Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 9-10/2011

Pierwsze kroniki kryminalne (1779–1820)

Udostępnij

J uż jeden z pierwszych tygodników, które ukazywały się w Warszawie, „Kurier Polski” (1730–1760), wydawany początkowo przez pijarów, sporadycznie donosił o popełnianych przestępstwach. Historyk prasy tego okresu odnotował, że na jego skromnych objętościowo łamach znaleźć można było nawet „sensacje kryminalne”J. Lojek, Prasa informacyjna 1729–1794, (w:) Historia prasy polskiej, pod red. J. Lojka, t. I, Warszawa 1976, s. 23.. Długo jednak trzeba było jeszcze czekać, nim w gazetach pojawiły się sprawozdania z procesów sądowych. Procesy kryminalne bowiem – jak pamiętamy z pierwszej części tego opracowania – bywały tajne i odbywały się bez udziału publiczności.

Przedtem, zwłaszcza w drugiej połowie XVIII wieku, gdy prasa przeżywała dopiero swój dziecięcy wiek, publicznie odbywały się jedynie egzekucje złoczyńców, i one właśnie trafiały na łamy gazet jako owe „sensacje kryminalne”.

Tak było i w przypadku „Gazety Warszawskiej”, która wychodzić zaczęła w 1774 roku, a istnieć miała na rynku prasowym miasta najdłużej ze wszystkich gazet, bo prawie przez dwa wieki. Najbardziej znany przypadek kryminalnej sensacji, który opisała ta gazeta, to dość długi, jak na to pismo, opis samej zbrodni i egzekucji zabójców generała wojsk koronnych barona Bernarda Puszeta z 1779 roku.

Barona zadusił jego własny kamerdyner za złe traktowanie, czy też z chęci zysku. Zbrodni dokonał przy pomocy strzelca i młodocianego służącego 31 maja, a już 16 czerwca „Gazeta Warszawska” podała opis egzekucji, która nastąpiła parę dni wcześniej. Opis ten poprzedzało dość szczegółowe omówienie przebiegu samej zbrodni; widać tu wyraźnie wnikliwą pracę „reportera”, który sam nie będąc na procesie toczącym się przed Sądem Marszałkowskim, uzyskał wszystkie szczegóły związane z zabójstwem ustalone w toku śledztwa. Przekazał mu je albo prowadzący śledztwo instygator, albo też ów funkcjonariusz policyjny, spełniający jednocześnie rolę śledczego i prokuratora, sam skierował ten materiał do redakcji. Jak by nie było, jest to pierwszy, i to dość wyczerpujący, swoisty reportaż kryminalny w naszej prasie.

Samo wykonanie dekretu sądów marszałkowskich koronnych przebiegało według tego opisu w sposób następujący: „Tego więc dnia, rano o godzinie 9, na wysokim teatrum na Krakowskim Przedmieściu wystawionym i licznym żołnierzem opasanym, w przytomności mnogiego ludu kamerdynerowi i strzelcowi naprzód prawe ręce ucięto, potem głowy ścięto, a po ścięciu ćwiartowano, te zaś ćwierci na palach przy traktach publicznych wisieć mają z tym przy każdej napisem: «Za zabicie pana swego».

Chłopiec (w młodych jeszcze latach, oświecenia zupełnego rozumu stanowić niemogących) dla patrzenia na egzekucję swych kolegów na plac był przyprowadzony, i nazad do więzienia zaprowadzony, ma tam być trzymany i do pracy zażywany przez lat dwadzieścia cztery, nadto jeszcze co kwartał plagami po rózg pięćdziesiąt przed więzieniem karany.

Brata kamerdynera skazano do Cuchthauzu (domu poprawy) na rok jeden; gdzie (wtenczas gdy strona instygująca chcieć będzie) zaprowadzony, co kwartał rózgami po plag trzydzieści ma być bity; obwarowano wszakże dekretem, iż to ukaranie nic mu (ile w zabójstwie nie wchodzącemu) w pożyciu dalszym szkodzić nie ma.

Ćwierci owych złoczyńców wiszą już na palach z swym podpisem po traktach ucząc sług wierności, a panów ostrożności”Cyt. za: S. Szenic, Pitaval warszawski, t. I, Warszawa 1957, s. 206–207..

Owo zakończenie zwłaszcza, nie mówiąc już o całym „reportażu”, miało wyraźny wydźwięk dydaktyczny. Taki też cel miał i inny tekst z tej samej gazety. Ukazał się on 30 grudnia 1778 roku„Gazeta Warszawska” 1778, nr 104.na czołówce gazety i zajmował część strony następnej, co pośrednio zdaje się świadczyć, że uznano materiał za sensacyjny. Bo i był. Podawał bowiem do publicznej wiadomości, że złodzieje „dla utajnienia swych zamysłów, uformowali język jedynie sobie zrozumiany, który dla wiadomości każdego podaje się”. Szło więc o ustrzeżenie się przed nimi. Nic więc dziwnego, że ów artykulik stał się ważnym źródłem dla językoznawców i badaczy złodziejskiego życia, zwyczajów, a przede wszystkim używanego przez nich slanguPor. np. B. Wieczorkiewicz, Słownik gwary warszawskiej, Warszawa 1966, s. 14, a także S. Milewski, Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy, Warszawa 2009, s. 135 i n..

Oto jego treść in extenso: „Z Warszawy dnia 30. Grud. W przeszłym tygodniu, nastąpiła Exekucya z Dekretu Sądów Marszałkowskich Kor. Ultimae Instantiae niejakiego Tomasza Kowalskiego rodem z Niepołomic, który za wielokrotnie popełnione kradzieże, śmiercią na śzubienicy ukarany został, inni zaś Complices w jego wspóleczeństwie będący, więzieniem na wiele lat, z do robót publicznych są osądzeni. Z indagacji zaś tychże Kryminalistów, Sąd uwiadomiony został, iż dla utajnienia swych zamysłów, uformowali język jedynie sobie zrozumiany; który dla wiadomości każdego podaje się. Pieniądze nazywali Lakomce, Czerwone Złote Opaleńce, Kieszeń Dolina, Ręka Sięgawka albo też Grabki, Moneta biała Rudniki, Rusowy, Bielizna Pajęczyna, Chustka Filucha, Pałka Szumowisko, Głowa Makówka, Nogi Ligary, Wół Rogi, Stróż Chmura, Chleb Sumer. Gdy który z nich powiedział buchnął, znaczyło ukradł, gdy powiedział zaiął znaczyło uderzył, y tam daley. A tak gdy powiedziano Buchnął łakomce z Doliny, znaczyło, ukradł pieniądze z kiszeni. Gdy powiedziano: Zajął Szumowiskiem po ligarach, albo po Makówce, znaczyło, że uderzył pałką po nogach albo po głowie. Gdy rzeczono: Zmiótł pajęczynę, znaczyło ukradł bieliznę y tam daley”.

Podobnie rozbudowanych, jak te dwie omówione wyżej, „sensacji kryminalnych” na łamach ówczesnych gazet darmo szukać. Ograniczano się zazwyczaj do króciutkiej wzmianki o wykonanej egzekucji, dokonanym zabójstwie lub kradzieży. Sytuacja zmieniła się dopiero pod koniec drugiej dekady następnego wieku, gdy w Warszawie pojawiły się gazety mające ambicje być nowoczesnymi.

Już w pierwszym czasopiśmie mającym takie właśnie ambicje – „Tygodniku Polskim i Zagranicznym”, wychodzącym od 3 stycznia 1818 roku, a założonym przez posiadającego własną drukarnię Brunona hr. Kicińskiego (1794–1844), który słusznie uchodzi za ojca nowoczesnego dziennikarstwa polskiego, znalazł się unikalny dotąd w naszej prasie reportaż sądowy. Nie była to jednak relacja z procesu odbywającego się ówcześnie; rzecz działa się bowiem w czasach dość odległych, bo w latach siedemdziesiątych XVIII wiekuPor. A. Słomkowska, Dziennikarze warszawscy. Szkice z XIX wieku, Warszawa 1974, passim; patrz też S. Milewski, Narodziny reportażu sądowego, „Gazeta Prawnicza” 1976, nr 4 oraz M. Tyrowicz, Kiciński Bruno, Polski Słownik Biograficzny, t. XXII, s. 379–382; a także: D. Kamolowa, Bruno Kiciński i jego czasopisma, „Rocznik Historii Czasopiśmiennictwa Polskiego” 1964, t. III, z. 1, s. 5–27..

Reportaż ów, zatytułowany Ważny proces kryminalny w Prusiech, przy którym dla znakomitego Polaka, użyto przysięgłych (Jury)„Orzeł Biały” 1818, nr 51 i 52., opracowany został – jak wynika z przypisku pod tekstem – na podstawie jednego z czasopism niemieckich. Jest dość długi (ponad 20 stron w 2 odcinkach), odznacza się kunsztowną formą, często posługuje się dialogiem, żywo i barwnie przekazuje to wszystko, co działo się na sądowej sali i przedtem, nim zaistniał fakt, który spowodował, że młody polski hrabia stanął przed sądem przysięgłych na dworze króla Fryderyka Wielkiego.

Oskarżony został o obrazę majestatu, bo rzekomo miał dopisać słowo „tyran” przy imieniu króla, pod dedykacją na wazonie, który Fryderyk zamierzał podarować francuskiemu uczonemu. Wszystkie okoliczności świadczyły przeciw hrabiemu, rozwikłał je jednak zaprzyjaźniony z hrabią Anglik. W procesie występował on jako obrońca, a jeszcze przedtem spowodował, że uniesiony ambicją król zgodził się, by hrabia był sądzony nie w normalnym trybie, ale przez specjalnie powołany sąd przysięgłych. Anglik za pomocą ekspertyzy grafologicznej dowiódł, że hrabia jest niewinny, a napis wykonał – chcąc się na nim zemścić – zupełnie ktoś inny, bo jeden ze świadków. Niefortunny intrygant został skazany na... dożywotnie sprzątanie ulic Poczdamu, a szczególnie przed domem hrabiego Polaka. No cóż, monarcha mógł wówczas doraźnie – na jeden raz – przyjąć obcą procedurę, mógł też pozwolić sobie na fantazję przy wymierzaniu sprawiedliwości.

„Tygodnik Polski i Zagraniczny” redagował Kiciński wspólnie z Józefem Brykczyńskim. Obaj należeli do młodej generacji i gorących zwolenników liberalizmu w duchu Beniamina Constanta; obaj też walczyli na łamach swego periodyku o przestrzeganie przez władze zasad dość przecież liberalnej konstytucji nadanej Królestwu Kongresowemu przez cara Aleksandra ISzerzej: S. Milewski, Czcionki jak pociski – nasze pierwsze czasopisma polityczno-prawne, „Gazeta Prawnicza” 1976, nr 12.. Zaangażowali się bardzo m.in. w walkę o możliwość relacjonowania obrad sejmowych przez prasę; toczyli też zawzięte boje z prewencyjną cenzurą, którą zaprowadzono właśnie wówczas, specjalnie, by stępić im pióra. Niektórym w tych pełnych nadziei czasach marzyły się nawet sądy przysięgłych jako wzorce godne naśladowania i żywo o nich dyskutowali. „Sąd przysięgłych powinien być tarczą dla obywateli przeciwko arbitralności” – pisał Kiciński na łamach wydawanego przez siebie w tym samym czasie „Orła Białego”, cytując francuską „Minerwę”. Dyskusje te odżyły w sposób bardzo intensywny w czasie powstania listopadowego, gdy prawnicy zabiegali o realizację tej idei. Ów historyczny reportaż sądowy, tak barwnie przedstawiony w „Tygodniku”, był niewątpliwie ważkim głosem w tej pierwszej dyskusji.

Niestety, wszystkie te nadzieje zostały storpedowane przez obskurancki i wsteczny obóz konserwatystów, którzy właśnie wówczas dochodzili do władzy z błogosławieństwem Nowosilcowa, podburzającego wielkiego księcia. Tym marzyły się raczej społeczne i prawne porządki sprzed czasów Napoleona, które twórca Kodeksu swego imienia zaprowadził w Księstwie Warszawskim. Walka „klasyków” z „romantykami” sprowadzana bywa na ogół na grunt literatury, bo takie pozostały po niej ślady. W rzeczywistości toczyła się ona na gruncie politycznym i prawnymBardzo wymowny w tym względzie jest artykuł J. B. Ostrowskiego, wydrukowany w „Kurierze Polskim” w pierwszych dniach powstania listopadowego, w którym czytamy m.in.: „My pod chorągwią romantyczności, burzącej dawne prawidła w sztukach, filozofii, wzywaliśmy do politycznej rewolucji. Sporami o romantyczność i klasyczność zaślepialiśmy oczy naszym cenzorom, naszym ciemiężcom (...) wszyscy mieliśmy najgłębsze przeświadczenie, że jedynie po zdobyciu naszej niepodległości, po złamaniu fatalnego dążenia n a s z y c h m i n i s t r ó w (podkr. S. M.), prawdziwie swobodni i niczym w rozwijaniu i kształceniu narodowego ducha nie skrępowani, przyśpieszymy wschód naszej słowiańskiej literatury”. Cyt. za: Z. Libera, Wstęp do Franciszka Salezego Dmochowskiego Wspomnień od 1806 do 1830 roku, Warszawa 1959, s. 19., ale efemeryczne czasopisma, które próbowały się w nią angażować, były po krótkim okresie rozkwitu zamykane przez prewencyjną cenzurę.

A trzymał ją w żelaznym uścisku eksjakobin, Józef Kalasanty SzaniawskiPor. N. Gąsiorowska, Wolność druku w Królestwie Kongresowym 1815–1830, Warszawa 1916, passim., teraz gorliwy przeciwnik postępowej konstytucji oraz wyznawca sojuszu z Rosją, ale na zasadach przez nią narzuconych, według społecznych i prawnych porządków panujących w Cesarstwie. Jego rola jest przez historyków wyraźnie niedoceniana, zwłaszcza jeśli chodzi o pośrednie przyczynienie się do wybuchu powstania listopadowego, a w dłuższej perspektywie czasowej niemal jego sprowokowanie, na równi z całym obozem, którego był eksponentem. Sądził potem jego głównych uczestników, jako buntowników przeciwko prawowitej władzy, razem z prezesem Sądu Kryminalnego województwa mazowieckiego i kaliskiego, sędzią Sądu Najwyższej Instancji Królestwa Polskiego, Eugeniuszem Poklękowskim. Jemu też przydałaby się ciemna karta w naszej historii, tymczasem obaj są niemal kompletne litościwie zapomnianiTa jego rola jest ledwie wzmiankowana w życiorysie napisanym przez historyka prawa W. Sobocińskiego w Polskim Słowniku Biograficznym, t. XXVII, s. 233–234; szerzej J. S. Herbut, Noc listopadowa w świetle i cieniach procesu przed Najwyższym Sądem Kryminalnym, Warszawa 1926, passim..

„Tygodnik Polski i Zagraniczny” poległ bardzo szybko w walce z cenzurą, podobnie jak jeszcze kilka innych efemerycznych periodyków, które niezrażony Kiciński powoływał do życia natychmiast po ich zawieszeniu przez Szaniawskiego. Na początku września 1820 roku wydawać zaczął, wspólnie z Józefem Brykczyńskim i Teodorem Morawskim, którzy nie tak dawno ukończyli prawo na tutejszym uniwersytecie, czasopismo „Orzeł Biały”. Periodyk ów, który początkowo ukazywał się trzy razy w tygodniu, miał obok orła w winiecie znamienne motto: „Prawo i prawda”.

Także na jego łamach redaktorzy wydrukowali sprawozdanie z procesu, tym razem ze współczesnego, bezpośrednio i w miarę rozwoju postępowania sądowego relacjonujące jego przebieg. A był to proces, chociaż toczył się we Francji, niezwykle dla nich ważny i istotny. Należeli bowiem, jak już wspomniano, do kręgu zwolenników liberalizmu politycznego, a ich duchowym ojcem był Beniamin Constant, czołowy ideolog i jeden z twórców tej doktryny.

Nad Sekwaną trwała w tym czasie nagonka antyliberalna, a w polityce brały górę koła rojalistyczne, reakcyjne. Zwalczały one przede wszystkim wolność prasy, usiłując narzucić jej cenzurę. W nagonce tej wykorzystano fakt, który wydarzył się wówczas na placu Opery w Paryżu. Louvel – były żołnierz napoleoński i wolnomularz, 36-letni siodlarz zatrudniony na królewskim dworze – zasztyletował księcia de Berry, pochodzącego z rodu Bourbonów. Zabójstwem tym rojaliści obciążyli właśnie liberałów, czyniąc ich moralnymi sprawcami politycznego mordu. Reakcja triumfowała; na fali wydarzeń udało się jej przeforsować ustawę o cenzurze i zamknąć usta liberalnej prasie we Francji.

W „Orle Białym” drukowano relację właśnie z procesu Louvela. Sporządzano ją na podstawie paryskiego dziennika liberalnego – „Le Constitutionnel”. Jest to relacja wieloodcinkowa, a obszerną informację o wyroku (Louvela skazano na śmierć przez ścięcie głowy) zamieszczono na „czołówce” jednego z ostatnich numerów, gdyż i to pismo, po roku ukazywania się, padło ofiarą Szaniawskiego i podjudzanego przez niego wielkiego księcia Konstantego.

Ważniejsze jest jednak w „Orle Białym” co innego. Otóż czasopismo to jako pierwsze w naszej prasie wprowadziło rubrykę „Sprawy kryminalne”, w której zamierzano relacjonować procesy sądowe. Już samo to świadczy, że redakcja usiłowała w praktyce zerwać z zasadą tajności procesu karnego i wchodzić, jak to już było we Francji i niektórych krajach niemieckich, na sądowe sale. „Jest jeszcze jeden przedmiot w pismach publicznych polskich nietknięty – deklarowali redaktorzy w pierwszym numerze „Orła Białego” z 2 września 1820 roku – a tym są znakomitsze procesa kryminalne. Szczęśliwy charakter narodu naszego mniej w tym względzie zaostrzać może ciekawość publiczną niż gdzie indziej, lecz dla zupełnego wykazania prawdy bierzemy na siebie przykrą powinność ogłaszania tych nadzwyczajnych wypadków. Takie jest przedsięwzięcie, z którym bierzemy się do pracy, potrzebne wprawdzie, lecz trudne. Wiemy, że przechodzi siły nasze, ale póki ktoś z wyższą zdolnością nie zechce nas wyręczyć, póty w szczerej nie ustaniemy chęci”.

Aby zakamuflować swoje prawdziwe intencje, redaktorzy wkrótce napisali przy okazji polemiki z „Gazetą Warszawską”, że prawdziwym celem rubryki kryminalnej jest tylko „dogodzić ciekawości publicznej”. Była to taka sama prawda, jak prawdziwe było motto przyświecające „Tygodnikowi Polskiemu i Zagranicznemu” na jego winiecie: „Jak publiczność nauczać, niech się mędrzec sili,/My rodaków rozerwać chcemy w nudów chwili”. Owszem, redaktorzy jako nowocześni dziennikarze zdawali sobie sprawę, że sensacja jest magnesem zdolnym przyciągnąć pismu większą liczbę czytelników, ale przede wszystkim dbali o to, by ukrywać przed cenzurą swoje prawdziwe intencje. Bo Szaniawski szalał i niemal w każdym numerze wykreślał im całe fragmenty, o czym redaktorzy skwapliwie informowali czytelników, podając skrupulatnie, ile to im cenzura wykreśliła wyrazów. Czasem ich liczba sięgała nawet paru tysięcy, np. w numerze 1 z 1 września 1820 roku wykreślono 3599 wyrazów!

Sądząc z zawartości treściowej rubryki kryminalnej, można stwierdzić, że osoba, która pisała do niej teksty, nie miała możliwości, by obserwować procesy bezpośrednio, chociaż zapełniała ją jedna z „osób sądowych”. Sygnowane bywały najczęściej literką H. lub K. H. Wszystko wskazuje na to, że pisywał do niej dwudziestodwuletni wówczas Karol Boromeusz Hoffman, późniejszy mąż pisarki Klementyny z Tańskich Hoffmanowej. Wywodził się on z tego samego kręgu ideowego co redaktorzy „Orła Białego”, także jak oni w tym samym czasie kończył prawo na tutejszym uniwersytecie, a wówczas pracował jako asesor w Trybunale Cywilnym dla Województwa MazowieckiegoPor. M. H. Serejski, Hoffman Karol Boromeusz, Polski Słownik Biograficzny, t. IX, s. 565–566.. Kryptonimem takim posługiwał się zresztą ów autor także w pierwszym naukowym periodyku prawniczym „Themis Polska”, który założył w 1828 roku wspólnie z Romualdem Hube.

O pierwszym wydarzeniu, które otworzyło rubrykę „sprawy kryminalne” w „Orle Białym”, musiało być już w mieście głośno, skoro K. H. pisze o „wiadomej zbrodni” popełnionej przez niejakiego Wincentego Grzymałę. Zabił on „Lipskiego Krupiarza [tzn. krupiera; S. M.] z Gołębiej Ulicy”, za co został skazany „wyrokiem ostatecznym na karę miecza z wywieszeniem po śmierci ciała na kole”. Ów Grzymała jeszcze kilkakrotnie trafił do kroniki„Orzeł Biały” 1819, t. 1, nr 4, t. 2, nr 6; „Gazeta Warszawska” 1820, nr 9, dod.. Dowiadujemy się bowiem, że „lubo w poprzednich zeznaniach swoich, zbrodnię morderstwa z wszelkiemi okolicznościami przyznał, zeznania takowe odwołał z oświadczeniem: iż nie on, ale niewiasta dawniej przez niego tylko za wspólnicę rabunku wołana, a dotychczas niewyśledzona, jest istotnie sprawcą zabójstwa, i wskazał osobę, od której do przyznania zbrodni miał być namówionym”.

W tym stanie rzeczy cofnięto przygotowania do egzekucji, a sprawa wróciła do sądu. Dało to autorowi kroniki asumpt do panegirycznej wprost inwokacji na cześć obowiązującego prawodawstwa „za tak zbawienną w śledzeniu winy ostrożność”. Kończy ów pean słowami: „Obwiniony nie potrzebuje świetlejszego obrońcy, pilniejszego stróża nad samo prawo, co z równą starannością śledzi jego niewinność jak winę, co wtedy nawet kiedy skazany pod miecz katowski głowę nachyla, jeszcze triumfu niewinności pragnie”.

Passus ten może budzić niejakie zdziwienie, bo K. H. zdawał się akceptować brak obrońcy w procesie karnym, co było wówczas normatywem procedury karnej według ciągle jeszcze obowiązującej ordynacji kryminalnej pruskiej. Ordynacja ta była bardzo krytykowana przez wielu prawników, zwłaszcza adwokatów, w czasie trwającej właśnie dyskusji na forum sejmowym nad procedurą karną zaraz po wprowadzeniu w 1818 roku Kodeksu Karzącego. Na usprawiedliwienie autora kroniki wypada dodać, że pochwalił on jedynie § 542 ordynacji, który dawał możliwość wszczęcia na nowo postępowania i ratował delikwenta przed natychmiastową egzekucją.

Na wszelki wypadek w jednym z następnych numerów redaktorzy zamieścili list czytelnika, który skrytykował procedurę pruską i oburzał się, że „władza sądownicza przeplata tragiczną scenę aktem komicznym i wystawia władze wykonujące wyrok śmierci na istne igrzysko w oczach ludu”. Grzymałę bowiem zaprowadzono na miejsce kaźni, żeby tam – już pod katowskim mieczem i w obliczu śmierci – potwierdził swoje poprzednie odwołanie. „Chociaż wiem, że badanie postępowania władz sądowniczych nie należy do obrębu pisma WW Panów – pisał czytelnik – sądzę jednak, iż nie będzie od rzeczy umieścić w nim te krótko zebrane uwagi, choć tylko dlatego: aby stąd wzięto powód do ściślejszego zastanowienia się nad duchem i myślą ustaw, które, jak z jednej strony, mają święty cel zabezpieczenia życia człowieka od wszelkiego uszczerbku, tak też nie chciały zapewne prawu odwołania tak ścisłych przepisać granic, iżby użycie onegoż, właśnie często niepodobnem się stało”.

List nosi datę 26 listopada i jest niewątpliwie sfingowany. Że powstał w redakcji, świadczy fakt, iż pod nim zamieszczono notatkę o śmierci Grzymały w dniu 27 lisopada, o czym ów czytelnik nie mógł wiedzieć. Wiadomość ta okazała się zresztą fałszywa, co sprostowano 7 grudnia, trzy dni później zaś zamieszczono informację, że Grzymała „zapadł na zdrowiu i z wielką starannością jest leczony”. Potępiła redakcja ową egzekucję „na niby”, stwierdzając, że jej dolegliwość była dla skazańca drugą karą.

Ostatecznie Grzymała, 40-letni lokaj znający doskonale język francuski i niemiecki, który, nim zabił owego krupiera o nazwisku Lipski, okradł swego pana i był ścigany listem gończym, został jednak ścięty. Jak ustaliła Małgorzata Karpińska na podstawie raportów przedstawianych wielkiemu księciu Konstantemu przez szefa tajnej policji Makrotta, karczmarz Haitke z ul. Freta przechowywał w słoju ściętą głowę Grzymały i pokazywał ją żądnym emocji klientom; podobno jego lokal przyciągał ich wielu właśnie dzięki temuM. Karpińska, Egzekucje w Warszawie 1815–1830, „Mówią Wieki” 1988, nr 3; także S. Milewski, Szemrane towarzystwo, s. 82..

Zbrodnie opisywane w kronice kryminalnej „Orła Białego” miały charakter bardzo poważny; na ogół były to zabójstwa na tle rabunkowym. Widocznie one właśnie dominowały w tym okresie. W jednym przypadku łup zbrodniarza był śmiesznie mały: „półósma złotego”. Wyroki godne przytoczenia: „dożywotnie więzienie z użyciem do robót publicznych”, „przykucie do taczek w ubiorze ohydnym, przegolenie głowy wzdłuż i poprzek, wystawienie publiczne pod pręgierzem i tamże sromotne przez Mistrza uderzenie, tudzież na utratę praw publicznych”, „dożywotnie więzienie i publiczne wystawienie pod pręgierzem na Rynku Starego Miasta”. Gdy jeden ze skazanych na śmierć wkrótce po wydaniu wyroku umarł w więzieniu inkwizycyjnym – „ciało jego stosownie do przepisów prawa w nocy z więzienia wywiezione, w przytomności Mistrza Sprawiedliwości, przez jego ludzi w miejscu gdzie się egzekucja odbywa, pochowanym zostało”.

Aż trzy niewiasty chciały się pozbyć swoich mężów. Dwóm przeszkadzali oni w prowadzeniu wesołego życia i opłaciły siedemdziesięcioletniego starca, by je od nich uwolnił. Ów pieniądze przepił i nie wywiązał się z zadania. Jedna natomiast wciągnęła do zbrodni dwunastoletniego siostrzeńca, który „uwiedziony nadzieją pozyskania kilkunastu groszy, kilku koszul i innej odzieży” zastrzelił wuja z flinty nabitej śrutem. O wyrokach zapadłych w tych sprawach nie wiadomo, wszystkie opisane zostały na etapie, kiedy wpłynęły do sądu.

W jednej z kronik znajduje się interesująca informacja o wykrywaniu śladów krwi na odzieży „przez rozbiór chemiczny”. Biały płaszcz został po zbrodni przefarbowany na granatowy – ekspertyza wykazała, że „w miejscu, które miało być krwią zlane (...) nie były same pierwiastki farbujące, ale jakieś inne”.

Fakt, że w gazecie pisało się o sprawach kryminalnych, skłonił widocznie jednego z czytelników do zwrócenia się do wydawców „Orła Białego” o poradę prawną. Prośba jego zaczyna się w sposób bardzo wyszukany: „wiedząc dostatecznie – pisał obywatel woj. płockiego – iż Panowie mieszkając w stolicy gdzie prawa i stanowione, i w swym znaczeniu tłumaczone bywają, nie ubliżam nikomu żądanych objaśnień, mam zaszczyt upraszać ich o udzielenie mi pewnych prawideł postąpienia sobie w podobnym przypadku”. Rzecz polegała na tym, że skradziono mu konia, a gdy wyśledził „złoczyńcę”, ów stwierdził, że konia mu zwrócić nie może, bo go już nie ma. Chciał mu przy tym zapłacić 50 dukatów (koń wart był 30) i powołał się na § 174 obowiązującej procedury. Paragraf ten stwierdzał, że „wszelka kradzież i każde przeniewierzenie się karanym nie będzie i żadnemu dochodzeniu nie podlega, skoro winowajca przód nim zwierzchność o jego czynie wiadomość poweźmie całą wyrządzoną szkodę wynagrodzi”. W tej sytuacji „bezpieczniejsze jest ryzyko złodziejstwa, aniżeli wygrana na loterii” – oburzał się czytelnik i wzywał „osoby biegłe w sądownictwie kryminalnym o wskazanie prawideł, jak ma sobie postąpić na przyszłość w podobnych przypadkach, aby nie popełnić nadużycia prawa”. Redakcja list pozostawiła bez odpowiedzi i bez komentarza. Nie wiadomo, czy był to list autentyczny, czy zakamuflowana krytyka redakcyjna tego przedziwnego paragrafu będącego reliktem popruskim.

Razem z likwidacją „Orła Białego” zamknięte zostały publiczne dyskusje o swobodach obywatelskich, w których powoływano by się na obowiązującą konstytucję. Konstytucja leży pod stołem, a bat na stole – powiadało porzekadło z tych lat. Epitafium dla nadziei, które żywiło młode pokolenie, napisał Alojzy Żółkowski, najbardziej popularny aktor tych czasów. Uczynił to na łamach satyrycznego periodyku „Pot-pourri”, gdy zamknięto mu „Momusa” mającego takiż charakter: „Dnia ubyło, nocy przybyło”Cyt. za: A. Kowalska, „Momus” Alojzego Żółkowskiego 1820–1821. Karta z dziejów prasy i sceny warszawskiej, Warszawa 1956, s. 152.. Ten niby-komunikat meteorologiczny, który pod tak zakamuflowaną formą miał ukryć przed cenzurą prawdziwe intencje autora, dany jako motto kolejnego numeru, zmylił ją tylko chwilowo, bo numer okazał się przedostatni.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".