Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 9-10/2011

Metamorfoza

Udostępnij

C ałe swoje dorosłe życie zawodowe jako prawnik spędziłem w roli konsumenta systemu normatywnego, który kreował się niejako poza mną. Czy to uczyłem studentów prawa, czy starając się wpłynąć na jego treść, komentowałem w opracowaniach naukowych jego brzmienie de lege lata, zgłaszając ewentualnie propozycje de lege ferenda. Zawsze byłem poniekąd jego konsumentem, chciałoby się powiedzieć, krwiopijcą. Przyszła jednak kryska na Matyska i z woli wyborców stałem się poniekąd jego producentem, a więc używając stylistyki z poprzedniego wiersza – krwiodawcą. I tak zrealizowało się ludowe powiedzonko „byłeś krwiopijcą, zostań krwiodawcą”. I to, nie ma co ukrywać, na dość wysuniętych placówkach krwiodawstwa – jako członek Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, wiceprzewodniczący Komisji Ustawodawczej i przewodniczący Podkomisji do spraw zmian w prawie karnym. Dziś, gdy krwiodawcza kadencja dobiega końca, chciałbym podzielić się z Państwem garścią spostrzeżeń i refleksji z legislacyjnego poletka, które, jak sądzę, poznałem nieźle.

A więc refleksja nr 1 „Gdzie jest gospodarz?”. A pytanie to niełatwe. I nie chodzi tu o formalno-konstytucyjny aspekt sprawy, bo ten jest jasny, lecz o to, kto naprawdę, używając języka z mej prawniczej młodości, uosabia tzw. wolę ludu pracującego miast i wsi, która to, jak mnie wtedy uczono, jest źródłem prawa. A dziś? Kto naprawdę jest tą wolą? Gdy myślę o tym, zaczynam zazdrościć Panu Bogu. Ten to miał dobrze. Pierwsza kodyfikacja karna, jaką było X przykazań, była – jak byśmy to dziś powiedzieli – kreacją wybitnie autorską. Tak po prostu postanowił Ustawodawca i szlus! Nieźle miał jeszcze Hammurabi i podobni mu władcy absolutni. Ci wzywali po prostu nadwornego skrybę i wydawali krótkie polecenie: „napiszcie mi, Kowalski, kodeks karny – wicie rozumicie – taki, jak lubię”. A jak sfuszerujecie, pierwsi wylądujecie na szafocie. Tak zdopingowany Kowalski pisał więc jak trza. Nieźle miał jeszcze Makarewicz. Był już chyba ostatnim legislatorem, który miał szansę zapanować nad całą prawną materią kodeksową. Dlatego była ona zwarta, wewnętrznie niesprzeczna i kierowała się określoną logiką formalną i prawnokryminalną. Potem było już tylko gorzej. Weźmy sytuację klasyczną. Do parlamentu wpływa tzw. projekt rządowy. Wiadomo, że pracowała nad nim komisja rządowa i ministerstwo, komu tak naprawdę zawdzięczamy określoną treść dzieła – czort wie. W każdym razie zaangażowane jest tu co najmniej 6, a tak naprawdę 66 kucharek. A jakie bywają efekty takiej współpracy, mówi znane ludowe powiedzenie. Potem odbywa się pierwsze czytanie. I jeżeli projekt ustawy ma trochę szczęścia i nie pada w pierwszym czytaniu, wpada w dalszej procedurze w łapy „fachowców” z sejmowych komisji. Kluczem do ich tworzenia nie są jednak kryteria merytorycznej fachowości, tylko politycznej przynależności. Cóż, większość ma po prostu rację. No chyba że trafi się jakiś zdeterminowany ekspert zewnętrzny, któryś z członków komisji o zawodowym autorytecie i sile przekonywania, da się jeszcze jakoś projekt ów ociosać. No, albo cywilną odwagą wykaże się pracownik sejmowego biura legislacyjnego (a to, co obserwowałem na własne oczy, naprawdę dobrzy fachowcy) i sprawny sekretariat (a tam pracują, czego doświadczyłem osobiście, naprawdę kompetentne osoby) i w rezultacie może coś będzie z tej mąki. Potem jeszcze głosowanie końcowe w Sejmie i Senacie i jeśli Pan Prezydent nie sięgnie po prawo weta, nowa ustawa, poczęta w bólach i w jeszcze większych zrodzona, staje się prawem. Ale kto naprawę był mamusią, a kto tatusiem niemowlaka, tego nie razbieriosz.

I tak już na zakończenie i na serio.

Dobrze wiem, że demokracja opiera się na większości. A większość rodzi się z polityki i z polityki żyje. A polityka na ogół nie kieruje się racjonalnością, tylko emocjami. I cały proces legislacyjny jest dramatycznie przepolityzowany z wszelkimi konsekwencjami tego faktu. A tam, gdzie dują wichry emocji, trudno o racjonalizm koncepcji i wewnętrzną konsekwencję i niesprzeczność jej ucieleśnienia w postaci aktu legislacyjnego. Ale nic to, akt ten możemy przecież znowelizować. I w dziedzinie prawa karnego robimy to z wielką rozkoszą. No bo w polityce nie chodzi o to, by króliczka złapać, tylko by go gonić. Najlepiej par force i z nagonką, bo to się przyszłemu wyborcy podoba. A polityk, który to zlekceważy, stanie się szybko byłym politykiem!

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".