Poprzedni artykuł w numerze
G apię się w biały sufit izby chorych dużego szpitala wojewódzkiego, gdzie trafiłem, by uzyskać rzetelną diagnozę stanu swego organizmu. Cóż, starość nie radość, siedemdziesiątka na karku, trzeba racjonalnie zaplanować sobie zawodową przyszłość. Mógłbym leżeć spokojnie i myśleć o niebieskich migdałach, natura ciągnie jednak wilka do lasu. Szpital, w którym przebywam, to wielki moloch skupiający trzy podstawowe składniki: wysoko wykwalifikowaną kadrę lekarską (to szpitalna kadra oficerska), kadrę pomocniczą, na którą składa się personel wspierający skupiający głównie pielęgniarki (to szpitalni podoficerowie) oraz rozstękana masa szpitalnej „pacjenterii”, która nolens volens znalazła się tam, by poratować swoje zdrowie.
Badania naukowe prowadzone w dziedzinie socjologii wskazują na to, że w zbiorowisku takim muszą się rodzić kontrowersje i konflikty. Postanowiłem więc sobie, by czas szpitalnego pobytu poświęcić na baczne przyjrzenie się temu środowisku, z natury konfliktogennemu: prewencji skierowanej przeciwko konfliktom, regułom ich rozwiązywania, gdy prewencja zawiedzie, a w szczególności roli prawa w tym wszystkim.
No i co się okazało? Głównym polem konfliktów nie są relacje między pacjentami a szpitalną „generalicją” – personelem lekarskim, lecz obszar relacji między chorymi – światem szpitalnych „szeregowców” – pacjentów a światem szpitalnych „podoficerów” – pielęgniarek, zwłaszcza tych liniowych, mających bezpośredni kontakt z pacjentami. Tu przebiega bowiem linia frontu, zgrzytają bagnety i wrze walka wręcz. Tu właśnie szczególną rolę moderatora konfliktów spełniać powinno prawo.
No i masz babo placek – okazało się, że w rzeczywistości bywa jednak inaczej. Z pozoru banalny przykład: mój kompan z łoża boleści regularnie otrzymywał pewien lek w postaci czerwonej pigułki. Aż tu nagle zamiast czerwonej dostał do połknięcia zieloną. Spytał więc aplikującej mu ją pielęgniarki, co ta zmiana oznacza. Poirytowana Pani Pielęgniarka zbyła go stwierdzeniem, by nie zawracał głowy, taką pigułkę bowiem zaordynował mu lekarz prowadzący, a pacjent w swoim czasie podpisał mu zgodę na leczenie „po wsiech”. Trzeba się zatem teraz podporządkować, bo jest już „po ptakach”. Zgoda to zgoda. Jeszcze bardziej rozsierdziła się na moją nieśmiałą uwagę, że to nie wystarcza. Zgoda musi mieć postać tzw. informed consent – zgody poinformowanej. I tego wymaga prawo. Rozsierdzona już na dobre siostra ucięła krótko dalszą dyskusję stwierdzeniem: „Ale tu jest szpital, a nie prawo!”. Zamurowało mnie! Toć to prosta droga do autorytaryzmu i absolutyzmu! Zawsze lepiej wie, niejako z urzędu, siostra przełożona, w typie, jaki mieliśmy okazję widzieć w Locie nad kukułczym gniazdem. Z drugiej strony, pomyślałem, gdyby każdemu pacjentowi tłumaczyć należało, dlaczego pigułka jest zielona, a nie czerwona, a więc uczynić z informed consent regułę absolutną, to wynikiem byłby paraliż szpitala, a w konsekwencji to, że wielu ciekawskich pacjentów „wyciągnęłoby nogi”. Czy zatem nie przydałby się tu jakiś „kontratyp siostry przełożonej”, który ograniczałby jej obowiązek obszernego informowania pacjenta o szczegółach procesu leczniczego?
Ale po chwili pomyślałem sobie, że mechanizm taki skądś już znam. Cóż innego robią politycy, którzy początkowo obiecują nam niebieskie migdały, a gdy już zostaną przez nas wybrani, serwują nam śliwki robaczywki, tłumacząc następnie: „przecież nas wybraliście, a więc teraz siedźcie cicho i bez zbędnych pytań”. Siostra przełożona wie lepiej, co robić!