Poprzedni artykuł w numerze
Z dumienie czytelników „Ilustrowanego Kuryera Porannego” nie miało granic. W poniedziałek 2 maja 1932 roku artykuł wstępny na pierwszej stronie po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie dotyczył spraw politycznych. Nie poruszał również ważkich kwestii kulturowych. Nie był ostatnim pożegnaniem postaci wybitnej. Ktoś, kto decyduje o kształcie pisma, zamieścił na czołówce tytuł Gorgonowa, Drożyński – i społeczeństwo.O redaktorze Marianie Dąbrowskim i o jego wielkim dziele – powstałym w Krakowie koncernie prasowym, wydającym m.in. „Ilustrowany Kuryer Poranny” (kapitał zakładowy: 1 500 000 dolarów), nieraz już pisywałem w „Procesach artystycznych”. Marian Dąbrowski byłrównież działaczem społecznym i politycznym, posłem na Sejm z listy BBWR w czasie, gdy się ukazał omawiany wstępniak. Wszystko wskazuje na to, że tekst był jego autorstwa lub przez niego inspirowany.
„Zbrodnie – czytamy poniżej – których ofiarą padły młode życia pod Lwowem i w Warszawie, są dziś – w trakcie procesów obwinionych w celu wymierzania ziemskiej sprawiedliwości – przedmiotem zainteresowania całej opinii publicznej. Gorączkowe, niekiedy wybuchowe – jest [to zainteresowanie] zjawiskiem społecznym pierwszorzędnej wagi.
Można zbyć sprawę frazesem, że sensacyjne procesy zawsze emocjonują tłumy, że społeczeństwo jest żądne sensacji i że «atmosfera krwi i zbrodni działa sugestywnie na wyobraźnię zbiorową». Ten ktoś upraszcza – widzi przejawy zewnętrzne, nie sięga do wnętrza zagadnień.
– Hm – powie – zdziczenie powojenne, powojenne obniżenie poziomu.
Dlaczego społeczeństwo tak gorączkowo śledzi przebieg tych właśnie procesów (jest tyle innych zbrodni w Polsce).
Trzeba sobie zdać sprawę z tego, w jakim kierunku idą nastroje społeczeństwa.
Reakcje społeczeństwa na te zbrodnie i rodzaj zainteresowania nimi należy zaliczyć do rzędu zjawisk dodatnich, świadczących, że pod powierzchnią powojennego zepsucia tkwią zdrowe pokłady moralności i etyki zbiorowej.
Jeżeli w społeczeństwie tak bardzo zajętym własnymi troskami, tak bardzo zbiedzonym i skłopotanym w okresie szalejącego kryzysu, pomimo stępienia wieloletnim pasmem mordów, zbrodni i krwawych rozpraw, może powstać emocjonalnie, bez niczyjego nakazu, bez żadnej agitacji, tak jednolity front wobec zbrodniarzy, zagrażających podstawom etycznym współżycia – to te podstawy etyczne w społeczeństwie naszym są dzięki Bogu mocne i nienaruszone!” – pisze dalej, być może idealizując moralny wizerunek bliźnich tu i teraz, dryfując jednak stale ku dobru, magnat prasowy, twórca i właściciel najpotężniejszego ówcześnie koncernu prasowego, baczny i współczujący obserwator, choć milioner, to przecież z solidnym wykształceniem uniwersyteckim na początku kariery.
W tym samym czasie toczył się we Lwowie proces poszlakowy o zabójstwo Lusi Zarębianki, kilkunastoletniej córki znanego inżyniera architekta. Główną obwinioną była Rita Gorgonowa,O tzw. sprawie Gorgonowej pisałem w „Palestrze” 2009, w nr. 3–4, 5–6, 7–8 („Procesy artystyczne”, M. Sołtysik, Panieńska, Gorgonowa – nieszczęścia i tajemnice) oraz w tomie esejów (M. Sołtysik, Sekrety nieśmiertelnych, Warszawa 2010). pochodząca z Dalmacji służąca i współmieszkanka willi inżyniera w podlwowskich letniskowych Brzuchowicach, bliska przyjaciółka żonatego pana domu. I, zdaniem autora wstępniaka, próby samosądu sądowej publiki na Gorgonowej nie mają nic wspólnego z odruchem szowinizmu (podejrzana o zbrodnię to nie Polka), lecz są objawem obywatelskiej troski o kwestie moralne. „Próby samosądu na Gorgonowej nie pochwalamy – pisze – ale to uczciwa w swoich motywach demonstracja uczuć zbiorowych. Znalazła żywiołowy wyraz. Jest rzeczą władz udaremnienie samosądu, ale społeczeństwo nie ma powodu wstydzić się wybuchu gniewu prostych natur”. Marian Dąbrowski – w tym wypadku bez większego znaczenia: osobiście czy koncepcyjnie – pisząc, zwrócił uwagę na szkodliwość społecznej akceptacji ewidentnego zła pod przykrywką kulturki, a jednak z objawów ostatnich miesięcy diagnozuje ozdrowienie społeczeństwa, idące właśnie nie od góry, lecz od warstw, rzec by można, drobniejszych.
„Stróżka w procesie Gorgonowej: – Panowie mają często żony i kochanki w domu”.
Stróżka nie ocenia, stróżka stwierdza – zdaje się mówić pierwszy głos „Ikaca” – ale „opinia publiczna, która to toleruje, jest współwinna zbrodni”. Głos ludu natomiast, który przestaje akceptować taki stan rzeczy, jest na razie jeszcze tylko marzeniem szlachetnego magnata prasowego. A żeby jego osobiste marzenie mogło się spełnić, rzuca z wysoka właściwe światło na miejsce i osoby tragedii, przede wszystkim zaś na mordercę „na tle szału zazdrości”, osobnika bez podstaw etycznych, który udając dżentelmena na sali sądowej, mydląc oczy zebranych, wiedzie ich w mgliste regiony tolerancji.
„Tolerowanie tysięcy «szlifbruków», niebieskich ptaków, zawsze dobrze ubranych, wyperfumowanych, którzy żyją nie wiadomo z czego, a których nikt o to [z czego żyją] nie pyta, którzy przystępują na ulicy do młodych dziewcząt i kobiet z towarzystwa, nie obawiając się ich piorunującej reakcji – to zjawisko, które niepokoi”.
Publicysta oburzony tupetem „takich Drożyńskich” na sali sądowej nie udaje, że nie dostrzega wśród społeczeństwa tego rodzaju pokracznej tolerancji, która może znaleźć finał w uwielbieniu mordercy, gdyby go jakimś dziwnym trafem puszczono na wolność. Tu wielki redaktor „Ikaca” osiąga absolutną przejrzystość wizji i wydaje się prekursorem myśli twórczej Luisa Buñuela, który w czterdzieści lat później w surrealistycznym formalnie, ale i z przenikliwą diagnozą stosunków społecznych, głośnym filmie Widmo wolności ukaże, pośród wielu wątków, historię zwyrodniałego snajpera, młodego eleganta, z ostatniego piętra wieżowca zabijającego z ukrycia przypadkowo wybranych przechodniów. Ten zbrodniarz po schwytaniu go i osądzeniu w majestacie prawa na karę śmierci zaciera dłonie, gładząc ślady po właśnie zdjętych mu kajdankach, a wychodząc z sali rozpraw na wolność, przyjmuje kolejno gratulacje od rozentuzjazmowanej publiczności, ba, nawet rozdaje autografy!
Spektakl. Zatruta pożywka dla tłumu (żeby nie powiedzieć: dla motłochu).
Wśród stłoczonej gęsto publiczności zdarzają się omdlenia. Niekoniecznie z emocji. 2 maja 1932 upał jak w lipcu; dziennikarz „Ikaca” w przerwie między rozprawami dzwoni z hotelu do domu, do Krakowa, i dowiaduje się, że jego syn, gimnazjalista, wrócił z kąpieli w Wiśle. Czas rzeczywiście gorący: Wolne Miasto Gdańsk stało się w ostatnich miesiącach „schroniskiem dla hitlerowców”; bojówki, niedawno rozwiązane w Niemczech, w Gdańsku, pod pretekstem, że Polska przygotowuje okupację Wolnego Miasta, bujdą podsycaną przez propagandę niemiecką, „robią swoje” na ulicach i w miejscach publicznych bez protestu wysokiego komisarza Ligi Narodów. W Warszawie poważne redukcje urzędników państwowych i samorządowych. Duchota.
Résumé po ostatnich słowach zeznań Betcherowej: Korczyńska nigdy nie mówiła o Drożyńskim, że to pijak i łajdak; mówiła o doli kobiety, o swojej doli, a dla ilustracji posłużyła się barwnym przykładem. Rozjaśnia to kwestię i ją przy okazji rozwadnia.
Maria Czapska natomiast, tancerka teatrzyku „Mignon”, zeznając, nie ukrywa, że Korczyńska, jej serdeczna przyjaciółka (wspólnie występowały przez rok), zwierzała jej się, że narzeczony ją bije i zabiera pieniądze. Iga coraz częściej chodziła posiniaczona. W 1929 Drożyński dawał jej proszki na spędzenie płodu. Świadek Czapska odpowiada twierdząco na pytanie prokuratora, czy Drożyński groził Korczyńskiej, że ją zabije.
„Była najuczciwszą dziewczyną” – mówi pytana przez adwokatów powodów artystka „Ananasa” Skwierczyńska. To oraz fakt, że Drożyński siłą zerwał Korczyńskiej pierścionek ofiarowany jej dawniej przez wielbiciela, potwierdza Wekslerówna, akompaniatorka „Mignonu”. O krążących po teatrzykach wieściach o rękoczynach Drożyńskiego słyszała niejednokrotnie artystka z „Ananasa”, Pełczyńska, prócz biletera świadek sceny w garderobie bezpośrednio po strzałach, która ponadto była świadkiem użalania się udręczonej Korczyńskiej nad powtarzającymi się groźbami Drożyńskiego i zapamiętała jej słowa: „Wolałabym, żeby mnie wreszcie zabił, bo już nie mogę wytrzymać doznawanych od niego męczarni!”. – Nie mogła znieść – kończy – prześladowania taką miłością.
– Czy pani coś słyszała o Adamskim? – pyta adwokat Szymon Gelertner.
– Tak. Przynosił jej kwiaty, był jednak względem niej taktowny. Ich stosunek był czysto towarzyski… Nie, nie sądzę, żeby tamtego ostatniego wieczoru miała się spóźnić do teatru z innego powodu niż wskutek przedłużającej się sesji u fotografa.
– Opowiadała mi Korczyńska, że jej matka poszła kiedyś do Drożyńskiej, żeby się wreszcie rozmówić w sprawie stosunku jej córki do syna – zeznaje powtórnie Skwierzyńska na wniosek adwokatów powodów. – Powiedziała Drożyńskiej, że albo niech się Zachariasz ożeni, albo niech przestanie Idze grozić. A na to Drożyńska: „Mój syn sprawia zaszczyt, że chce z jej córką chodzić!” – i zepchnęła Korczyńską ze schodów.
Fakt zrzucania jednej matki ze schodów przez drugą matkę potwierdza posterunkowy policji Stanisław Wielgus, brat zamordowanej tancerki. – Matka moja spotkała na ulicy Drożyńskiego – dodaje. – Zapytała go, co zamierza zrobić. Drożyński na to: „Panią to nie powinno obchodzić. Ale jeśli się pani będzie wtrącała, to zabiję panią i Igę”.
Błaszek, wywiadowca policji, ten, na którego słowa: „To jest trup i trzeba go przewieźć do prosektorium”, Drożyński, ledwie draśnięty, poruszył się wreszcie na podłodze w garderobie „Ananasa”, zeznaje, że wypytując ludzi o tego człowieka, słyszał, że go nazywali kanciarzem.
A jeszcze w związku z zeznaniami posterunkowego Wielgusa, który oprócz relacji z opowieści siostry o wyrwaniu jej przez Drożyńskiego torebki z pieniędzmi, o zabraniu jej przez Kozłowskiego złotej bransoletki, rzekomo w celu naprawy, na nadwiślańskiej plaży, wniósł rewelacje o monitowaniu dyrektora „Mignon”, ażeby jemu, Drożyńskiemu, wypłacać gażę Korczyńskiej, zeznaje buchalter „Ananasa” Gąsowski, który zapewnia, że Korczyńska nie trwoniła grosza i, jak na aktorkę, wydawała bardzo mało na toalety; zdaje się, że utrzymywała rodziców.
Świadek Adamski – ten szarmancki mężczyzna z kwiatami, już wiadomo, że wysoki urzędnik PKO – zeznaje, że Igę Korczyńską „poznał specjalnie”, jest bowiem kompozytorem i zapragnął, żeby właśnie ona zaśpiewała jego piosenki, tańcząc zachwycająco jak zawsze. Pan Adamski, o którego był tak potwornie zazdrosny oskarżony, szkicuje portret Korczyńskiej: solidna, bardzo dobrze wychowana, skromna i „wykwintna w wyrażaniu się”, prowadziła z nim rozmowy na temat sztuki i tańca.
I jeszcze świadek Łukasiak, ostatni partner taneczny zamordowanej, występujący pod pseudonimem Rosiliano, zeznaje, że Drożyński zakazał jej z nim tańczyć, postarał się i znalazł dla Igi partnera niereagującego na erotyczne sygnały płci przeciwnej.
Obok Gelertnera drugi adwokat występujący w charakterze powoda cywilnego z ramienia rodziny tragicznie zmarłej tancerki, Jan Drobniewski, składa wniosek o wezwanie dodatkowego świadka: pani Pełczyńska ma być pytana „odnośnie do intymnego stosunku”, jaki łączył oskarżonego Drożyńskiego z buchalterem teatralnym Gąsowskim. Więc coś nowego. Coś, o czym do tej pory się nie mówiło. Spod korca. Ale pst! Adwokat Drobniewski dodaje, że ze względu na drastyczne szczegóły drażliwej sprawy należałoby świadków raczej przesłuchiwać przy drzwiach zamkniętych. Sąd przychyla się do wniosku. Rozprawa, dzień po dniu, toczy się od dziesiątej rano do późnych godzin wieczornych, z przerwami. Człowiek musi jeść.
Praca, posady. Dalsze szczegóły dotyczące „kariery urzędniczej” oskarżonego. Świadkowie. Handlowiec Baczewski, były wicedyrektor Miejskich Zakładów Zaopatrywania Miasta, zeznaje, że Drożyński pracował w Zakładach przez trzy lata. Owszem, jako urzędnik był dobry. Żadnych zastrzeżeń. Dyrektora Baczewskiego zaczęły jednak dochodzić słuchy, że to karciarz i wyzyskiwacz. Wyzyskiwał – i o tym to już w biurze wiedzieli wszyscy – koleżankę Lenartównę. – Taaak… Toteż gdy przyszło odgórne polecenie redukcji, w pierwszym rzędzie zredukowano Drożyńskiego.
W towarzystwie „kobiet podejrzanej konduity” widywał Drożyńskiego, zresztą karciarza, zawodowy tancerz Zawadzki. Po tym świadku zeznają, opisując stan tuż po zbrodni, pracownicy teatrzyku „Ananas”: bufetowa Rybarczykowa, bileter Krąglak i fryzjer Waicbesser.
Po personelu zajmuje miejsce świadka porucznik Łępicki. Służyli razem w 1920. Z wojska zapamiętał Drożyńskiego jako kolegę solidnego i dobrego żołnierza. W związku z tym zarekomendował go do Instytutu Przeciwgazowego. Niepochlebną opinię o Drożyńskim, dwukrotnie wydaną przez „Dwójkę”,„Dwójka” – w latach 1918–1945 Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego – potężnie rozbudowana komórka organizacyjna Sztabu Głównego WP, zajmująca się głównie wywiadem i kontrwywiadem. uważał za niesłuszną. Domyślał się, że w wywiadzie błędnie utożsamiono Zachariasza Drożyńskiego z jego umysłowo chorym bratem. Diabeł tkwi w szczegółach. Szczegóły – ujawnione jeszcze, jak się zdaje, w policyjnym śledztwie – mogły zaważyć na ujemnej opinii wydanej przez „Dwójkę”. Otóż inny brat oskarżonego, wachmistrz I Pułku Szwoleżerów, popełnił samobójstwo. Ponadto szwagier braci Drożyńskich, porucznik Szynkarek, został skazany za defraudację na pięć lat więzienia i degradację.
Zeznający jako następny świadek inżynier Szymański, który dał Drożyńskiemu pracę urzędniczą w Instytucie Przeciwgazowym, tylko potwierdza rewelacje porucznika Łępickiego: – Zaangażowałem Drożyńskiego tymczasowo. Został niebawem zwolniony, ponieważ wywiad w stosunku do jego osoby wypadł ujemnie.
Ojciec zamordowanej Jan Wielgus, szewc warszawski. Sprawia wrażenie raczej jej brata, na jego młody wygląd wpływa pewnie także pewna filigranowość (to po nim Iga była drobna i zgrabna).Tak, to ten sam ojciec Igi Korczyńskiej, którego, unikając trudów rzetelnej kwerendy, „przedwcześnie uśmiercili” współcześni publicyści oraz autorka wydanej drukiem pracy naukowej M. Piątkowska, Życie przestępcze w przedwojennej Polsce, Wyd. Naukowe PWN, Warszawa 2012. Tak, widział sińce, siniaki na twarzy, na ramionach córki. – Była dorosła – mówi. – Początkowo nie wtrącałem się w jej stosunki. Iga dawała zawsze do domu 5 złotych dziennie.Dużo – 150 zł miesięcznie! Nauczyciel kontraktowy musiał wtedy przeżyć za 100 zł miesięcznie. Kiedy jednak przestała dawać, zapytałem ją, gdzie podziewa zarabiane pieniądze. W końcu wydusiła to z siebie: dawała swoje pieniądze Drożyńskiemu, ponieważ jej groził rewolwerem. Trwało to stosunkowo długo. Do czasu, kiedy z nim zerwała. A stało się to na skutek zarówno jej własnych przemyśleń, jak i nalegań moich i matki. Po zerwaniu musieliśmy chodzić – na przemian z żoną – do teatru, żeby ją odprowadzać po skończonym przedstawieniu, ponieważ Drożyński groził jej zabiciem.
Woźni z pomocą policji opróżniają salę. Co rusz to przeszkoda w postaci upartych osób spośród publiczności, które najczęściej prawem kaduka uzurpują sobie prawo do przebywania na sali rozpraw podczas przesłuchania przy drzwiach zamkniętych Pełczyńskiej na okoliczność homoseksualnych stosunków oskarżonego.
Nazajutrz w sądzie nieprzebrane tłumy. Przebierają w nich posterunkowi policji, interpelując: – W jakiej sprawie? – Do kogo? – Po co? Zaostrzony ten rygor poskutkował: na sali można wreszcie normalnie oddychać.
Sprawozdawcy sądowi oganiają się od policjantów, którzy mogliby być bardziej bystrzy. Czyżby nie ćwiczyli pamięci wzrokowej? Wypytując dziennikarzy o powód ich obecności w sądzie, oczywiście przeszkadzają w pracy. Świadkowie dowodowi – między innymi ten sam Kraliński, który w śledztwie zeznawał na niekorzyść Drożyńskiego – usiłują w sposób bezbarwny i stereotypowy wybielić oskarżonego. A to, że miał chęci do pracy, że przecież od trzeciej klasy gimnazjalnej udzielał korepetycji, nierzadko bezinteresownie, ale nie miał szczęścia do pracodawców; czy to nie pech, że to właśnie jego objęła redukcja? Że dawał z siebie wiele, żeby wychować narzeczoną w duchu skromności, a ona odpłacała mu pięknym za nadobne, tańcząc prawie zupełnie nago przed niewybredną publicznością; że kochał swoją matkę i mieszkał tylko z nią, nie opuszczając rodzinnego gniazda…Że wreszcie każdy prawy i honorowy mężczyzna musiałby stracić panowanie nad sobą, gdyby tak wciąż mu droga kobieta, która po raz pierwszy tak haniebnie się spóźnia do swojej pracy, ma włosy w nieładzie, a na ustach niestarty karmin, na jego troskliwe wypytywania, gdzie była, co się stało, wybucha sztucznym śmiechem i śmie odpowiedzieć: „Nie będę się byle komu tłumaczyła!”. Na pewno zamierzał tym swoim rewolwerem tylko pogrozić. Traf chciał, że wyjątkowo – ach, wyjątkowo – odbezpieczony… ach, ach, Wysoki Sądzie, pech! Pech prześladuje Zachariasza Drożyńskiego!
Loda Niemirzanka, powołana na świadka przez obronę oskarżonego, nie ułatwia obronie pracy, ponieważ nie ma wątpliwości, że Drożyński omotał bezwzględnie Igę Korczyńską. Można się najwyżej domyślać, że motywem zniewolenia tancerki była jego głęboka miłość, ale fakty zdają się mówić, że myśl o krwawej rozprawie kiełkowała w głowie Drożyńskiego od dawna: – Na kilka miesięcy przed zbrodnią, kiedy uchodzili jeszcze za narzeczeństwo, Drożyński wtargnął wzburzony do teatru i sprawiał wrażenie tak niebezpiecznego, że Iga zdecydowała się na powrót z nim z teatru dorożką automobilową tylko pod warunkiem, że na tylnym siedzeniu ja będę siedziała między nimi. Tak się stało. W czasie jazdy Drożyński chwycił mnie za rękę i powiedział (czego nie zapomnę): „Jadzia jest z ludu, przecież to jest zwyczajna, ordynarna dziewczyna, tak przecież postępować nie można, i to się tak skończy, że ja ją i siebie…”.
Czy Drożyński umiał strzelać? Czy umiał? Na to pytanie nie odpowiada wprost, robi wymowną pauzę i zwracając się bardziej do publiczności niż do sądu, snuje wspomnienie: przed siedmiu laty widział zwłoki swojego brata, który popełnił samobójstwo, strzelając sobie w piersi.
Z ciekawszych zeznań świadków. Obecny kolega, Stanisław Buczyński: – Pudrował się. Mówiłem mu, że wygląda jak kokota. Nic to nie dało. Karminu – nie, nie używał.
Dawna koleżanka biurowa oskarżonego ujawnia szczegóły wykorzystywania przezeń Leonhardówny: – Siłą specyficznej perswazji Drożyński zmusił ją, muzykalną, do sprzedaży pianina. Za sprzedane pianino on sobie kupił frak!
Kolega szkolny, Buszkowski: – Pozytywna postać, pomagał w nauce. Ale był popędliwy i nie znosił sprzeciwu. (Świadek opowiada o wieczorku tańcującym, na który pożyczył Drożyńskiemu garnitur i koszulę. Drożyński nie przestawał tańczyć z dziewczyną świadka. Wreszcie usłyszał odeń: „Pożyczyłem ci ubranie, ale nie narzeczoną”. Na te słowa Drożyński rozebrał się bez wahania i wyszedł na ulicę w samej bieliźnie i w butach.
– „Była buta w tych butach” – ironizuje przewodniczący. Na widowni znany wszystkim Adolf Dymsza przedrzeźnia mimikę i ruchy woźnego, który znów z nikłym skutkiem usiłuje uciszyć salę. To jednak przecież nie teatr. Matka Igi Korczyńskiej, Michalina Wielgusowa, cóż może jeszcze powiedzieć? Osiem miesięcy temu na wiadomość o śmierci córki targnęła się na własne życie, które dla niej straciło sens. Z trudem odratowana, istnieje, nic ponadto. Teraz jeszcze musi być świadkiem zeznań „tej drugiej matki”, Drożyńskiej, która twierdzi, że urodziła szesnaścioro dzieci, z których żyje pięcioro, w tym jeden z synów jest umysłowo chory. Jej dzieci umierały w nagłych wypadkach, w trudnych do wyjaśnienia okolicznościach, wyznaje, że obecnie czyjaś tragiczna śmierć nie robi na niej wrażenia. Prokurator Grabowski dla porządku pyta Drożyńską, czy któryś z jej synów zginął na wojnie. Ta zaprzecza. Wobec tego prokurator podważa wiarygodność jej zeznań, przypominając, że w śledztwie zapewniała, że pięcioro jej synów zginęło na wojnie, co pozwalało rozważyć zaistnienie okoliczności łagodzących. „Ta tancerka – mówi Drożyńska o Idze Korczyńskiej – była złym duchem mojego syna”. Tak, widziała ją, z daleka, ale w światłach rampy. Zachariasz ją zaprosił do kina, żeby ją zobaczyła w występie tanecznym przed seansem. Tak, chciała wraz z synem odwiedzić rodziców narzeczonej. Twierdzi, że matka Igi Korczyńskiej odburknęła: „Po co go sprowadzać? Żeby ojca pijaka zobaczył i nasze brudy?”.
Niemą ripostą na fałsz zawarty w wypowiedzi matki zabójcy jest wyraz twarzy matki zamordowanej tancerki.
Prokurator Grabowski, trawestując słowa oskarżonego: „Nie zabija się osoby, którą się kocha”, stwierdził: „Jeśli zabił, to znaczy, że nie kochał”. W mowie oskarżycielskiej podważył działanie w afekcie. „Gdzie dramat tego człowieka – pytał – gdzie tragedia?”. Nazwał Drożyńskiego „nowoczesnym Pigmalionem”, który nie mając talentu ani warsztatu, usiłuje wyrzeźbić niedościgły ideał damy – nie z gliny, nie z drewna, z żywej młodej kobiety! „Jakie są kwalifikacje tego profesora? – szydzi – A tak, tak, to wielce utalentowany mag – bo z cudzego pianina robi frak!”.
Domagał się skazania Drożyńskiego z artykułu 453 k.k. za zabójstwo z premedytacją. Dwaj spośród aż czterech obrońców oskarżonego, mecenasi Nowodworski i Margolis, dowodzili jednak, że Drożyński zabił w uniesieniu miłosnym (żaden z adwokatów nie sprecyzował, że tu chodziło głównie o głęboką miłość własną).
Drożyński został skazany z artykułu 458 k.k. – za działanie w stanie silnego wzburzenia duchowego – na osiem lat ciężkiego więzienia. Minęło pół roku i Sąd Apelacyjny obniżył karę do sześciu lat więzienia. Zachariasz Drożyński wyszedł jeszcze wcześniej na wolność. To i owo piszą współcześni publicyści, konfabulując lub korzystając z nie całkiem czystych źródeł, o jego dalszych związkach ze światem teatru, ale nie ufam plotkom. A zresztą – nie interesuje mnie dalszy ciąg jego nikczemności.