraz odpowiedzialności za szkodę wyrządzoną przez produkt niebezpiecznyUstawa z dnia 2 marca 2000 r. (Dz.U. z 2000 r. nr 22, poz. 271). w zmienionych lub dodanych przez nią do k.c. artykułach 385 z kolejnymi indeksami pojawiło się nagle słowo „kontrahent”, mimo że w kodeksie konsekwentnie używane jest pojęcie „strona umowy”. Być może należałoby uznać to za legislacyjne niechlujstwo, gdyż zdecydowanie niewskazane jest, aby jedna i ta sama ustawa (a już zwłaszcza ustawa zawierająca w tytule słowo „kodeks”) używała dwóch terminów na określenie dokładnie tego samegoZgodnie z § 10 Zasad techniki prawodawczej „do oznaczenia jednakowych pojęć używa się jednakowych określeń, a różnych pojęć nie oznacza się tymi samymi określeniami”. Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 20 czerwca 2002 r. w sprawie „Zasad techniki prawodawczej”, Załącznik (tekst jedn. Dz.U. z 2016 r. poz. 283).. Można jednak stwierdzić, że wobec bardziej ogólnego pojęcia „strona umowy” termin „kontrahent” ma znaczenie szczególne, gdyż przepisy art. 3851 oraz 3853 używają go tylko w znaczeniu drugiej strony umowy zawartej z konsumentem. Niezależnie jednak od tego pojawienie się nagle w k.c. słowa z całkowicie obcej mu rodziny – wyrazu „kontrakt” – stanowi pewien językowy dysonans.
Bez wątpienia jednak ów dysonans jest niczym w porównaniu z tym, który wprowadziła do kodeksu ustawa nowelizująca z dnia 26 lipca 2000 r.Ustawa z dnia 26 lipca 2000 r. o zmianie ustawy – Kodeks cywilny (Dz.U. z 2000 r. nr 74, poz. 857)., dołączając do prawa zobowiązań nową umowę nazwaną – umowę leasingu. Przepisy k.c. traktujące o tej umowie (art. 7091 –70918) konsekwentnie posługują się właśnie tym pojęciem. Innymi słowy – w k.c., w którym niepodzielnie królowała terminologia polska, wsparta jedynie w kilku miejscach prastarymi pojęciami pochodzenia łacińskiego, pojawił się nagle czystej wody anglicyzm.
Przyczyna takiego zabiegu ustawodawcy jest raczej oczywista – decydując się na kodeksowe uregulowanie umowy wcześniej nienazwanej, użył on po prostu terminu powszechnie występującego w praktyce. Uzasadnienie to nie anuluje jednakże podstawowej wątpliwości: czy fakt, że język potoczny oraz język praktyki posługiwały się dotychczas anglicyzmem, wystarczająco uzasadnia taki, a nie inny zabieg legislacyjny? Czy stanowi wystarczający powód dla zaburzania językowej konsekwencji kodeksu? J. Poczobut wskazał, że „leasing jest uznawany na świecie za terminus technicus i przede wszystkim dlatego nie wymaga tworzenia polskiego odpowiednika. Dla stosowanej powszechnie w Polsce nazwy «leasing» brak jak dotąd alternatywy. Nazwa ta przyjęła się już w naszym języku, o czym świadczy uwzględnianie jej od kilku lat we wszystkich słownikach języka polskiego”J. Poczobut, Leasing, (w:) System Prawa Prywatnego. Tom 8. Prawo zobowiązań – część szczegółowa, Warszawa: C. H. Beck 2011, s. 279.. Rzeczywiście, trzeba wskazać, że słowo „leasing” w takiej, a nie innej pisowni znaleźć dziś można nawet w Słowniku języka polskiego PWN. Pytanie tylko, czy jest to w ogóle argument o jakiejkolwiek wartości, skoro do tegoż samego słownika trafiły ostatnio również takie dziwactwa, jak „hejter” (choć trzeba zauważyć, że jest to wyraz przynajmniej spolszczony). Warto dla kontrastu wskazać, że „leasingu” – przynajmniej na razie – brak w Wielkim słowniku języka polskiego PANWielki słownik języka polskiego PAN, nad którym prace trwają sukcesywnie od 2005 r., dostępny jest w Internecie pod adresem: wsjp.pl (dostęp: 18 października 2016 r.)., choć całkiem niedawno trafił doń choćby wskazany już wyraz „hejter”.
J. Poczobut wskazuje również, że przez naszego ustawodawcę leasing został uznany za słowo należące do zwyczajowo stosowanej terminologii naukowej i technicznej, zgodnie z art. 11 pkt 5 ustawy o języku polskimJ. Poczobut, Leasing, s. 279. . Rzeczywiście ustawa taUstawa z dnia 7 października 1999 r. o języku polskim (tekst jedn. Dz.U. z 2011 r. nr 43, poz. 224 ze zm.).we wskazanym przepisie tworzy taki wyjątek, tak że użycie słowa „leasing” w nowelizacji k.c. pozostaje zapewne w formalnej z nią zgodności. Trudno jednak uznać, aby o zasadności dokonywania takiej językowej rewolucji przesądzać miały jedynie przesłanki natury czysto formalistycznej. Oczywiście bardzo istotny jest tutaj argument, że tworzenie polskiego neologizmu dla określenia tej umowy byłoby zapewne zabiegiem karkołomnym, natomiast użycie określenia opisowego rodziłoby duże trudności z powodu złożonego charakteru tejże umowy. Wykorzystanie zatem zastanego i powszechnie przyjętego terminu angielskiego bez wątpienia było zatem zabiegiem najprostszym, intuicyjnym i przede wszystkim nieutrudniającym życia tym, do których nowe prawo jest adresowane.
Uznając powyższe argumenty, nie sposób jednak przejść do porządku nad faktem, że termin „leasing” został na gruncie kodeksu zaszczepiony w czysto obcej formie. Nie podjęto nawet próby jego spolszczenia, która przecież w tym akurat przypadku nie byłaby niczym szczególnie trudnym. Skoro bowiem nasi przodkowie chcieli i umieli zamienić testamentum w testament czy też hypotheca w hipotekę, to czemu dziś mielibyśmy się wahać przed zamienieniem leasingu w lizing? Wskazane terminy wyglądają dziś już całkowicie swojsko, między innymi dzięki dokonanemu niegdyś ich spolszczeniu, natomiast „leasing” jawić się będzie jako ciało obce zawsze, a przynajmniej tak długo, jak obowiązywać będzie jeszcze polska ortografia i zasady wymowy. Nie sposób przecież zapomnieć, że reguły zdrowego rozsądku nakazywałyby, aby wszelkie wyrazy zamieszczone w tekście spisanym w języku polskim i niewyróżnione jako oczywiste terminy obce, czytać zgodnie z regułami języka polskiego. Wyraz „leasing” czytany po polsku nie brzmi zaś specjalnie szczęśliwie. Jeszcze gorszy dla ucha efekt uzyskamy zaś, aplikując polskie zasady wymowy do kolejnego obok „umowy leasingu”, funkcjonującego w polskim prawie cywilnym kompletnie niespolszczonego anglicyzmu. Mowa tu oczywiście o terminie „timeshare”. Ostatecznie zaś, jeżeli komuś polonizacja poprzez dostosowanie słowa „leasing” do polskiej wymowy miałaby się wydać przesadzona lub śmieszna, to warto spytać, czy odnosząc się do wybitnego angielskiego dramaturga, którego 400. rocznica śmierci przypada w tym roku, woli pisać „Szekspir” czy „Shakespeare”?
W wypadku wskazanego wyżej terminu „timeshare”, określającego bardzo młodą instytucję prawa cywilnego, kapitulacja ustawodawcy przed inwazją języka angielskiego została przynajmniej poprzedzona jakąś próbą stawiania oporu. Mianowicie pierwotna regulacja owego ciekawie skonstruowanego prawa do nieruchomości żadnego terminu angielskiego w ogóle nie używała – został on odrzucony przez Komisję Kodyfikacyjną Prawa Cywilnego właśnie z przyczyn językowychK. Zaradkiewicz, Timesharing – szczególny stosunek prawa rzeczowego, (w:) E. Gniewek (red.), System Prawa Prywatnego. Tom 4. Prawo rzeczowe, Warszawa: C. H. Beck 2012, s. 167, przypis 3., mimo że doktryna i praktyka powszechnie posługiwały się już wówczas słowem „timesharing”Zob. np. J. Preussner-Zamorska, E. Traple, Timesharing – nowa instytucja prawa polskiego. Uwagi na marginesie projektu ustawy, „Kwartalnik Prawa Prywatnego” 1998, nr 3, s. 537–547; B. Fuchs, Timesharing w prawie wspólnotowym – wnioski dla polskiego ustawodawcy, „Rejent” 2009, nr 2, s. 11–32.. Wskazana, obowiązująca uprzednio ustawa z dnia 13 lipca 2000 r. o ochronie nabywców prawa korzystania z budynku lub pomieszczenia mieszkalnego w oznaczonym czasie w każdym rokuUstawa z dnia 13 lipca 2000 r. o ochronie nabywców prawa korzystania z budynku lub pomieszczenia mieszkalnego w oznaczonym czasie w każdym roku oraz o zmianie ustaw Kodeks cywilny, Kodeks wykroczeń i ustawy o księgach wieczystych i hipotece (Dz.U. z 2000 r. nr 74, poz. 855). posługiwała się bowiem owym zamieszczonym już w tytule, straszliwie długim i pokracznym, ale jednak polskim określeniem tego specyficznego prawa podmiotowego. Kodeks cywilny, odwołujący się wówczas do owej ustawy w blankietowym przepisie art. 2701 , również posługiwał się tylko terminem zawartym w jej tytule. Nie ulega oczywiście wątpliwości, że określenie prawa podmiotowego zajmujące więcej niż linijkę znormalizowanego maszynopisu nie jest czymś szczególnie pożądanym z punktu widzenia zasad poprawnej legislacji, jednak ten oczywisty argument za znalezieniem innego pojęcia wcale nie uzasadnia konieczności posłużenia się akurat słowem nie tylko obcym, ale nawet zapisywanym w obcym brzmieniu i – co już jest kompletnie niezrozumiałe – nawet nieodmienianym przez przypadki.
Tak właśnie jednak postąpił ustawodawca drogą ustawy z dnia 16 września 2011 r. o timeshareUstawa z dnia 16 września 2011 r. o timeshare (Dz.U. z 2011 r. nr 230, poz. 1370). . Można powiedzieć, że posunął się nawet o krok dalej niż w przypadku leasingu, gdyż w tekście k.c. tenże wyraz przynajmniej odmienia się „po polsku”, gdy tymczasem „timeshare” polska deklinacja zdaje się w ogóle nie dotyczyć. Znowu bez wątpienia legislacja poszła po linii najmniejszego oporu, bezrefleksyjnie adoptując termin używany w praktyce. Tymczasem w tym przypadku nie nastręczałoby chyba większych trudności stworzenie polskiego odpowiednika określającego dane prawo zdecydowanie krócej i zgrabniej, niż to uczyniono w ustawie z 2000 r. Za przykład niech posłużą choćby sąsiedzi zachodni, w których kodeksie cywilnym owa konstrukcja występuje pod zgrabnym terminem Teilzeit-Wohnrecht.W BGB instytucja ta normowana jest w §§ 481–487, wprowadzonych do kodeksu w 2002 r. Przepisy kodeksowe zastąpiły obowiązującą wcześniej w tym zakresie Teilzeit-Wohnrechte-Gesetz (TzWrG) z 20 grudnia 1996 r. Nawet jeśli język polski nie posiada tej charakterystycznej dla niemieckiego umiejętności tworzenia rzeczowników dowolnie złożonych, to wymyślenie terminu np. trzywyrazowego chyba nie powinno stanowić problemu. Czemu na przykład nie zastąpiono „potworka” z ustawy z 2000 r. choćby tłumaczeniem pomysłu niemieckiego – „czasowym prawem zamieszkania” – oczywiście odpowiednio wyjaśnionym i uzupełnionym o treść w przepisach ustawy?
Owe przykłady kapitulacji ustawodawcy przed naporem stosowanych w praktyce terminów angielskich mocno kontrastują z uporem naszych przodków, niegdyś skonfrontowanych z dużo szerszą i głębszą recepcją prawa obcego. Mowa tu oczywiście o wprowadzonym w Księstwie Warszawskim Kodeksie Napoleona, będącym – jako akt prawny w znacznej mierze wywodzący się z romanistycznej tradycji prawnej Europy Zachodniej – ciałem obcym dla ziem polskich, na których recepcja prawa rzymskiego w zasadzie nie nastąpiłaOdnośnie do zasadniczego braku recepcji prawa rzymskiego w dawnej Polsce oraz całej Europie środkowej i wschodniej zob. T. Giaro, Legal Tradition of Eastern Europe. Its Rise and Demise, „Comparative Law Review” 2011, nr 2, s. 1–23.. Kodeks został na polski przetłumaczony przez wielu autorów ogromnym wysiłkiem pracy, bo znaczną część terminologii w nim zawartej trzeba było w zasadzie tworzyć od nowa. Wysiłek ten jest tym bardziej wart podkreślenia, że „wszystkie kodeksy [francuskie] zostały szybko przetłumaczone na język polski, ale moc obowiązującą miały francuskie oryginały – żaden z kodeksów nie miał urzędowego tłumaczenia. Posiłkowano się rzecz jasna tłumaczeniami nieurzędowymi”P. Pomianowski, Problemy stosowania obcojęzycznych źródeł prawa. Recepcja prawa francuskiego na ziemiach polskich. Wybrane zagadnienia, (w:) XVII Konferencja Wydziałowa na temat: Źródła prawa. Teoria i praktyka. Materiały przedkonferencyjne, Warszawa 2016, s. 38. . Wtedy to powstało wiele prawniczych wyrażeń używanych w naszym języku do dnia dzisiejszego, natomiast te mniej udane zostały z czasem zastąpione lepszymi. Tu doskonałym przykładem będzie „używanie przychodów”, później zastąpione dziś oczywistym pojęciem „użytkowanie”. Nikt jednak nie próbował wówczas w tłumaczeniach kodeksu, będących w końcu adresowanymi do Polaków, pozostawać przy francuskim (a pośrednio łacińskim) usufruit.
Zasadnicza różnica między sytuacją z roku 1808 a uwarunkowaniami obecnymi polega, rzecz jasna, na tym, że wówczas mieliśmy do czynienia z odgórnym narzuceniem części ziem polskich zupełnie nowego prawa. Dziś natomiast ustawodawca przede wszystkim wychodzi naprzeciw problemom powstałym oddolnie, w praktyce stosowania prawa (choć nie należy również zapominać, że np. ustawa o timeshare stanowi również implementację dyrektywy UE). Bez wątpienia również owe angielskie terminy, które koniec końców jednak do ustawodawstwa się przebijają, są rzeczywiście w praktyce stosowane. Jeżeli jednak uznamy, że ustawodawca powinien całkowicie poddać się owym oddolnym „tendencjom językowym”, będzie to jednoznaczne z całkowitą jego abdykacją w sferze wychowawczych funkcji prawa. Prawo jest przecież zawsze niesamowicie istotnym elementem kultury i nawet jeśli uznamy, że tendencje globalizacyjne i europeizacyjne są nieodzowne, to przecież nie oznacza to automatycznie konieczności pogodzenia się z zaśmiecaniem języka prawnego. We wskazanych już Niemczech praktyka również używa chętnie słowa „timesharing”, a jednak federalny ustawodawca postanowił nie umieszczać w BGB wyrazu, który do jego jednolicie niemieckiej leksyki pasowałby jak kwiatek do kożucha.
Konkludując, trzeba zatem podkreślić, że ustawodawca powinien chyba dołożyć większej staranności również w sferze językowej i starać się wpływać na praktykę języka prawniczego i potocznego poprzez odpowiednie kształtowanie polskiej leksyki aktów prawnych. Warto, aby najzwyczajniej w świecie dawał przykład. Jak bowiem głosi przysłowie, piscis primum a capite foetet. Nawet jeśli uwielbiamy łacinę, to na co dzień wymawiamy je przecież w naszym ojczystym języku.