Poprzedni artykuł w numerze
W 1876 roku w związku z reformą sądową warszawski Sąd Kryminalny dla woj. mazowieckiego i kaliskiego rozpatrujący sprawy karne nie tylko zmienił nazwę na Sąd Okręgowy, ale też otrzymał nową siedzibę, znacznie przestronniejszą niż w dawnym budynku Collegium Nobilium, w ciasnych salkach po Szkole Aplikacyjnej. Odtąd procesy karne, szczególnie te głośniejsze, które przyciągały uwagę prasy i publiczności, toczyły się w największej sali pałacu Paca na Miodowej, dawnej balowej, którą przystosowano do nowych potrzeb z wielką starannością. „Wspaniale została urządzoną dla wymiaru sprawiedliwości” – wspominał naoczny świadek tej metamorfozyAlkar (A. Kraushar), Czasy sądownictwa rosyjskiego w Warszawie (1876–1915). Kartka z pamiętnika starego mecenasa, Warszawa 1916, s. 17; patrz też A. Bartczakowa, Pałac Paca, Warszawa 1973, s. 83 i n..
A prasa i publiczność zaczęły się w tych właśnie latach procesami tymi interesować szczególnie, rzec można nawet bez większej przesady, jak zaświadczyła to znakomita literatka – namiętnie. Gazety poświęcać zaczęły wiele uwagi zwłaszcza krwawym zbrodniom, epatując czytelników ich drastycznymi szczegółami. Warszawa, „pochłaniaczka sensacyj, żyjąca wprost namiętnie w czasie kryminalnych procesów” – tak określiła naszą stolicę mistrzyni słowa Maria Dąbrowska w swych wspomnieniach z początku XX wiekuM. Dąbrowska, Dzienniki, Warszawa 1988, t. I, s. 109., bo ten głód „sensacyj” trwać miał przez całe lata.
Z naszych publicystów pierwszy bodajże Józef Ignacy Kraszewski w sposób bardzo poważny, a nie w formie luźnej refleksji, zaprotestował publicznie przeciw nadmiernemu eksploatowaniu przez prasę faktów kryminalnych. Uczynił to dość wcześnie, bo w 1884 roku, na łamach uruchomionego właśnie przez Marię Konopnicką „Świtu”. „Nie ma prawie dnia – stwierdzał tam z widocznym rozdrażnieniem – bez doniesienia o nowym jakimś przestępstwie, będącym naśladowaniem lub udoskonaleniem jednego z tych, o których szczegółowe sprawozdania świeżo podały dzienniki. Jawnym jest wprawdzie i dowiedzionym, że występek bywa zaraźliwym, że pilne i umiejętne opowiadania reporterów służą niekiedy za wskazówki i wzory do naśladowania pewnym jednostkom, usposobionym już do złego. Pomimo to zdaje się, że dzienniki ze szczególnym upodobaniem, lubując się w drastycznych historyjkach o mordach, rabunkach i napaściach, oszustwach, zdają z nich sprawę tak troskliwie, tak malowniczo, jakby wcale szkodliwości tej trucizny nie domyślały i nie znały!... Nie należałoby mieć względu na to – pytał dalej – jakie skutki pokarm ten wywiera na pewne indywidualne usposobienia, na umysły nieprzygotowane, na ludzi noszących już w sobie zaród zepsucia? To ciągłe karmienie się kryminalnymi sprawami, oswajanie się z obrzydliwością, z okrucieństwem – nie maż w końcu tegoż skutku, że niewykształceni czytelnicy popadają w rodzaj gorączki i szału?... Samo oswajanie się z tymi brudami – odpowiadał sam sobie – nie może być bez pewnego wpływu na umysły, na uczucia. Dziennik wpada w ręce wszystkich, począwszy od sylabizujących nieuków, do dzieci nawetJ. I. Kraszewski, bez tytułu, „Świt” 1884, nr 1.”.
Mniej więcej w tym samym czasie na łamach fachowego periodyku lwowskiego, czytywanego również w Warszawie – „Przeglądu Sądowego i Administracyjnego” – znalazły się podobne myśli w artykule Kryminał w literaturze, którego autorem był dr J. M. (prawdopodobnie był to Julian Morelowski, stały współpracownik tego pismaS. Milewski, A. Redzik, Themis i Pheme. Czasopiśmiennictwo prawnicze w Polsce do roku 1939, Warszawa 2011, s. 107.).
Autor swe wnioski wysnuł głównie na podstawie spostrzeżeń z terenu Austrii, gdzie „szersza publiczność dosyć jest rozmiłowaną w uczęszczaniu na rozprawy sensacyjne i czytywaniu powieści osnutych na tle zbrodni”. Był zdania, że ci, którzy uwieczniają czyny głośnych morderców lub „pisząc powieści kryminalne otaczają zbrodniarzy aureolą i czynią z nich bohaterów, ciężką przyjmują na siebie odpowiedzialność wobec społeczeństwa, bo te ziarna mogą paść na urodzajną glebę i wytworzyć szereg nowych bohaterów zbrodni”.
Widocznie bardzo słabo znał stosunki warszawskie i „literaturę straganową”, skoro wyraził opinię, że „u nas nie ma pisarzy, którzy by się lubowali w wygrzebywaniu zbrodni, i którzy maczaliby swe pióro w brudach kryminału. Nawet prasa nasza periodyczna nie zapełnia szpalt swoich sprawozdaniami z rozpraw kryminalnych w tym stopniu, jak pisma niemieckie, i tylko jeden można by uczynić jej zarzut, że sprawozdania te nie zawsze pisane są z powagą i bezstronnościąDr J. M., Kryminał w literaturze, „Przegląd Sądowy i Administracyjny” 1884, nr 7.”.
Dyskusje na ten temat nie ustały i w latach następnych, zwłaszcza wtedy, gdy włoski kryminolog Lombroso wystąpił z teorią urodzonego zbrodniarza zdeterminowanego przez swe skłonności i wrodzone cechy do wstąpienia na przestępczą drogę. W ich trakcie zastanawiano się nawet nad takimi kwestiami jak ta, czy to właśnie skłonności zbrodnicze ludzi sztuki, autorów i artystów przejawiają się w ich kreacjach przedstawiających typy kryminalne. W 1892 roku „młody, ale krewki pisarz francuski dr Edward Lefort w ciekawej monografii zatytułowanej Typ zbrodniczy podług uczonych i artystów rozebrał sto dziewięć postaci zbrodniarzów, jakich dostarczyli nam artyści, mistrzowie pędzla lub dłuta, w sztuce plastycznejA. M., Zbrodniarze w sztuce i literaturze, „Gazeta Sądowa Warszawska” 1898, nr 39.”.
Uczeń Lombrosa, Enrico Ferri, nie ze wszystkim zgadzający się ze swym mistrzem, posłużył się przykładem Szekspira, by podważyć tezę, że na podstawie dzieła można wnioskować o skłonnościach jego twórcy. W jego sztuce Tytus Andronicus spotykamy się z pościnanymi głowami, z uciętymi rękami, z wyrwanymi językami, z wyłupionymi oczami, z synem zasztyletowanym przez ojca i matką zjadającą własne dzieci. A przecież wiadomo – pisze Ferri – Szekspir miał „charakter słodki, czuły, serce kochające, niezdolne do czynienia komukolwiek krzywdy, naturę tkliwą, nawet idealną”. Szekspir „w sposób najtragiczniejszy przedstawił nam najstraszliwsze i najwstrętniejsze oblicze zbrodni, lecz był do tego poniekąd zmuszonym, by zadowolić gust i upodobanie do gwałtownych wzruszeń, by podobać się współczesnej sobie publiczności, składającej się przez długi czas z najniższej warstwy brutalnego i nieokrzesanego pospólstwa, niemal że angielskiego motłochuGSW, nr 40.”. Czyż trzeba było aż naukowych dysertacji, by dojść do banalnego wniosku, że autorzy kryminałów piszą swe dzieła dla pieniędzy?
Na manowce w swych dyskusjach schodzili nie tylko Lombroso i inni „kryminaliści”, jak w tym czasie określano ludzi naukowo zajmujących się przestępcami. Schodzili też na nie zainspirowani przez nich prawnicy, postulujący, by nie tylko zaostrzyć kary za szerzenie pornografii w sztuce, ale objąć sankcjami także literaturę propagującą złe wzorce moralne przez czynienie bohaterów z przestępców. Takie tendencje dochodziły do głosu w różnych krajach, ale najsilniej wNiemczechPor. E. Skorupa, Sensacyjny paragraf Lex Heinze oraz zakazana książka Kobieta i jej wdzięki, (w:) Zbrodnie, sensacje i katastrofy w prasie polskiej do 1914 roku, Lublin 2010, s. 7–14. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że artykuł ten nie mieści się absolutnie w pracy o tak sprecyzowanym tytule, a i inne rozdziały tego dzieła zbiorowego dalekie są od wyczerpania tematu tak szeroko w nim zasygnalizowanego..
Ową intuicyjną wiarę Kraszewskiego i innych publicystów w niemal demoniczny wpływ prasy na szerzenie się zbrodni zapragnął w sposób empiryczny podbudować młody naukowiec, Jan Władysław Dawid. Skończył on prawo w Warszawie, psychologię i pedagogikę zaś w Lipsku i Halle i do dziś jest on uważany za pioniera psychologii i pedagogiki eksperymentalnej w naszym kraju. Jego pierwsza praca O zarazie moralnej. Studium psychologiczno-społeczne nie jest już wymieniana przez dzisiejsze encyklopedie, jak można sądzić, nie tylko dlatego, że przyćmiły ją dzieła późniejsze – szczególnie Inteligencja, wola i zdolność do pracy (1911), wznawiana jeszcze po wojnie – ale przede wszystkim dlatego, że jest to książka w całości nieco dziwaczna. Bardzo interesujące są natomiast jej fragmenty. Późniejszy redaktor „Przeglądu Pedagogicznego” i bardzo postępowego „Głosu” wziął za przedmiot swych badań – niewykluczone, że z inspiracji owych stwierdzeń Kraszewskiego, którym przyklasnęły inne poważniejsze czasopisma, m.in. „TygodnikIlustrowany1884, nr 66.” – ujemny wpływ brukowej prasy na moralność społeczeństwa.
J. W. Dawid dokonał pracy pionierskiej i wprost benedyktyńskiej. Poddał bowiem dokładnej analizie wiadomości zawarte w 4 najważniejszych pismach brukowych za rok 1884 i ułożył je w tablice. W sumie wziął pod uwagę ok. 70 tys. wiadomości. Z jego wyliczeń wynikało, że na tysiąc informacji wypada średnio 180 wiadomości „o charakterze moralnym”. W tym 8 miało charakter pozytywny, 16 podniecało żądzę posiadania, a 165 opisywało czyny złe. Z ogólnej liczby czynów złych ukaranych zostało 14, natomiast 154 pozostały bezkarne. Tylko o 37 czynach złych były krótkie wzmianki, pozostałe opisano dokładnie. O ile gazety w ogóle wywierają wpływ na ludność, to jest on 20 razy bardziej zły niż dobry – skonkludował swe rozważania na ten temat.
W innych partiach swej książki autor stwierdzał, że w ogóle w społeczeństwie następuje upadek obyczajów, bo opinia publiczna nie potępia jak kiedyś osób łamiących prawo, że nie są one pod pręgierzem prasy. Krytykował też sądy za liberalizm i „przesadne żądania w ocenie dowodów”, które zniechęcają organy policyjne do śledzenia i wykrywania przestępstw. Na dowód tego przytaczał liczby: na 100 obwinionych sądy Królestwa Polskiego skazywały wówczas 69 osób (w tym czasie Dania 91,4; Prusy 88; Francja 76). O ile poprzednie jego wnioski były dość trafne – w tym akurat nie miał racji. Ów wysoki procent obwinionych bez właściwie zebranych dowodów źle świadczył o aparacie śledczym – rzeczywiście wówczas bardzo słabym, na co narzekali współcześni – dobrze natomiast o dociekliwości sądów, które dzięki zmianie procedury karnej dającej większe możliwości obronie zaczęły także respektować zasadę in dubio pro reo, a więc oceniać wątpliwości z korzyścią dla oskarżonego.
W ponad miesiąc z górą po Kraszewskim na ten sam temat głos zabrał Bolesław Prus w tygodniowej kronice pisanej wówczas dla „Kuriera Warszawskiego”. Wracał do niego jeszcze kilkakrotnie w późniejszych latach. „Zewsząd – stwierdzał – odezwały się głosy przeciwko ogółowi europejskiego dziennikarstwa, które artykułami swymi psuje albo denerwuje czytelników. Jest masa wypadków i zbrodni – i te obrazy klęsk i zepsucia zawdzięczamy dziennikarstwu. Gdyby nie ich wiedza i gadulstwo – ironizował jak zwykle trzeźwy autor Lalki – wielu nie pozbyłoby się złudzeń, że wszystko jest najlepiej na tym z najlepszych światów. Przekonano się, że żyje świat parweniuszów i głodomorów, oszustów, morderców, złośliwych staruszek i młodych wszetecznic. A ponieważ ów ocean brudów jest tysiące razy obszerniejszy od froterowanej wysepki – kontynuował swą myśl – nic zatem dziwnego, że w całym dziennikarstwie przeważa dziś pesymizm. W nowej okolicy uderzają przede wszystkim nieznane szczegóły i dopiero gdy oswoimy się z występkami o tyle, że nam spowszednieją, dopiero wówczas zaczniemy i między nimi wyszukiwać cnót, bohaterstwa i piękna„Kurier Warszawski” 1884, nr 123.”.
Dyskusje nad kronikami kryminalnymi nie toczyły się w oderwaniu, w próżni. Prus zobaczył problem we właściwych proporcjach, perspektywie i odniesieniach. Dziennikarstwo na gorąco selekcjonowało i eksponowało pojedyncze, czasem drobne fakty, które interpretowała i nadawała im ogólnoludzkie wymiary literatura. Zwróćmy uwagę na lata, w których nasiliły się te dyskusje u nas i w innych krajach Europy. We Francji ich apogeum przypada na schyłek lat sześćdziesiątych – i wówczas też właśnie rodził się naturalizm, prąd literacki, który – jak to określił jego główny protagonista – „wisiał w powietrzu”. Podstawowe zasady szkoły Medańczyków (od miasta Medan, gdzie mieszkał Zola) wyłożone w Le roman experimental (1880) Emila Zoli – kładły nacisk na rzetelną obserwację wszystkich aspektów życia społecznego, odrzucały precz idealizowanie rzeczywistości, nawet wręcz preferowały wkraczanie w pomijane dotąd regiony – w dzielnice nędzy i marginesu społecznego. Nie była to bynajmniej fascynacja tym światem. Publiczne obnażanie i pokazywanie jego szpetoty miało na celu wstrząsnąć człowiekiem myślącym, stawiać niepokojące pytania i zmuszać do szukania na nie odpowiedzi.
Te wszystkie hasła znajdowały echo w Warszawie. Literacko-intelektualna czołówka znała je z czasopism francuskich i programowych utworów, innym przybliżył je Antoni Sygietyński, publikujący w „Wędrowcu” w latach 1882–1884 cykl esejów o współczesnej literaturze francuskiej, a przede wszystkim o twórczości i poglądach Zoli, braci Goncourt i Flauberta.
Prus, chociaż do naturalistów, szczególnie Zoli i jego szkoły, miał pewne zastrzeżenia, chwalił społeczny pożytek z eksploracji pomijanych przed nimi wątków. Sam przecież już parę lat temu czytelników „Kuriera Warszawskiego” zaprowadził pod szychty, na śmietniska Powiśla, co miał czynić jeszcze wielokrotnie w dojrzałych dziełach, jak np. w Lalce.
Nic więc dziwnego, że w kwestii „psucia i denerwowania” czytelników Prus dostrzegł zupełnie inne aspekty niż Kraszewski. „Nieustannie i aż do znudzenia opisywane kłopoty i bieda ludzi maluczkich stały się poprzedniczkami czynów pożytecznych – napisał w swojej kronice – znaleźli się bowiem tacy, którzy chcą uwolnić świat od zmory nędzy i walczą z nią. Któż więc zgadnie – pytał – czy i opisy występków, choć słusznie drażniące ludzi spokojnych, nie wywołują także reakcji nie tylko w dziennikarstwie, ale i w społeczeństwieTamże.?”.
I w tym leży ogromna racja Prusa. Opisy zbrodni mogły w pewnych konkretnych przypadkach trafiać na podatny grunt i wyzwalać ukrytą gdzieś w głębi chęć rozwiązania konfliktu lub nabrzmiałego problemu jednostki w sposób zakazany prawem. Na równi jednak mogły ją wyzwolić, jak zagłuszyć, odstręczyć od przestępstwa. Najbardziej nawet wyrazisty opis literacki nie będzie w stanie pchnąć kogoś do zbrodni, jeśli go do niej nie skłonią czynniki zewnętrzne i wewnętrzne, natomiast może spełnić pozytywną rolę mobilizującą do przeciwstawienia się złu. Rozumiał to dobrze Prus, sprowadzając na ziemię przeceniany negatywny wpływ gazet. Zwalczał tylko chorobliwą sensacyjność, owo podchwytywanie każdego fakciku w dążeniu do zmasowania makabry bez żadnego celu. „Prasa zajmuje się brudami, nie traktuje zbrodni jako zbrodni, ale materiał na sensację” – napisał kilkanaście lat później„Kurier Codzienny” 1888, nr 320.. Przy okazji wyraził pogląd o ograniczonej roli prasy, jeśli chodzi o odstraszanie od przestępstw przez moralizatorskie ujmowanie tematu. „Jeśli trafiały się wypadki – napisał – że ktoś, naśladując zbrodnie opisywane w gazetach, sam stawał się zbrodniarzem, to chyba żaden rozbójnik czy złodziej nie wyrzekł się swoich projektów z obawy przed opinią, respective przed gazetami. Siła więc karcąca i hamująca prasy w kwestii przestępstw kryminalnych jest co najmniej wątpliwa”.
Były to dyskusje teoretyczne, dla praktyki zaś o tyle niemające większego znaczenia, że dotyczyły w zasadzie tej części prasy, która nastawiona była przede wszystkim na zysk. A tę właśnie do sensacyjności za wszelką cenę skłaniała konkurencja z innymi gazetami. Wyższy nakład to większy zysk, względy ekonomiczne wysuwały się więc przed wszystkie inne. Im bardziej szczegółowy opis zbrodni, tym więcej czytelników zwabionych okrzykami sprzedawców gazet (w tym czasie przez słowo gazeciarz rozumiano dziennikarza). „Co za szczegóły, co za drobnostki, co za malowniczość wstrząsająca! Trzeba mieć nerwy nie lada, aby czytać to wszystko bez wstrętu” – oburzał się kronikarz „Tygodnika Ilustrowanego”, gdy jakiś brukowiec opisał dokładnie, jak zabójca uderzył swą ofiarę siekierą. Przestrzegał, że doprowadzi to do zobojętnienia, i podkreślał, że zasada „dobrego informowania”, wszechwładny kanon prasy, powinna być w takich przypadkach stosowana z umiarem„Tygodnik Ilustrowany” 1884, nr 93..
Ową skłonność pożeraczy gazet do sensacyjności bezwstydnie wykorzystywali chłopcy sprzedający czasopisma na ulicy. Tenże „Tygodnik Ilustrowany” przytaczał w tym samym roku kilka typowych chwytów. Wołali np. „Zmarł Bismarck! Straszna zbrodnia na Pradze!” – a czytelnicy znajdowali wewnątrz gazety nekrolog rzemieślnika nazywającego się tak samo jak „żelazny kanclerz”, zbrodnia zaś popełniona została przez kota, którego właścicielka, mieszkająca na Pradze, dobrze wyuczyła łowić myszy. „Wieści o rozbojach, złodziejstwach, strasznych katastrofach roznoszone po mieście przez sprzedawców pism są zazwyczaj codziennym powitaniem przechodniów po pierwszym śniadaniu. Zaczyna się to od samego rana, a kończy o późnej nocy. Dowcip pod tym względem roznosicieli jest niewyczerpany, a wtóruje mu ochoczo pomysłowość pism brukowych, które ochoczo żartują na temat zbrodni i katastrof1884, nr 135.”.
„Bractwo wzajemnej degradacji” – określiło to pismo parę lat później1897, nr 27. dziennikarzy stosujących konkurencyjne chwyty w celu zdobycia czytelników. Musiał to być problem nabrzmiały, bo wkrótce potem Marian Gawalewicz znów pisał na tych samych łamach: „Sensacyjność stała się dla dziennikarstwa całej Europy niemal punktem honoru; pismo, które się szanuje, musi od czasu do czasu wystrzelić i narobić huku, jeśli nie z moździerza, to przynajmniej z pustego pęcherza, musi podać jakąś wiadomość, której rozgłos odciągnąłby choć na chwilę od innych spraw bieżących i od innych współzawodników w prasie”.
Trudno powiedzieć, czy ze względu na owe dyskusje prasowe, czy też raczej z innych względów, otwarte dość szeroko w pierwszych latach po reformie sale sądowe administracja wymiaru sprawiedliwości zaczęła stopniowo przymykać. Początkowo wyłączono z jawności niektóre procesy mogące wywoływać zgorszenie. Decyzja w tym względzie oddana została w ręce prezesa sądu, najpierw dość wyraźnie ograniczono ją przepisami, potem pozostawiono to niemal całkowicie jego uznaniu.
Najliczniej salę w pałacu Paca, w której toczyły się głośne procesy karne, wypełniały kobiety. Podkreślali zawsze ten fakt sprawozdawcy sądowi, określając owe słuchaczki stałym epitetem „damy kryminalne”, czasem pisząc nawet „te” damy, z czego można wnosić, że bywało wśród nich dużo kobiet z eleganckiego półświatka.
Ogromne rozczarowanie spotkało „damy kryminalne”, gdy wyproszone zostały z procesu carskiego oficera, Barteniewa, zabójcy aktorki Marii Wisnowskiej, na cały czas przewodu sądowego, co dodało pikanterii owej sprawie i jeszcze bardziej rozpaliło ciekawość. Przewodniczący rozprawie był w tym przypadku stanowczy i postąpił w sposób zdecydowany. Gdy bowiem kilkanaście lat wcześniej na procesie kelnera, który zamordował swoją kochankę, prokurator poprosił panie, żeby wyszły, bo rozstrząsane będą fakty nie dla delikatnych uszu damskich – podniosła się tylko jedna ze słuchaczek. Zobaczywszy jednak, że żadna z pań prócz niej nie rusza się z miejsca – pozostała i ona. „I słuchały z zajęciem rzeczy, o których wstyd byłoby pisać w ogólnikach” – zgorszył się kronikarz pruderyjnego tygodnika„Kłosy” 1878, nr 702..
Nieco później Marian Gawalewicz pisał w kronice „Kłosów” o fali skandalicznych procesów, których przedtem w sądach nie było, albo prasa o nich milczała ze względu na moralność publiczną, dotyczących „awanturek małżeńskich”. Duży rozgłos zyskała sobie sprawa dwóch wojskowych na tle „wiarołomstwa”: porucznik Zienczenko strzelił do kapitana Stojanowa w jego własnym mieszkaniu. „Jakiego stanu i jakiego rumieńca kobiety – pytał kronikarz pisujący jako Quis – tłoczyły się na posiedzenia sądowe i chwytały chciwie skandaliczne zeznania podsądnego i świadków, które o moralności bardzo smutne dawały wyobrażenie? Nie przypuszczam – stwierdzał – aby typy Zoli miały już tak liczne wśród naszego społeczeństwa sobowtóry, aby Nany zaczęły się już rozmnażać i u nas w całe pokolenia. Czy kobiety te mają prawo wracać do rodziny, do mężów i dzieci, do domowego ogniska„Kłosy” 1881, nr 824.?”
Przekonaniu o złym wpływie sali sądowej na szczególnie wrażliwą psychikę kobiet dawano wyraz w czasopismach wielokrotnie. W 1884 roku jakiś czytelnik oburzał się w „Kurierze Warszawskim”, że w tutejszym Sądzie Okręgowym gromadzą się dzieci i kobiety „chciwe ostrych, często niezdrowych wrażeń”. Proponował, by policja usuwała nieletnich, a na kobiety znalazł sposób inny: zabranie z sal ławek. Zaprotestowali wówczas poważni publicyści. Aleksander Świętochowski wyraził zdanie„Prawda” 1884, nr 33., że wszelkie ograniczenie jawności postępowania sądowego może być niebezpieczne ze względu na interes ogółu i wyśmiał powszechną – jak twierdził – cechę odwoływania się ze wszystkim o pomoc do policji. Trzeba – podkreślał – oddziaływać wychowawczo; jeśli do sądu chodzą dzieci, niech zwrócą na to uwagę rodzice, o kobiety zaś niech martwią się ich mężowie.
Nie warto byłoby tyle poświęcać uwagi owemu przypisywaniu gazetom i sali sądowej funkcji niemal głównego demoralizatora, gdyby nie fakt, że głosy takie padały bardzo często. Był to wyraz bezradności wobec problemu zbrodni i występku. Prasa, opisując zło, szerzy pesymizm, pesymizm jest zaś matką przestępstwa i niechęci do życia – tak w skrócie można byłoby przedstawić tok rozumowania wielu ówczesnych publicystów, którzy na takich właśnie diagnozach opierali proponowane przez siebie recepty.
Działy się bowiem rzeczy dla nich niezrozumiałe. Oto w sądowych statystykach można było dopatrzyć się, że kobiety popełniają niemal tyle samo zabójstw co mężczyźni, a znawcy dodawali jeszcze, iż gdyby doliczyło się jeszcze dzieciobójstwa, których sprawczynie nie zostały wykryte – ta najbardziej brutalna forma zbrodni, jaką jest pozbawienie życia drugiego człowieka, byłaby głównie ich domeną. Oto gazety donosiły raz po raz o wstrząsających samobójstwach – a tu również przodowały kobiety. Oblanie się naftą i podpalenie – protest maltretowanej przez męża kobiety, co zdarzyło się w Warszawie pod koniec wieku – jest niemal symbolem tych czasów.
Jak naiwnie z perspektywy czasu wygląda obarczanie za ten stan rzeczy sprawozdań z procesów karnych i powieści kryminalnych! Przypomina to pretensje starszej pani do lustra, że odbija jej zmarszczki. A przecież taki sposób myślenia dawał o sobie znać jeszcze w latach międzywojennych, gdy dochodziły do głosu podobne poglądy.
Najjaskrawiej dały one o sobie znać, gdy w 1931 roku Marian Dąbrowski zaczął wydawać tygodnik kryminalno-sądowy „Tajny Detektyw”. „Przestał on wychodzić tylko dlatego – pisze Wiesław Władyka, badacz przedwojennej prasy sensacyjnej – iż wywoływał energiczne protesty wielu wpływowych osobistości i środowisk (m.in. kościelnego, policyjnego i pisarskiego), wyrażających obawy, iż dokładne i szczegółowe opisy popełnianych przestępstw spełniać mogą rolę poglądowych i instruktażowych lekcji dla adeptów zbrodniW. Władyka, Krew na pierwszej stronie. Sensacyjne dzienniki Drugiej Rzeczypospolitej, Warszawa 1982, s. 45–46.”.