Poprzedni artykuł w numerze
T rzeba to sobie jeszcze raz ogarnąć: 14 kwietnia 1934 – pierwszy dzień rozprawy. Bolesław Olejniczak, zabójca Lechowicza, stanął przed sądem. Tłumy przed gmachem Sądu Okręgowego w Krakowie w związku ze sprawą bez precedensu w spokojnym mieście. Czy tak? Nie całkiem, to już przestawało być spokojne miasto. Niebawem się okaże, że sprawa tego procesu ucichnie wobec kolejnych zbrodni, które zostaną popełnione nie na peryferiach, niejako w ukryciu, lecz w samym środku miasta, gdzie rzeczywiście dotąd bywało bezpiecznie, wyjąwszy wypadki spowodowane nieostrożną jazdą kierowców i dorożkarzy. Pisałem tu o zbrodni zabójstwa dokonanej na służącej szanowanego lekarza przez trójkę młodych mężczyzn, z których dwóch było studentami uczelni artystycznejPierwodruk szkicu Zbrodnia i konsternacja w Piśmie Adwokatury Polskiej „Palestra” 2013, nr 9–10, 11–12; 2014, nr 1–2, 3–4, po czym publikacja, w nieco rozszerzonej wersji, w książce: M. Sołtysik, Zbrodniarze i cudotwórcy, Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 2014. – a stanie się to 14 maja 1934, w trzy tygodnie po ogłoszeniu wyroku na oskarżonym Olejniczaku (wcześniej, między tamtą zbrodnią a morderstwem w Przewozie, wspomniana tu już sprawa Maliszów, a i w tym przedziale czasowym zabójstwo młodej panny Jawieniówny, córki potentata obuwniczego, nocą, w rodzinnym domu nieopodal Plant). Trzeba więc sobie powiedzieć, że Kraków stał się miastem niebezpiecznym w czasach, kiedy niezatarte wspomnienia okrucieństw Wielkiej Wojny łączyły się z obawą i lękiem przed wybuchem podobnej masakry. Młodzi ludzie, którym I wojna światowa zniweczyła dzieciństwo, przerwała szkołę lub studia, zabiła ojców lub uczyniła ich niezdolnymi do właściwego funkcjonowania w rodzinie, jakże musieli być udręczeni wizją w perspektywie następnej wojny. Takiej, a nawet straszniejszej. Informacje podawane publicznie wszystkich pozbawiały złudzeń. Będzie wojna. Niedługo. Może za dwa lata, a może wcześniej. Liga Narodów wprawdzie obraduje, ale… Gazety, kroniki filmowe pokazywały nie tylko nowe rodzaje śmiercionośnej broni, lecz także przywódców mocarstw: jedni wyglądali na szaleńców, inni na ludzi zrezygnowanych. Co niosła przyszłość młodym ludziom, których ideały roztrzaskiwały się nie tylko z powodów trudności ekonomicznych?
Pierwszy dzień na sali sądowej. Sprawozdawcy piszą: „morderca spokojny i pewny siebie”. Tak było. Dzień po dniu – aż do jedenastego dnia procesu, do wyroku – gdy ten człowiek zmieni się nie do poznania. Chyba więc nie bestia? Tableau!
„W ciemnoszarym garniturze, starannie ogolony i uczesany. Pod pachą trzyma plik papierów w różowej teczce”. No tak, i ładne zestawienie kolorystyczne, i optymizm w tym różu.
Pamiętamy, że kiedy rozpoznany przez wywiadowców, w popłochu wbiegł na ostatnie piętro kamieniczki przy ul. Konopnickiej, zdaje się, że już wtedy w zamiarze samobójczym (nie spodziewał się, że drzwiczki na strych będą zamknięte na klucz), miał w ręku czarną teczkę. Symbolista?
Przywiądł, kiedy na stole w sali sądowej pojawiły się dowody rzeczowe: pościel, bielizna nieboszczyka Lechowicza; teczka, którą miał zabójca w czasie tragicznej wycieczki; tasak z kuchni tego mieszkania, z którego wyszli ofiara i zabójca, dwaj przyjaciele.
Czy ten tasak, będący własnością gospodyni, Gery Fingerowej, przeniesiony z mieszkania przy Konfederackiej, był tu, na sali sądowej, rzeczywiście na swoim miejscu? Dziennikarze, by tanim kosztem podnieść nastrój grozy, pisali, że na tasaku są ślady rdzy i krwi. Nic z tych rzeczy. Tasak jak tasak, zawsze myty po użyciu w kuchni, czysty. Nigdy się nie dowiemy, jakiego narzędzia użyto do zamordowania Lechowicza. Ani śledczym, ani sądowi nie da spokoju sugestywnie wypowiadane nie tyle przypuszczenie, ile stwierdzenie zabójcy, że tam ktoś jeszcze musiał być. Kto i po co dźgał martwe ciało małym ostrym narzędziem? Czego znakiem miało być zbezczeszczenie zwłok? I komu miało przynieść wątpliwą ulgę, chorą satysfakcję? Czyją zmyć hańbę? Sto razy przecież słyszano od Olejniczaka, że narzędzie, kupione specjalnie – ale po co kupione i niesione w teczce, skoro zarzeka się, że nie planował morderstwa? – po użyciu wyrzucił do Wisły „mniej więcej” w odległości dwu kilometrów od miejsca, gdzie pozostawił zwłoki. Narzędzie nie do odnalezienia. Dlaczego więc pokazano w sądzie tasak? Przecież Fingerowa w fatalnym dniu nie spostrzegła jego braku w kuchni, a Olejniczak raczej nie miałby okazji, żeby po powrocie zaraz tasak do kuchni podrzucić.
Dr Rząsa, lekarz więzienny, uspokaja sąd i publiczność informacjami o stanie zdrowia i pozytywnie postępującej resocjalizacji zabójcy. Lekarz pokazuje sześć numerów gazety. Ciekawe… Niektórzy po raz pierwszy widzą profesjonalne, drukowane za kratami pismo więźniów „Hejnał”, w ostatnich miesiącach redagowane przez Pufelesa z dużą pomocą Olejniczaka.
Emilia Korczyńska, matka niespełna rocznej córki ze związku z Olejniczakiem, tak szlocha, że trzeba ją wyprowadzić na korytarz, gdzie pokładając się na ławce, rozpacza bez słów nad zdruzgotanym życiem. Drzwi są solidne, już nie słychać tego na sali. Tam dzieje się coś ciekawszego.
Zerwał się bowiem z ławy sędzia przysięgły dr Franciszek Kowalski. Ni mniej, ni więcej, domagał się od Olejniczaka motywów czynu. Stwierdzając, że skoro tak Trybunał, jak i ława przysięgłych już od początku procesu mają pewność, że Olejniczak zabił, do czego się przyznał i czego dowiedziono, to może jednak gdyby zabójca wyjawił motywy, sprawa byłaby przez ławę przysięgłych rozpatrywana inaczej, w domyśle, jak się wydaje, wyrok mógłby być korzystniejszy dla oskarżonegoZ omawianego wystąpienia dr. Franciszka Kowalskiego: „W całej tej sprawie jedna rzecz jest nam niewiadoma, wszystko inne wiemy. A mianowicie nie wiemy ostatecznie, co było właściwą pobudką czynu. Czy gdyby dzisiaj podsądny przyznał się szczerze, otwarcie, tak jak człowiek, który studiował teologię nie tylko pod względem dogmatycznym, ale także etycznym, gdyby wyjawił te powody, które tchnęły go do tego strasznego czynu, czy wtenczas wysoki trybunał byłby skłonny – chociaż przyznanie to jest spóźnione – uważać mu to jeszcze za okoliczność łagodzącą przy wymiarze kary?” (IKC, 25 kwietnia 1934).. Na to zabrał głos adwokat Bertold Rappaport, oświadczając, że ta uwaga jest niezgodna z zadaniami nałożonymi na sędziego przysięgłego. Na pytanie zadane przezeń, czy sędzia przysięgły Kowalski był wyrazicielem zdania całej ławy przysięgłych, przysięgli odpowiedzieli przecząco i wtedy adwokat wystąpił z wnioskiem o wyłączenie dr. Kowalskiego ze składu ławy przysięgłych. Umotywował to przeświadczeniem sędziego przysięgłego Kowalskiego o winie Olejniczaka w sytuacji, kiedy postępowanie dowodowe jeszcze nie zostało przyjęte. Prokurator Kazimierz Boryczko sprzeciwia się wnioskowi adwokata Rappaporta, powołując się na takie przepisy postępowania karnego, które nie przewidują wyłączenia przysięgłego w podobnych okolicznościach.
Trybunał się naradza poza oczami widowni (są w jego składzie m.in. sędzia Mieczysław Pilarski i sędzia wotant Rudolf Stuhr), tymczasem żurnaliści, otrzaskani ze sprawami sądowymi, analizują sytuację. Pojawiają się rozmaite spekulacje. Na przykład: jeżeli Trybunał nie uwzględni wniosku obrony, to obrońca może postawić wniosek o wyłączenie całej ławy przysięgłych. A dalej: jeśli i tego wniosku sąd by nie uwzględnił, to wówczas mecenas Rappaport ani chybi demonstracyjnie złożyłby obronę oskarżonego.
Żurnaliści gadu-gadu, a tu Trybunał ogłasza, że przychylając się do wniosku obrońcy, wyłącza z ławy sędziego przysięgłego Kowalskiego. Na jego miejsce wchodzi przysięgły zapasowy Stefan Landau.
A przecież już pięć dni wcześniej, podczas trzeciego dnia rozprawy, kiedy mecenas Rappaport zaznaczył, że walczy o życie młodego człowieka, otrzymał od prokuratora Boryczki taką mniej więcej ripostę: – Morderstwo zostało dokonane w czasie trwania sądów doraźnych. Olejniczak w śledztwie przyznał się do zabójstwa, nie było przeto żadnej wątpliwości, kto jest sprawcą. Dlatego nie skierowano sprawcy przed sąd doraźny, przed którym mógł zapaść wyrok śmierci lub dożywotniego więzienia. Tego jednak prokurator się nie domagał i teraz nie będzie żądał.
Nie ma więc mowy o walce o życie, ergo patos obrońcy został skrojony na wyrost.
Po południu przerwa, ponieważ mecenas Rappaport dostał ataku dusznicy bolesnej.
Nie ma się co dziwić, sercowiec… W Krakowie od dwóch dni halny. 23 kwietnia 1934. Zamach natury na „Drzewo Wolności”, czyli na stojący na Plantach od strony ul. Szpitalnej, obok Teatru im. Słowackiego, wiąz, posadzony 3 maja 1792, na pamiątkę Konstytucji 3 maja 1791, podobno przez samego Naczelnika Kościuszkę. Od samego rana wiał niezwykle silny i ciepły wicher, zrywał dachówki, łamał gałęzie, obalał krzewy, pokaleczył łudzi. Wichura okazała się silniejsza niż żelazne liny, którymi umocniono konary korony zabytkowego wiązu: burza o trzeciej po południu złamała dwie olbrzymie gałęzie „starego przyjaciela wszystkich krakowian”, runęły one na aleję Plant i, o dziwo, roztrzaskały się na kawałki w miejscu, gdzie zazwyczaj bawią się dzieci. Nikomu nic się nie stało, ale wiąz, z którego pozostał potężny pień z reszką konarów pokrytych tu i ówdzie świeżym listowiem, po przebadaniu okazał się spróchniały, z drewnem stoczonym przez korniki. Czyżby symbol próchniejącej wolności, toczonej przez czerw?Wiąz miał być ścięty, ale zdaje się, że zwlekano z wyrokiem. Starzy ludzie zapewniają, że „Drzewo Wolności” zostało ostatecznie ścięte przez okupantów niemieckich w czasie II wojny światowej.
Ciekawe. Wydaje się, że to przede wszystkim nierozpoznane wątki, będące przyczyną czasochłonnych dochodzeń, sprawiły, że sprawa nawet w znaczeniu czasowym nie mogła podlegać sądowi doraźnemu. A te trudne wątki to dwa ogniwa na równi ważne: brak tego właściwego narzędzia zbrodni oraz tajemnica Janiny Pragnącej, osoby do tej pory nikomu (poza podobno ofiarą) nieznanej, która pojawiła się może nie niby deus ex machina, lecz raczej jako postać, która poddawana analizom lekarskim, badaniom psychologicznym podczas pobytu w areszcie, miała stanowić coś w rodzaju alibi dla prowadzących kolejne etapy śledztwa, gdy jednak doszło do rozprawy w sądzie, rzecz dziwna, ona, Pragnąca, tak demonizowana, została potraktowana nieledwie jako statystka. I to na początku rozprawy. Potem przestano ją zauważać. Wreszcie rozwiała się jak dym. Tajemnica ze wskazaniem na zorganizowane matactwa. Więc jednak, może nie wprost, polityka? Niczego takiego nie powiedziano.
Motywy ostatecznie przestały interesować sąd. Po jednym, drugim i trzecim śledztwie, po wizji lokalnej (nazywanej wówczas wymiennie „naocznią”), dokładnie w jedenaście miesięcy po zbrodni morderca został skazany, ponieważ zabił. Choć zapewniał, że mordował przyjaciela w afekcie (wymiennie „w uniesieniu”), to jednak nikt, ani sędziowie, ani prokurator, ani zdaje się nawet adwokat, ani przysięgli, nikt nie uwierzył, że tak potworne zmasakrowanie człowieka żyjącego, umierającego i umarłego mogło być dokonane w afekcie w wyniku błahej w gruncie rzeczy sprzeczki. Weźmy pod uwagę fakt, że morderca podczas śledztwa oraz przed sądem często powtarzał: „Tam musiał być jeszcze ktoś”. Psychoanalityk nie miałby wątpliwości, że Olejniczak za murem zbudowanym z tych słów ukrywał prawdę o motywach, których nie wolno mu było wyjawić. Powody zakazu: raczej nie polityczne (był tu taki trop, nader nikły)Młodszy brat zamordowanego, Józef Lechowicz, zeznał przed sądem, że otrzymał list od kolegi, informujący o niebezpieczeństwie straszliwej zemsty, planowanej przez komunistów na osobie Stanisława Lechowicza, w związku z jego pogróżkami, że „wykryje jaczejkę komunistyczną, do której go wciągano”. W związku z tym, że na jakieś zebranie komunistów wprowadził Lechowicza wszędobylski Olejniczak, brat zamordowanego powziął przypuszczenie, że właśnie Olejniczak mógł następnie zostać wyznaczony na wykonawcę wyroku., ale może ambicjonalne (szalał, gdy mu zarzucano nawet drobne kradzieże), a może coś, co nie przeszłoby przez gardło nawet jemu, człowiekowi, o którym mówił prokurator Borczyko, że całe życie zbudował na kłamstwie. Motywów sąd w końcu nie ruszył – może wydawały się zbyt obrzydliwe. To, co zdawało się jasne już w trzy dni po odnalezieniu zwłok – prasa podała, że „mamy do czynienia z morderstwem na tle erotycznymIKC z 30 maja 1933; „Czas” z 1 czerwca 1933.” – po trzystu trzydziestu dniach pokryła mętna zasłona.
Dzień po dniu służba sądowa musi wyprowadzać zanoszącą się płaczem Korczyńską.
Dziadek Olejniczaka, pan Fichtal, zeznał – co odczytują publicznie – że dawał wnukowi raz po raz niebłahe sumy pieniędzy na leczenie, a ponieważ młodzieniec zapadł na płuca – także i na pobyt w sanatorium w Zakopanem. I nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł mówić do wnuka, o którym był przekonany, że jest klerykiem: „proszę księdza”. Dziadkowi, niepocieszonemu, że przyjechał po pieniądze znowuż ubrany do figury, kręcąc, bezczelnie odpowiada Olejniczak: „Biskup nie pozwolił mi jechać w rewerendzie, bo to nie wypada”.
Wizja lokalna, dokonana na wniosek dr. Rappaporta, nie wniosła nic nowego do sprawyPiękna pogoda, tłumy gawiedzi. Właścicielka pola, Julia Kofin, jeszcze jesienią kazała wyciąć ponad półtorametrowe zarośla tarniny, wiadomo, żadna przyjemność co dzień wychodzić z domu i przypominać sobie, co tam się stało. I teraz tłum – na prośbę prowadzących wizję lokalną – stanął łukiem w dwurzędzie, naśladując wycięte krzewy! Powierzchnia (dawniej tarniny, dziś tłumu): 6 m × 50 m. Wiklinę przy wydmie nad Wisłą, gdzie morderca mył ręce, także wycięto. Deszcz przerwał „naocznię”, po czym wyszło słońce, podjęto prace, z których niewiele nowego wynikło, poza tym, że Olejniczak zmienił „nieco” zeznania sprzed jedenastu miesięcy: poprzednio mówił, że po tym, jak umył ręce w Wiśle, wrzucił do rzeki narzędzie zbrodni, buty i zeszyt Lechowicza, wrócił jeszcze do denata, żeby sprawdzić, czy może jeszcze żyje, teraz wycofuje się z tego. W czasie zeznań Olejniczaka zjawił się zając. Nie przemyka, lecz – co prasa podkreśla – kroczy wokół zebranych, niespeszony…, lecz jeszcze raz zasygnalizowała, że w całej tej zbrodni kryje się jakaś tajemnica. Absolutny brak motywów. Mają się kryć za kulisami jakieś organizacje polityczne? Nie ma żadnych realnych podstaw, by to brać pod uwagę, czyli ta rzecz nie może być przedmiotem dyskusji na sali sądowej. No i śledztwo nawet nie szło w tym kierunku. Stwierdzono tylko stan faktyczny: sposób dokonania zbrodni.
Czy Olejniczak coś czuł?... Całkiem możliwe, że nie był potworem. W sześć godzin po dokonaniu zabójstwa dawał, jak zwykle, lekcje Pietrzykom, robił to profesjonalnie, uczeń jednak z łatwością zauważył, że twarz korepetytora jest niebywale czerwona. Chłopiec przypisał to początkowo reakcji wrażliwej skóry na pobyt na świeżym wiejskim powietrzu… Potem w restauracji służba hotelowa zwróciła uwagę na dziwaczne manewry Olejniczaka z filiżanką; nie był on w stanie doprowadzić naczynia z kawą do ust.
Prokurator przypomniał, że nogi trupa były skręcone. Taka anomalia pozycji jest prosta do wytłumaczenia, choć koszmarna dla tych zebranych, którzy uruchomili wyobraźnię: to zabójca musiał odwrócić na wznak leżącego twarzą do ziemi Lechowicza, nieprzytomnego wskutek pierwszych uderzeń w tył głowy. „Korpus się przekręcił, a nogi w stopach pozostały skrzyżowane. I wtedy sprawca zadawał resztę ciosów”.
Dwa dni wcześniej na sali sądowej mówił powołany w charakterze biegłego wybitny znawca prof. Jan Olbrycht: „Rany jedna przy drugiej, w odległości od 8 mm do 1 cm. Napastnik bardzo szybko, błyskawicznie, z dużą pasją zadawał ciosy. To nie był zawodowy morderca, który uderzy raz i drugi, i widzi, że ofiara dostała razy śmiertelne, tym się zadowala i opuszcza miejsce czynu”.
Z drugiej strony biegły psychiatra prof. Stanisław Jankowski, nie mając wątpliwości, że Olejniczak działał celowo, a ponadto starał się o zatarcie śladów, symulując napad rabunkowy (zniknięcie butów, portfela, kapelusza), rozmyślnie antydatując o dzień w przód wymeldowanie Lechowicza, który w rzeczywistości już nie żył, stawia diagnozę, że „stanu szału, afektu patologicznego ze stanowiska nauki przyjąć nie możemy”. Zabójca w chwili popełnienia czynu był więc zdrowy umysłowo i odpowiedzialny. Afektów gniewu nie można utożsamiać z afektami psychopatycznymi.
I jeszcze raz: biegły prof. Olbrycht oświadcza stanowczo, że to nie mógł być nóż. Palce niemal poodcinane, na samej głowie 29 ran, poprzecinane uszy. Na szyi i na rękach 12 otarć, 30 obrażeń. A na ciele zbrodniarza ani śladu otarcia, jakiegoś zadrapania… I wreszcie: krwawe podbiegnięcia świadczą o tym, że wszystkie rany zostały zadane za życia ofiary. „Na zwłokach sińców nie można zrobić” – orzekł Olbrycht. Fałszywe od podstaw zdają się więc jednak tłumaczenia Olejniczaka, że liczne obrażenia mógł zadać ktoś inny już po śmierci Lechowicza. Lecz z drugiej strony – czy Lechowicz osłonięty krzakami tarniny leżał przez kilkanaście godzin martwy, czy też raczej konał z ran i upływu krwi? Czy Pragnąca go tam opłakiwała? Przecież nazajutrz, po odnalezieniu trupa Lechowicza, policja ją odszukała o osiem kilometrów od miejsca zbrodni, zszokowaną i rozpaczającą. O nieszczęściu wiedziała, była wcześniej przy trupie. Całą noc tam spędziła, między polami a rzeką, nie schroniła się pod żadnym dachem.
Mitomanka? Prowokatorka?Znany w Krakowie psychiatra, prof. Stanisław Jankowski (biegły sądowy, nota bene obecny w wielu moich szkicach dotyczących spraw sądowych w dwudziestoleciu międzywojennym, pomieszczanych w „Palestrze”), nie dość, że zbił tezę o epilepsji Olejniczaka, uparcie podtrzymywaną przez matkę zabójcy, wyjaśniając, że matka myliła konwulsje dziecięce, obserwowane u chłopca w najwcześniejszym dzieciństwie, z atakami padaczki, to jeszcze w kwestii pewnego rozchwiania emocjonalnego Olejniczaka, poza tym zupełnie zdrowego psychicznie, wyjaśnił, że to nie oskarżony szukał kontaktu erotycznego z wieloma kobietami naraz, lecz był przez nie niejako nagabywany, ponieważ „kobiety pewnych typów lgną specjalnie do duchownych” i przypomniał o nie tak odległej sprawie sądowej, w której grupa kobiet występowała w charakterze oskarżonych o zaburzenie nabożeństwa wskutek zaczepiania kleryków. Hm, bo wreszcie chyba się wyjaśniło, dlaczego przestała być ważna dla śledztwa panna Pragnąca (w „Czasie” podkreślają stan cywilny zapisem „Pragnącówna”). Otóż siódmego dnia rozprawy zeznawał ten sam komisarz Hubert, który jako pierwszy prowadził śledztwo. Przypomniał, że przy niezidentyfikowanych początkowo zwłokach, w tarninie, znaleziono kartkę z kilkoma nazwiskami i chusteczkę do nosa z monogramem SL (co pozwoliło szybko zidentyfikować zwłokiCiało Lechowicza przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej przy ul. Kopernika, gdzie zmarłego zidentyfikował jego kolega, słuchacz teologii, Pluta, którego nazwisko widniało obok innych na kartce znalezionej w kieszeni spodni denata.), tymczasem komendant posterunku w Bieżanowie zawiadomił, że przytrzymana tam szlochająca i rozedrgana Pragnąca zeznała, że zabitym jest Jan Krawczyk, który przebywał w towarzystwie niejakiego Zielonki… Coś się tu jednak za bardzo nie składa. Co innego podawała policja poprzedniej wiosny, na gorącoW relacjach z pierwszej wizji lokalnej w Przewozie 1 czerwca 1933 r. prasa ogłaszała – za policyjnym śledztwem – że Pragnąca była kochanką Lechowicza, nie zaś Krawczyka. Wiele wówczas wskazywało na to, że ta tajemnicza i jeszcze bardziej tajemniczo potem pominięta kobieta, która wszystko, co do najdrobniejszych szczegółów – poza tym, że „aż za dużo” – wiedziała o Olejniczaku i Lechowiczu, mogła być świadkiem zbrodni.. A Pragnąca, która siedziała w więzieniu, jakoś wyparowała. I jeszcze jedno: na ciele Olejniczaka nie było najdrobniejszego zadrapania… a przecież są ślady i wyraźne symptomy, że Lechowicz dzielnie i rozpaczliwie się bronił!
Wszystko to dziwne, dziwne… Trzeba sobie przypomnieć rozmowę skutego Olejniczaka z prowadzącym śledztwo komisarzem Hubertem z początku czerwca 1933, podczas jazdy motocyklem z przyczepą na miejsce zbrodni. Zabójca pytał śledczego, czy sprawę będzie rozpatrywał sąd doraźny (to wizja kary śmierci z błyskawicznym wykonaniem egzekucji). Na to komisarz Hubert: – Raczej nie, ponieważ z powodu zeznań Pragnącej sprawa jest powikłana i w związku z tym nie będą dotrzymane terminy śledztwa przewidziane dla sądów doraźnych.
Zabójca odetchnął. Jaką rolę odegrała Pragnąca, której on podobno nie znał, a która jego znała doskonale podobno?
Dziś nie wytrzymałby krytyki argument wziętego adwokata Bertolda RappaportaKrakowski adwokat Bertold Rappaport (działający już przed I wojną światową, m.in. w 1913 jako obrońca głównego oskarżonego Feliksa Żaręby w głośnej sprawie o rabunek) po latach od opisywanego tu wydarzenia, po Holocauście, zgodził się na obronę z urzędu zbrodniarza hitlerowskiego Josefa Bühlera, b. premiera rządu Generalnego Gubernatorstwa, b. zastępcy Generalnego Gubernatora Hansa Franka, podczas procesu przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w czerwcu 1948. Adwokat – Polak pochodzenia żydowskiego – z godnością, profesjonalnie i z klasą bronił w osobie Bühlera nie tylko grabieżcy obiektów kultury polskiej, funkcjonariusza odpowiedzialnego za wywózki Polaków na przymusowe roboty do III Rzeszy, lecz także czynnego propagatora tzw. „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” (die Endlösung der Judenfrage, potocznie Endlösung) na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Ile samozaparcia musiała wymagać t e g o r o d z a j u publiczna konfrontacja z kimś, kto był do niedawna oprawcą, wiedzieli inni adwokaci polscy pochodzenia żydowskiego, bo dr Rappaport podczas tego głośnego procesu nie należał bynajmniej do wyjątków., choć raczej nie raził w latach trzydziestych XX w. Obrońca Olejniczaka zapewnia mianowicie, że „nielojalność w stosunku do kobiet to cecha zupełnie ludzka i nie może stanowić żadnego punktu oskarżenia”.
Ostatni dzień procesu. 23 kwietnia 1934. Kiedy po czterdziestu minutach narady wrócili przysięgli i po dzwonku zjawił się na sali Trybunał, Olejniczak zmienił się na twarzy nie do poznania, jakiś grymas pogniótł mu skórę na policzkach. To był objaw poprzedzający wybuch niespodziewanie nerwowego płaczu. Wykrzyknął nieswoim głosem, przenikliwym falsetem: – Ja nie mogę… nie mogę wstać!
Posterunkowi podnieśli go bez trudu. Spośród bełkotu wydobywającego się z jego zsiniałych ust można było wyróżnić zdanie brzmiące niczym leitmotiv: – „Na wasze sumienie!”
Płakał, kiedy sędziowie przysięgli dodatkowo jeszcze się naradzali. Płakał bezradny i rozwścieczony tą bezradnością, która teraz była jego udziałem.
Doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że gdyby wskazał przyczyny, powody afektu i gdyby sąd wziął je po uwagę, a wówczas działanie w afekcie zostałoby ustalone, i kara byłaby niższa. Nieporównywalnie niższa. Czegoś jednak nie był w stanie wydusić.
I tak jedenaście miesięcy po zbrodni Bolesław Olejniczak usłyszał wyrok: 12 lat więzienia. Jego dotychczasową niekaralność sąd przyjął jako okoliczność łagodzącą. Jako okoliczność obciążającą natomiast – że zamordował podstępnie i z premedytacją.
Co ukrył na zawsze? I dlaczego? Czy był ktoś, kogo w ten sposób ochronił? A może – i to wydaje się najbardziej prawdopodobne – może było coś w jego mniemaniu obrzydliwsze i bardziej haniebne niż piętno zabójcy?
W każdym razie… ojciec Olejniczaka na korytarzu sądów odetchnął.
A ojciec Lechowicza umarł w dzień po otrzymaniu wezwania na rozprawę.
I to są rzeczy pewne.