Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 9-10/2013

Zbrodnia i konsternacja (cz. 1). Bandyci spoza „sfer przestępczych”

Udostępnij

W poniedziałek, 14 maja 1934 roku, pięćdziesięcioczteroletni doktor Józef Nüssenfeld – jak w każdy dzień powszedni po ósmej rano – wyszedł z kamienicy przy ul. PotockiegoÓwczesna ul. Andrzeja Potockiego nazywała się pierwotnie ul. Kolejową. Dziś nazywa się ul. Westerplatte (za okupacji hitlerowskiej – Ostring, na przełomie lat 40. i 50. XX w. – Stalina) i biegnie, już od pierwszej ćwierci XIX w., od placu przed dworcem do gmachu Poczty Głównej. Kamienice, w których mieszkali i ordynowali znani i zamożni lekarze (bliskość dworca to doskonała lokalizacja), stoją po jednej stronie ulicy. Po drugiej rozpościerają się Planty. (Po tragicznej śmierci namiestnika Galicji Andrzeja hr. Potockiego, zamordowanego we Lwowie przez ukraińskiego nacjonalistę w 1908, Kraków uczcił pamięć męża stanu i w jednej osobie twórcy Ochotniczej Straży Pożarnej w Krakowie, nadając jego imię tej właśnie ul. Kolejowej, przy której stał i stoi do dziś reprezentacyjny i funkcjonalny gmach Straży Pożarnej). Piękna i malownicza ulica, przewiewna i pełna ogrodów, jaśniała od rezydencji arystokracji i plutokracji. Dziś w dawnym pałacu Pusłowskich (pod nr. 10) mieści się Instytut Muzykologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, a w pałacyku Juliusza Judy Jutkiewicza (pod nr. 9) Instytut Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna. 12, w której mieszkał. Krakowem zawładnęła wiosna. Z frontowych okien mieszkania na drugim piętrze, skąd był widok na Planty z właśnie złoto rozkwitłą forsycją, wyglądała rosła, trzydziestodwuletnia Anna Garncarzówna, odprowadzając wzrokiem „służbodawcę”, szczupłego pana z pięknie utrzymanym wąsem i w kosztownych szkłach o niemal niezauważalnych oprawkach. To on, dr Nüssenfeld – nieżonaty, asystent kliniki chirurgicznej UJ, był dyrektorem Szpitala Żydowskiego Funkcję dr. Nüssenfelda oraz nazwę szpitala ówczesna prasa podawała różnie, a to: „prymariusz [dziś ordynator] szpitala Gminy Izraelickiej”, „dyrektor Szpitala Izraelickiego”, „dyrektor Szpitala Izrael” itp. Dr Nüssenfeld był w tym czasie w istocie dyrektorem i lekarzem naczelnym tej różnie nazywanej, świetnie wyposażonej, nowoczesnej placówki z pięknymi tradycjami, z adresem: ul. Skawińska 8. W czasie okupacji hitlerowcy w ramach akcji „Endlösung der Judenfrage” opróżnili szpital do tego stopnia, że urządzili tam skład mebli; pacjentów i personel przenieśli do getta. Po II wojnie światowej szpital na nowo wyposażono. Kompleks gmachów przy ul. Skawińskiej 8 jest obecnie użytkowany przez służbę zdrowia. Dziś mieszczą się w nim: klinika Instytutu Medycyny Wewnętrznej Akademii Medycznej w Krakowie, przychodnia Szpitala im. Gabriela Narutowicza, przychodnia przeciwgruźlicza Szpitala im. Jana Pawła II i dzielnicowy Zespół Opieki Zdrowotnej. Przy okazji: jeżeli nie wskazuję innych źródeł, korzystałem z artykułów, relacji z przebiegu śledztwa, sprawozdań z sal sądowych, drukowanych od 14 maja 1934 do 1 października 1934 w „Czasie” (Kraków), „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” (Kraków), w „Tajnym Detektywie” (Kraków), „Kurierze Powszechnym” (Kraków–Lwów) i w „Echu” (Łódź), w „Nowinach Codziennych” (Warszawa), w „Polonii” (Katowice). Cenną pomocą we wszystkich etapach pracy nad odtwarzaniem zdarzeń sprzed osiemdziesięciu lat był bogaty materiał ikonograficzny (fotografie z procesu, przedstawiające oskarżonych, świadków, biegłych sądowych, adwokatów, sędziów oraz przysięgłych w scenerii sądu, w miejskim plenerze i podczas wizji lokalnej, wykonywane przez fotoreportera z koncernu prasowego Mariana Dąbrowskiego, wydającego m.in. IKC oraz tygodnik „Tajny Detektyw”)., przyjmował także  w Kasie Chorych, sprawował funkcję skarbnika w Towarzystwie Lekarskim. Zazwyczaj wracał do domu na obiad nie później niż o czwartej po południu. Potem jeszcze, jako urolog, ordynował w domu – miał gabinet, do którego prowadziły te same drzwi, co do mieszkania. Dla dostawców, a także dla służącej, która pracowała u niego siódmy rok, były przeznaczone schody i drzwi kuchenne.

Doktor był człowiekiem ostrożnym; nie dopuszczał nawet myśli o pustym mieszkaniu, gdy on jest poza domem. Kiedy wychodził rano, w domu pozostawała służąca, która wcześniej zdążyła zrobić niezbędne zakupy. Jeśli się ma takie zaciszne, drogo opłacane lokum, to nie po to, by ktoś w nim zakłócał domowy mir. A poza tym… Szeptano tu i ówdzie, że doktor trzyma pieniądze w domu. Ale jego takie szepty nie obchodziły. Nie brał pod uwagę prymitywnych ludzkich instynktów, wyzwalanych przez głód. Żył w innej niejako rzeczywistości niż masy bezrobotnych i rosnące lawinowo zastępy zdegradowanych. Miał spore dochody, a konta w bankach nie zakładał. Książeczki oszczędnościowe zlikwidował w tych niepewnych czasach.

Gości służącej tolerował. Poprzedniego dnia, w niedzielę, w służbówce przylegającej do kuchni Garncarzówna przyjmowała koleżanki, których głosy słyszało się z klozetu w korytarzyku za przedpokojem. To było jedyne pomieszczenie wspólne. Poza tym, cóż, służąca miała narzeczonego, a także – u krewnych w domu rodzinnym pod Myślenicami – małoletniego syna, o którym nikt tu oprócz doktora nie musiał wiedzieć i dla którego składała pieniądze.

Poczucie bezpieczeństwa mieszkańców czystej, wytwornej dzielnicy zmniejszyło się od jesieni 1933, kiedy to w przecznicy Potockiego, o pięć domów w stronę dworca – przy ul. PańskiejDziś ul. Marii Skłodowskiej-Curie. – małżeństwo bezrobotnych inteligentów, Maliszów, dokonało w mieszkaniu państwa Süskindów skrytobójczego rabunkowego mordu na nich i na listonoszu pieniężnym PrzebindzieTo temat jednego z planowanych „Procesów artystycznych”. Sprawa Maliszów jednak, w przeciwieństwie do dziś omawianej, a wstydliwie przemilczanej, jest szerzej znana – była zresztą kanwą przejmującego filmu fabularnego Grzegorza Królikiewicza Na wylot. Nadmieniam przy okazji, że odnalazłem pewne niepublikowane dotąd materiały dotyczące przeszłości Malisza, z których wynika, że morderca już parę lat wcześniej wszedł w konflikt z wymiarem sprawiedliwości.. Dwa lata wcześniej – nieopodal, róg NiecałejUl. Niecała nazywała się już w 1934 r. ul. Ludwika Zamenhoffa i tak pozostało do dziś. i Radziwiłłowskiej, rozgłośna tragedia: nocne zabójstwo Emilii Jawieniówny, córki potentata obuwniczego, dokonane przez zawiedzionego w miłosnych uczuciach Jana Golańskiego, który trzecim strzałem rewolwerowym siebie także pozbawił życia. I mieszkańcy, i pacjenci teraz wydawali się odrobinę nieufni.

No właśnie. Tego więc ranka z wysokich okien odprowadzała wzrokiem doktora Nüssenfelda nie tylko jego służąca. Z drugiej strony ulicy, siedząc na Plantach na ławce,  obserwował go także, z twarzą częściowo osłoniętą niby to czytaną gazetą, człowiek, którego doktor znał. Był to mąż młodej sekretarki w Towarzystwie Lekarskim oraz dobrze opłacanej urzędniczki w PATPAT – Polska Agencja Telegraficzna – oficjalna agencja informacyjna Rządu RP. Została założona jesienią 1918 r. (Po przewrocie majowym ważniejsze stanowiska powierzono piłsudczykom). Z własnym serwisem fotograficznym, korzystająca z usług fotoreporterów, wydająca szczegółowe biuletyny, od 1927 emitująca tygodniowe kroniki filmowe, zatrudniała w roku 1934 ok. 200 pracowników umysłowych, świetnie opłacanych, w pełni dyspozycyjnych, działających w oddziałach w Krakowie (ul. Mikołajska), we Lwowie i w Warszawie (w kolejności powstawania oddziałów). Od roku 1933 prezesem PAT był Konrad Libicki (późniejszy, od września 1938, dyrektor naczelny Polskiego Radia). , do niedawna student krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, Władysław Bobrzecki.

Dzień jak co dzień. Od czasu, kiedy jedno z pomieszczeń potężnej kamienicy przeznaczono na magazyn firmowy „Dywan”, mieszkańcy niby przyzwyczaili się do obcych, do klientów, którzy kręcili się po klatce schodowej – ale nie do tego stopnia, żeby tracić czujność. O dziewiątej rano widziano i słyszano Garncarzównę, jak przez okno rozmawiała ze znajomymi, którzy się zatrzymali na ulicy. Potem służąca z III piętra kłóciła się z Garncarzówną, stojącą w otwartych drzwiach swojego II piętra; nagle służąca Nüssenfelda przerwała spór i gwałtownie zamknęła drzwi. Służąca z III domyśliła się, że koleżanka pobiegła na dochodzący z mieszkania dzwonek do drzwi kuchennych lub dzwonek telefonu.

Inżynier Blütbaum, na chwilę otworzywszy zabezpieczone łańcuchem drzwi swojego mieszkania, zwrócił uwagę na trzech, a może nawet czterech obcych mężczyzn, którzy zbyt cicho przemierzali schody. Pan Braciejowski, którego mieszkanie sąsiadowało przez ścianę nośną z mieszkaniem doktora, około dziesiątej rano usłyszał jeden krzyk, który dobiegł stamtąd. Nic mu do głowy nie przyszło. Dziecko, myślał, ktoś przyprowadził jakieś dziecko. Niby nic, a jednak… W centrali telefonicznej o jedenastej przed południem zwrócono uwagę, że numer telefonu 135-02 (należący do dr. Nüssenfelda) nie odpowiada. Przekonano się o tym, ponieważ ktoś kilkakrotnie usiłował się połączyć. Wobec tego z pobliskiej Poczty Głównej wysłano montera, żeby sprawdził, czy aparat aby nie jest zepsuty. Nikt monterowi drzwi nie otworzył mimo wielokrotnie ponawianego dzwonienia.

Tego samego dnia w południe trzej młodzi mężczyźni, którzy dla odpoczynku zatrzymali się za kopcem Kościuszki, skręcili w stronę Bielan. Jednym z nich był Kazimierz Bobrzecki. Nie miał przy sobie szkicownika, lecz porządną skórzaną teczkę. W pewnej chwili, gdy byli w rejonie Przegorzał, oddał ją komuś, kto szedł z nim, ale kogo trudno byłoby nazwać kolegą. W wyrazie jego twarzy tliło się coś, co mogło zarazem odstręczać i przyciągać, miał w sobie coś prostackiego. Z jakichś powodów wydawał się wręcz nieokrzesany. No i ten zaniedbany ubiór. Owszem, był w garniturze barwy kawy z mlekiem i w miękkim kapeluszu – ale to wszystko wyglądało jak strój i codzienny, i na noc. Przy schludnym Bobrzeckim i trzecim mężczyźnie, wysokim, szczupłym, przystojnym, o urodzie amanta, ten, który teraz zakopywał wypchaną teczkę, nie wyglądał nawet na ich służącego. Panowie tymczasem szli dalej. Odwrócili się na chwilę i przystanęli, obserwując, jak ich wspólnik ugniata butami ślady w miejscu zakopania teczki, a potem niedaleko, między dwoma bukami, ustawia cztery omszałe głazy. Sami w tym czasie  uporali się z zakopaniem worka z dolarami w złocie i kasetki z precjozami. Na to kamienie, żeby przycisnąć. Na pewno czytali Zbrodnię i karę Dostojewskiego. Ale czy nie przysnęli przy części zajmującej się drugim członem tytułu?

Przed trzema godzinami ci sami mężczyźni wyszli kuchennymi drzwiami z mieszkania na drugim piętrze przy ul. Potockiego 12, unosząc tę właśnie teczkę i zawiniątka oraz paczkę taką, jak do nadania na poczcie. Każdy z osobna. Po kilku minutach spotkali się w trafice na rogu ul. Szpitalnej i Małego Rynku, w cieniu kościoła Mariackiego. Trafikę prowadził brat Bobrzeckiego, Stanisław. Nie wydawał się zdziwiony wizytą. Kiedy handlował gazetami i papierosami, a jeden z panów udał się „na stronę”, drugi do sklepu, trzeci, właśnie Stanisław Bobrzecki – korzystając z nieobecności wspólników – schował do własnej kieszeni plik banknotów dwudziestodolarowych o rozmaitych nominałach, w sumie 1050 dolarówWedług kursu w 1934 r. za 1 dolara płacono 5 zł 20 gr. Kwota więc, jaką zagarnął tylko dla siebie Bobrzecki (5460 zł), mogłaby jemu samemu pozwolić na całkiem przyzwoite życie przez trzy lata. W jednym z kolejnych zeznań Bobrzecki powie, że niebawem po dokonaniu zbrodni i rabunku, wskutek nowych okoliczności (zdrady Dońca, o czym będzie mowa), wykazał gotowość podzielenia się z Schenkirzykiem tymi coraz bardziej brudnymi pieniędzmi. Nie wiemy, czy istotnie składał Schenkirzykowi taką propozycję, z dalszych zeznań kolegów i nieszczęsnych wspólników nie wynika jednak, żeby doszło do podziału tej kwoty.. Wtopili się w ten krakowski poniedziałkowy dzień, w ich twarzach, gestach nie było na pierwszy rzut oka niczego, co mogłoby sprowokować pytanie o powód rozdrażnienia, roztargnienia, cierpienia, przemęczenia. Przeciwnie, ci trochę dziwni kumple wyglądali na zadowolonych z siebie, ze świata, w którym żyją, ze słońca, które im świeci.

Doktor Nüssenfeld, zmęczony pracą i głodny, długo dzwonił do drzwi. Tak jeszcze nie było co najmniej od siedmiu lat. Ona nie otwiera. Niemożliwe, żeby zerwała ten niepisany punkt umowy i gdzieś sobie wyszła – taka przecież solidna i ostrożna! Ale co było robić; wyciągnął z teczki klucz i… ale klucz wchodził tylko na pół centymetra. Okazało się, że od wewnątrz tkwił inny klucz w tym zamku… Od strony mieszkania ktoś więc ostatnio musiał zamykać drzwi. Doktor na razie nie wzywał nikogo, opanował się i najdelikatniej, z wiarą w skuteczność, po paru minutach manewrowania zdołał wypchnąć klucz; no tak, po tamtej stronie zadźwięczał, spadając na wywoskowany parkiet. Doktor przekręcił swój klucz i wszedł do mieszkania.

Wpadł tam raczej. Uderzony dziwną ciszą i przykrym brakiem zapachu obiadu, rzucił się na ratunek kobiecie, która leżała na podłodze w jadalni i twarz miała przykrytą makatką. Tak, to Anna, służąca. Nie do odratowania. Od kilku godzin martwa. Sińce, zadrapania; musiała się bronić, mocna; i bronić jego mieszkania. Silna. Z jednym napastnikiem dałaby sobie radę. Teraz dopiero, jeszcze klęcząc nad zmarłą, leżącą z szyją zapętloną niestarannie w jego własny kitel lekarski i z kłębem ligniny w gardle, rozejrzał się po jadalni, zobaczył rozbity kufer… obok pilnik, pogrzebacz… o, tym ktoś rozpruł zamek! Będzie dzwonił.

Oprócz tego, że na podłodze leżały zwłoki osoby, która stoczyła desperacką walkę z napastnikiem, i z kufra skradziono masę pieniędzy oraz precjoza, w mieszkaniu nie było wyjątkowego nieładu. Z biurka wyjęto szuflady, inne rzeczy nie były ruszane; ten ktoś, ten bandyta musiał znać zwyczaje domowników i rozkład mieszkania, no tak, słuchawka telefonu wisi… doktor się domyślił, dlaczego żona jednego z pacjentów skarżyła się, że nie może się dodzwonić do jego domu. Położył słuchawkę na widełki. Teraz telefon działa. – Proszę łączyć z policją!

Wie, że zrabowano mu dużo, ale dopiero po błyskawicznym przyjeździe komisarza, w asyście funkcjonariuszy (od paru dni czapki pokryte białymi pokrowcami, sezon letni, z daleka lepiej widać) przekonuje się, że zrabowano wszystko, co w domu należało do niego (kufer służącej pozostał nienaruszony, pokaźna kwota pomoże kiedyś jej synowi w życiowym starcie).

Nüssenfeld, stając przed koniecznością obliczenia strat, sztywnieje na myśl, że było tego (w dolarach, w dolarach w złocie i w złotych polskich plus biżuteria) nie mniej niż 90 000 złotych! (Majątek! Skoro nauczyciel zarabiał rocznie 1560 zł, to na tę kwotę musiałby pracować przez pół wieku! Nie wydając, rzecz jasna, ani grosza ze swego zarobku).

Śledztwo, pod kierunkiem nadkomisarza Pollaka, prowadzono w trybie przyśpieszonym. Żadnych poszlak. Poza tym, że specjaliści określili sposób zadzierzgnięcia kitla na szyi ofiary jako „babski węzeł”. I ta makatka rzucona na twarz trupa. Ach, wrażliwość. W zbrodni mogła pomagać kobieta. Profesor Jan Stanisław Olbrycht, znany specjalista medycyny sądowej, dokładnie obejrzał zwłoki i na miejscu, i podczas sekcji, w gmachu przy ul. Kopernika, o kilka domów dalej, pierwsza przecznica w lewo. Nie ma śladu, który mógłby naprowadzać na ślad sprawców zbrodni. Prasa podaje, że narzeczony Garncarzówny jest poza zasięgiem podejrzeń, lecz nie wyjaśnia, dlaczego. W ogóle trochę tajemnic. Skonfiskowano nakład jednej z krakowskich gazet, czy to dla dobra śledztwa, czy dla zachowania pozorów międzyludzkiej harmonii.

Młodą kobietę zabito. Z mieszkania doktora zniknęły wartości, jak się okaże, wyższe niż 90 000 Na podstawie informacji z „Małego Rocznika Statystycznego” z 1935 r. i z zeszytów czasopisma „Praca i Opieka Społeczna” wynika, że kwota, którą skradziono dr. Nüssenfeldowi, to był majątek: jak by nie liczyć – dwadzieścia rocznych pensji urzędnika: dwadzieścia lat życia rodziny!... Inna rzecz, że w tym okresie prezydent RP pobierał rocznie 60 000 zł, Prezes Sądu Najwyższego – 37 000 zł, poseł – 18 000 zł, profesor wyższej uczelni – 13 000 zł, pułkownik – 8500 zł, sędzia – 6000 zł, maszynista lokomotywy pociągu – 4800 zł, przodownik policji – 2800 zł, nauczyciel – 1600 zł, rzemieślnik – ok. 700 zł, a już prawie 50% robotników zarabiało poniżej kosztów utrzymania….

A co konkretnie zostało skradzione? Teczka skórzana nowa, ciemnobrązowa, z zawartością 300 dolarów w złocie (po 20 dol.), 7800 dolarów w banknotach jedno-, dwu-, pięcio-, dziesięcio-, dwudziesto-, pięćdziesięcio- i studolarowych, nieważne już książeczki oszczędnościowe (Banku Związkowego i Miejskiej Kasy Oszczędności), pierścionek z matowego złota z brylancikiem, kilka złotych zegarków krytych i bez kopert, ze złotymi łańcuszkami (Anker, Schafhausen), szpilka złota do krawata ze szmaragdem, wysadzana brylancikami, zepsuty zegarek męski w oprawie z masy perłowej, wreszcie austriacki złoty krzyż zasługi Verdienstkreutz i austriacki złoty krzyż zasługi Czerwonego Krzyża. Co pojawiło się w mieszkaniu? Kapelusz męski z wyszytym wewnątrz monogramem S.S. Bandyta w pośpiechu widocznie zamienił kapelusze i wyszedł w nakryciu głowy należącym do właściciela mieszkania. I porzucona w przedpokoju rękawiczka.

Ważna informacja: dr Nüssenfeld złożył w komendzie Wydziału Śledczego Policji Państwowej deklarację, w której w razie ujęcia sprawcy i odzyskania zrabowanych  wartości wyznacza nagrodę w wysokości 5% dla osób, które się przyczynią do tego wykrycia. Cztery i pół tysiąca złotych. Kwota niebagatelna!4500 zł! Roczne zarobki pracowników umysłowych – na posadach, które arcytrudno było „wyrobić” – wynosiły przeciętnie właśnie 4500 zł i osobie pracującej (z niepracującym współmałżonkiem i dzieckiem) można się było z nich skromnie utrzymać.

Huknęła wieść, że po czterech dniach śledztwa znaleziono mordercę, który nie wywodzi się z kręgów przestępczych. Policja zdementowała. Ale dziennikarze wiedzą, że „już najbliższe godziny mogą przynieść sensacyjne rozwiązanie tajemnicy”. 18 maja – pogrzeb śp. Garncarzówny na nowym cmentarzu Podgórskim zgromadził kilkaset osób.

Wciąż jednak skąpa sieć poszlak. 22 maja „Czas”, strwożony bestialstwem zbrodniarza, donosząc o „energii śledztwa”, o „obfitym materiale dowodowym”, o przesłuchaniu świadków i o badaniu rozlicznych śladów palców i rąk na meblach i sprzętach w mieszkaniu doktora, także się niecierpliwi. Ale… „Na usprawiedliwienie władz śledczych: wypadek, który mają obecnie rozwiązać, jest niezmiernie skomplikowany, a technika mordu wskazuje, że morderstwo zostało dokonane przez osobników, którzy je dokładnie obmyślili”.

Jak się potem okaże, rzucane niby od niechcenia przez śledczych, a powielane przez dziennikarzy informacje o szczególnie intensywnym poszukiwaniu bandytów na północno-wschodnich kresach Rzeczypospolitej, gdzie się najprawdopodobniej ukrywają, miały osłabić czujność „zainteresowanych”.

Tymczasem w Krakowie i okolicach działo się wiele dziwnych rzeczy. Wokół kryzys, a tu jakiś człowiek w nieświeżym ubraniu i pachnący stęchlizną w szynku na rogatce mogilskiej rozmienia grube pieniądze. Poszedł natychmiast donos na posterunek. – Jak się nazywa? – Wanat. (Już dwa dni wcześniej było inne doniesienie. Chłop z Przegorzał doniósł policji, że inny chłop chciał rozmienić złotą dwudziestodolarówkę. Posiadacz krążka – który musiał parzyć go w ręce – doprowadzony na policję wyjaśnił, że tym dolarem w złocie zapłacił mu za podwiezienie furmanką jakiś gość, owszem, podpity, jadący z towarzystwem. To było późnym wieczorem, chyba by nie poznał twarzy, ale kiedy i gdzie wysiadł – to wszystko zeznał). Coś za dużo tego dobrego. Za zaniedbanym panem Wanatem szli tajni wywiadowcy; z nim nikt się nie musiał cackać. Należał do grupy poniżonych. Nie miał nic, mieszkał w ziemiance przy ruinach dawnych fortów naprzeciw cmentarza Rakowickiego. Przepraszam, miał wierną kochankę, która z nim w strasznych warunkach mieszkała. I to ona, żeby ratować partnera, duszę, a może po to, żeby tajniacy dali jej wreszcie spokój, powiedziała, skąd pochodzą pieniądze. Wobec jej sensacyjnych zeznań ruszyło we wskazanym kierunku specjalne auto pościgowe, mogące pomieścić kilkunastu uzbrojonych funkcjonariuszy. O drugiej w nocy byli już w Kocmyrzowie, otoczyli dom, w którym przebywał ten, co u krewnych i znajomych mieszkających w rozmaitych podkrakowskich wsiach zdeponował, by tak rzec, pieniądze, złoto, cymelia. Dziś już nie spodziewał się gości; odkrył się całkiem. Nazywał się Jan Doniec, znerwicowany, sprawiał wrażenie hipochondryka. To ten w kawowym garniturze, który pod kopcem Kościuszki zacierał ślady po teczce z walorami. Nie trzeba było stosować żadnych środków nacisku. Doniec wyjawił, że łup pochodzi z napadu na  mieszkanie doktora Nüssenfelda przy ul. Potockiego. – To nie ja planowałem zbrodnię
– sprecyzował – i nie ja chciałem zabić.
– Kto wobec tego?
– Bracia Bobrzeccy i Kazimierz Schenkirzyk.
– Schenkirzyk?
– Schenkirzyk to student Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.
– Student Akademii Sztuk Pięknych? Może pan to powtórzyć?
– No tak, Schenkirzyk, student krakowskiej ASP. Jemu różne dziwne rzeczy strzelają do głowy. Jakieś trzy lata temu odkrył talent rysunkowy mojego przyjaciela, Stasia Bobrzeckiego, uczył go w domu, przygotował faceta do egzaminu, rozmawiał i o nim
z profesorami i doszło do tego, że i Bobrzecki studiował w Akademii. Miał indeks. Nie robił postępów, awanturował się, w holu zrzucił z drugiego piętra stół i roztłukł odlew antycznej rzeźby. Został relegowany, ale przychodził tam na plac Matejki, na uczelnię, ot, przywykł…
– Dobrze, a pan?
– Jestem, a właściwie byłem przyjacielem Bobrzeckiego… i, i Schenkirzyka.
– Już się dowiedzieliśmy, że pan się najmuje do różnych robót. Bez wykształcenia, bez zawodu, sprzedawał pan precle, bez koncesji jeździł pan na dorożce. Jak to się ma do przyjaźni czy do zażyłości z ludźmi wykształconymi, z przedstawicielami kultury
i sztuki?
– Stałem fiakrem pod dworcem, Bobrzecki miał tam jakieś interesy, podwoziłem go wieczorami. Spodobałem mu się, chciał ze mnie zrobić człowieka.
– Wspólnicy zakopali łup, żeby nie było dowodu zbrodni. A pan, czemu pan to samowolnie odkopał?
– To znaczy, że źle zrobiłem?
Śledczy spojrzał na niego więcej niż opiekuńczo.

Cdn.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".