Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 7-8/2016

Bieski (cz. 2). Chłodny mitoman z bandą tępych siepaczy

Udostępnij

K to to był Jan Godula?

To był człowiek, którego zdalnie przywołano do dyrekcji policji. Zdalnie? Tak. Ktoś w dyrekcji „pod Telegrafem” musiał być inteligentnym psychologiem i wyrafinowanym intrygantem. Oto gdy w kilka godzin po stwierdzeniu, że została popełniona zbrodnia, wzywano „pod Telegraf ” wszystkie osoby powiązane z krakowską filią firmy Gebethner i Spółka, w ogóle z tutejszym handlem książkami, wezwano oczywiście także Godulę. Po złożeniu zeznań, wiele do sprawy niewnoszących, ten dwudziestodwuletni mężczyzna został puszczony wolno. Kto to? Syn dozorcy na Plantach, od szesnastu miesięcy bez posady. Po ukończeniu szkół ludowych „wstąpił do praktyki biurowej” w handlu artykułami papierniczymi Angelusa, potem się doskonalił u Knobla, a gdy się dowiedział o wolnej posadzie w renomowanej firmie Gebethner i Spółka, spróbował szczęścia i został przyjęty na posadę w znanym nam już składzie Gebethnera przy Krowoderskiej, a potem na wniosek pana dyrektora Świszczowskiego przeniesiono go do tej księgarni sortymentowej w Rynku Głównym 23, którą kierował pan Lange. Przesłuchiwany osobno Lange nie krył, że Świszczowski podejrzewał Godulę o stałe wynoszenie książek z magazynu przy Krowoderskiej, ale nie mogąc mu tego udowodnić, dokonał przesunięcia go do sklepu w Rynku, gdzie pan Lange, liczny personel i kilku służących mieliby Godulę na oku. Godula, według Langego, ostatecznie stracił posadę po tym, jak po raz drugi wespół ze służącym zdefraudował 120 koron. Godula w tym swoim pierwszym zeznaniu zapewniał, że sam podziękował za pracę. Lange w tej samej kwestii: – Owszem, Godula ustąpił, dobrowolnie skazując się na bezskuteczne szukanie innej posady, ale zrobił to, ponieważ dano mu do zrozumienia, że w firmie nie ma już nic do roboty.

Ale to na marginesie. Otóż nazajutrz po tym pierwszym przesłuchaniu i wypuszczeniu Goduli (podobnie, jak się okaże, potraktowano Świerczyńskiego), a na dzień i pół nocy przed aresztowaniem głównego sprawcy, Jana Łyżwińskiego, ukazała się w prasie krakowskiej informacja, otrzymana od anonimowego dla czytelników świadka, że już na rok przed zbrodnią grupa złoczyńców omawiała w pokątnych lokalikach plan tego napadu. Prasa podała obok nazwiska Pousteckiego, który latem wyjechał do Ameryki, nazwisko... Goduli, jako jednego z głównych, by tak rzec, projektantów akcji.

No, szok! Co wobec tego robi Jan Godula  za radą swego szwagra Maciejewskiego? Nie tracąc czasu, udaje się z własnej inicjatywy „pod Telegraf” i prosi o pilną rozmowę z nadkomisarzem Rudolfem Krupińskim, wysoką figurą, wiosną nominowanym w Wiedniu przez Najjaśniejszego Pana.Dr Rudolf Krupiński (1872–1948), prawnik, od 1903 w Dyrekcji Policji w Krakowie, tamże od 1905 komisarz do spraw politycznych (w kamuflażu współpracował ze Związkiem Walki Czynnej, polską tajną organizacją wojskową, przygotowującą walkę zbrojną o wyzwolenie Polski, założoną wprawdzie przez Organizację Bojową PPS, lecz mającą charakter ponadpartyjny). W 1917 dr Krupiński zostanie dyrektorem policji w Krakowie. Pod koniec I wojny światowej będzie mianowany również i przez Polską Komisję Likwidacyjną dyrektorem Policji Polskiej w Krakowie. Wie dokładnie, co powie, i ma pewność, że to, co powie, uratuje go od podejrzeń i może mu przynieść spory dochód z obiecanej nagrody. A przede wszystkim w tym momencie już nie ma wątpliwości, że to, co przekaże, jest prawdą. Nadkomisarz Krupiński kazał długo czekać, a potem musiał wyjść. Do oczekującego Goduli wysłał w zastępstwie inspektora Hermana. Godula powiedział Hermanowi, że po całej nocy przemyśleń dotyczących nie tylko domniemań, lecz przede wszystkim faktów, nie ma wątpliwości, że motorem i jednym z wykonawców napadu jest Jan Łyżwiński.

Z przykrym wrażeniem, że rozmawiał nie z tym człowiekiem, co trzeba, Godula z Kanoniczej sunął na Rynek. Bliziutko. Wkręcił się w gęsty od wczoraj tłum przed miejscem zbrodni, przecisnął się do tej sieni, wciąż jeszcze z powiewem grozy, i dotarłszy do nadkomisarza Krupińskiego, przypatrującego się plamie krwi w dziwnym miejscu,Gruba warstwa krwi na wysokości kolan, zastygła na wewnętrznej (od strony sieni) stronie drzwi, mogła świadczyć o tym, że ktoś zbroczony wracał na miejsce zbrodni. Zagadki nie wyjaśniono. przekazał mu te rewelacje, udokumentowane niby-przyjaźnią deklarowaną przez Łyżwińskiego. Oto więc Łyżwiński – co Godula wydedukował dzisiejszej bezsennej nocy – wykorzystywał go jako informatora w sprawach szczegółów dotyczących filii firmy Gebethner i Spółka, i robił to w sposób, jak się Godula wyraził, lisi. Łyżwiński wypytywał nie wprost, ale teraz, gdy się zastanowić, wychodzi na jaw jego wyjątkowo paskudna taktyka. No i przedwczorajsze zachowanie Łyżwińskiego i kumpli w szynku Rittermana: świętowali co się zowie, a Goduli dogadywali w stylu: „Żałuj, Jasiu, żeś nie poszedł z nami”. Krupiński wysłuchał z tężejącą twarzą i z rozbłysłymi oczyma, po czym dał Goduli „słowo honoru urzędnika policyjnego”, że w swoim czasie uhonoruje źródło informacji i że do podejrzanych nie dotrze wieść o tym źródle.

Nazajutrz Godula przeczytał w gazetach (a nie musiał wiedzieć, że większość komunikatów dotyczących spraw kryminalnych pochodziła z biuletynów policyjnych i redakcje, pod groźbą prokuratorskiej konfiskaty, nie wychylały się bezinteresownie), że on sam, Jan Godula, jest ewidentnie wspólnikiem zbrodniarzy! Mało tego: zdaje się, że motorem akcji! Zmartwiał. Teraz co? Co ja mogę?

Nadkomisarz Krupiński, który korzystając z informacji Goduli, aresztował Łyżwińskiego i wspólników, a dla Goduli nie miał czasu, zasługę przypisał może niekoniecznie sobie, ale na pewno policji... Kiedy Godula dopchał się przed jego pojaśniałe wreszcie oblicze, występując z żalem i z pretensjami, że w wywiadach dla prasy pan nadkomisarz robi z niego zbrodniarza, Krupiński, utyskując nad znaną mu nie od dziś nierzetelnością dziennikarzy, udzielił pokrzywdzonemu rady: – Niech pan żąda sprostowania na podstawie paragrafu 19 ustawy prasowej.

W ślad za tą radą Godula zgłosił się ze sprostowaniem w redakcji „Ilustrowanego Kuryera Codziennego”. Przyjął go sam redaktor naczelny i właściciel potężnego koncernu Marian Dąbrowski. Wysłuchał, sekretarka zapisywała. Zapowiedziano „sensacyjny wywiad z Janem Godulą”. Miał być wydrukowany w numerze środowym.

Wywiad został skonfiskowany przez prokuraturę i nie ukazał się „z braku miejsca”. Tegoż dnia Godula, ponownie wezwany „pod Telegraf”, czekał tam, nie wiadomo na co, od  ósmej rano do jedenastej wieczór – bez bodaj szklanki wody. W nocy przyszedł nadkomisarz Rudolf Krupiński i powiedział: – „Ja byłem dla pana życzliwy. Gdyby pan nie objawił całej prawdy w IKC – to by pan nie cierpiał... Pan chciał nas, urzędników, potępić – dodał surowo – a sam grać rolę bohatera”.

Na razie tyle. Po wyjściu Krupińskiego inspektor Karcz westchnął: – „Cóżeś pan zrobił? Komisarz Krupiński chciał panu dać od 200 do 300 koron nagrody”!

Tej nocy, zamiast nagrody, Godula został aresztowany, jak reszta pojmanych przestępców. Przesiedzi pięć miesięcy w areszcie śledczym.

Podobnie jak Świerczyński, który, niebiorący udziału w napadzie, toteż poniekąd „czysty”, został aresztowany na te pięć miesięcy po powtórnym wezwaniu „pod Telegraf” w związku z czyimś doniesieniem, że przechowuje zrabowane pieniądze (otrzymał od Łyżwińskiego 90 koron w banknotach z napadu – jako zadatek za milczenie, potem będzie mowa o jednej piątej doli, przygotowanej dlań w czasie podziału łupu).

Policja przeszukała strych domu przy ul. Blich 8, korzystając z dokładnych wskazówek Łyżwińskiego. Znaleziono za mało. Powtórne przeszukanie strychu, w asyście i w towarzystwie inspektorów, z udziałem Łyżwińskiego, przyniosły lepszy skutek – acz kwota banknotów podzielonych przez Łyżwińskiego na kupki wyniosła 4173 korony. – Tyle było, ani centa więcej – powiedział bandyta.

Według skrupulatnych i ostatecznych już obliczeń kierownika księgarni sortymentowej firmy Gebethner i Spółka, pana Lange, z kasy zrabowano 6360 koron. Gdzie się podziało 2207 koron?

Poza Świerczyńskim i Godulą, których na miejscu zbrodni nie było, aresztowano Łyżwińskiego, wiadomo, Stanisława Gackiewicza oraz dwóch Królewiaków:Królewiacy – nazwa mieszkańców ziem polskich pod zaborem rosyjskim (Królestwa Polskiego, wymiennie Kongresówki, właśc. Priwislańskiego Kraju) – stosowana w odniesieniu do nich głównie w innych zaborach. Bolesława Krajewskiego, dwudziestoośmioletniego murarza, rodem z Miszewa w guberni radomskiej, od kilku już lat mieszkańca „przedmieścia Czarnej Wsi”;Ulica Stanisława Konarskiego (pod nr. 12 świetnie do dziś zachowana kamienica) biegnie między ul. Czarnowiejską a ul. Królewską, przecinając i ul. Juliusza Lea, i ul. Fryderyka Chopina. Ówcześnie peryferie przylegające do Parku Krakowskiego; dziś to śródmieście Krakowa (po znacznym zmniejszeniu obszaru Parku Krakowskiego i wytyczeniu nowych ulic z funkcjonalnymi kamienicami w dwudziestoleciu międzywojennym). Jana Kobrzyńskiego, dwudziestosiedmioletniego czeladnika blacharskiego rodem z Piotrkowa, od kilku miesięcy w Krakowie.

W energicznie prowadzonym śledztwie wszyscy podejrzani wypierali się czynu, aż do zdemaskowania ich przez Jana Świerczyńskiego. Zrazu i on, który nie był bezpośrednim uczestnikiem zbrodni, „szedł w zaparte”, ale w końcu się pogubił w krzyżowym ogniu pytań i wyznał w pomieszaniu, że był doskonale wtajemniczony w plan, miał iść z nimi, ale ostatecznie wystąpił ze spółki. Nie, nie chciał brać udziału w mordzie (więc morderstwo „tego pana, co nosi ze sobą klucze”, było zaplanowane!), ale zobowiązał się do milczenia. Czy za pieniądze? Nie, słowo dżentelmena. Nie jest łasy na forsę, wszyscy wiedzą. W dniu zbrodni późnym wieczorem z pobliskiego szynku Rittermana podbiegł Gackiewicz do domu na Lenartowicza 14 (gdzie Świerczyński mieszkał z siostrą),Tam w kamienicy na rogu ul. Teofila Lenartowicza i obecnej alei Juliusza Słowackiego, w pierzei dochodzącej do szynku Daniela Rittermana u końca ul. Karmelickiej, mieszkał Świerczyński z matkującą mu siostrą. powiedział może z satysfakcją, a może z ulgą: – Wszystko skończone! – i wręczył mu 90 koron jako zadatek za milczenie.

– Gdybyście, panowie, nie aresztowali Świerczyńskiego, to byście nie usłyszeli nic ode mnie – wyznał śledczym Jan Łyżwiński, opowiedział, co i jak było, wreszcie wydał wspólników... o których policja wie aż za dużo: Kobrzyński, syn nadkonduktora Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, i Krajewski – co wykaże dalsze śledztwo – mieli z kilkoma innymi z polecenia PPS urządzić napad na pociąg i zrabować 300 000 rubli. Poza tym Krajewski, na którego wystarczyło spojrzeć, żeby brać nogi za pas, należał niechybnie do szajki, która rozbiła kasę ogniotrwałą z 14 000 koron w kancelarii magazynów Kolei Północnej w Krakowie.

Obrzydliwe indywidua. Pojedynczo lub w dobranych grupkach obserwowali „starego pana” Świszczowskiego: kiedy wychodzi; po co; gdzie się lubi czy może musi zatrzymać. Wychodzili na ten typowo krakowski ganek drugiego piętra oficyn i stamtąd zaglądali do częściowo tylko zasłoniętego okna pierwszego pokoju na tyłach księgarni, w którym Świszczowski zwykł był wieczorami pracować przy elektrycznym świetle. Każdy ruch sześćdziesięciokilkuletniego, chorego na astmę mężczyzny: otwieranie kasy, liczenie pieniędzy, zapisywanie, zamykanie kasy.

Intrygowało ich to, czego z powodu widoku przysłoniętego firanką akurat w tym miejscu nie mogli sprawdzić: czego to po zamknięciu kasy dotyka z lewej strony, od tyłu, Ferdynand Świszczowski. Mieli to na uwadze, domyślając się, że w tamtym miejscu jest elektryczny dzwonek alarmowy. Jeżeli wypada tak powiedzieć, to o godzinie ósmej wieczór 1913, kiedy ich czterech napadło na jednego, zrobiło im się głupio, kiedy skonstatowali, że tam, po lewej stronie z tyłu kasy, wisiał ręcznik. Pan Świszczowski miał zwyczaj wycierać sobie ręce w ręcznik po liczeniu pieniędzy... Takie tam szczegóły, ludzkie sprawy, gesty tak bezradne, że aż rzewne wobec głupkowatego okrucieństwa.

W nocy 5 października 1913 zakończono dochodzenie policyjno-sądowe przeciw mordercom Ferdynanda Świszczowskiego. Podejrzanych odstawiono pojedynczo do więzienia sądu krajowego. Każdego o innej porze. „Widownia” przed aresztami zapełniona po brzegi. Wszyscy tu chcą zobaczyć morderców. Na własne oczy, nie w gazecie. Łyżwiński, wyprowadzany, robi za gwiazdę, kłania się „publiczności”, robi miny, parska, usiłuje czarować.

Mówi się, że w tej sytuacji, kiedy podejrzani przyznają się do popełnionego czynu, łatwo będzie sporządzić akt oskarżenia i możliwe, że do rozprawy dojdzie w najbliższej kadencji sądów przysięgłych.

I oto jest. Po pięciu miesiącach. Pierwsze dni marca 1914. Zwraca uwagę staranny strój podsądnych. Może z nadto wykwintnymi szczegółami: kolorowe na przykład chusteczki w butonierkach, krzyk mody. Łyżwiński, „z drobnej inteligencji”, syn podurzędnika kolejowego (który tu zagląda, demonstrując całym sobą trzeci stopień kiły, co zostanie wykorzystane w mowie obrończej), ma kilka sióstr, to uczennice kierunków pedagogicznych oraz już pracujące nauczycielki ludowe, jeden z braci kształci się w praktycznym zawodzie, drugi, jak pisano, jest prawnikiem.Wspomniany w pierwszej części Michał Łyżwiński (znany później pod nazwiskiem Michał Rola-Żymierski) w 1900 zapisał się na Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale studiów prawniczych nie ukończył. Kiedy toczyła się sprawa jego brata, był już zaangażowany w paramilitarny ruch niepodległościowy. Zrobi karierę wojskową (m.in. w 1921–1923 będzie studiował w Wyższej Szkole Wojennej w Paryżu). Postać, łagodnie mówiąc, kontrowersyjna (zob. przypis 17 w części 1). Krnąbrny, po trzech latach szkoły wydziałowej wraca błyskawicznie z Rzeszowa, gdzie go oddano na praktykę w handlu, woli być w domu, przyucza się do zawodu montera-ślusarza, nieźle mu idzie, bardzo dobrze zarabia (bywa, że do 50 koron tygodniowo, rodzicom na utrzymanie oddaje 10 koron), ale zniechęca się z powodu wypadków, którym ulega wyjątkowo często; zwalnia się ostatecznie po upadku z parteru do piwnicy. Z przyjaciółmi z tego samego domu przy ul. Blich, z chwilowo bezrobotnym Godulą i z Pousteckim (ten ostatni „na wyjeździe” za ocean) szlifuje bruki; towarzystwo nie przestaje omawiać planów łatwiejszego zdobycia pieniędzy, robiąc sobie przerwy w wędrówkach „u Józefa” przy kolei i u Rittermana. Ile wypijał dziennie? – Od trzech do pięciu szklanek piwa i parę kieliszków wódki. – Łyżwiński zeznaje głosem łagodnym, przyciszonym, ale wyraźnie, wygląda na lat siedemnaście, zgrabny, „o twarzy zdradzającej dużo inteligencji, oczy ma «wyraziste i wymowne»”. Materiał na idola, gdyby nie to, co uczynił. Czaruje jednak tak, że niektórzy o tym krwawym drobiazgu na chwilę zapominają. Zwłaszcza płeć piękna.

– Bo moje usposobienie jest takie: gdy raz co postanowię, to wykonam! – dudni jakimś pewnie psychologicznym echem konstatacja Łyżwińskiego, wypowiedziana niegłośno, lecz z przekonaniem, w nabitych publicznością ścianach sali sądowej.

– Co Łyżwiński wypił przed czynem? – pyta w trzeciej osobie sędzia przewodniczący.

– Dwa, trzy kieliszki wódki – odpowiada Łyżwiński.

– Więc był przytomny – konstatuje przewodniczący. – A potem co? Szabrem przez łeb?

– „Szabrem przez łeb” to pomysł Kobrzyńskiego.

Na pytanie, czy jest wierzący, Łyżwiński odpowiada, że codziennie chodzi do kościoła.

– A w dniu morderstwa?

– Również byłem w kościele. I w dniu po morderstwie.

Adwokat dr Józef Drobner,Dr Józef Drobner (1872–1922), starszy brat działacza politycznego, filozofa dr. Bolesława Drobnera – znany adwokat z Krakowa. Jedno z jego głośnych wystąpień sądowych zostało opublikowane jako przykład znakomitej mowy obrończej w wydanej w Wiedniu książce Berühmte Verteidigungsreden 1860–1918 (1921, wybór i opracowanie Max Neuda). obrońca Łyżwińskiego, wyjaśnia, że jego klient jest upośledzony na umyśle. Jego dziadkowie z obu stron byli alkoholikami. Także dwaj wujowie. Jakby mało było tych skutków dziedziczności, trzeciorzędne objawy kiły u ojca Łyżwińskiego nawet dla laika są łatwe do skonstatowania, sam natomiast Łyżwiński od urodzenia do czwartego roku życia chorował na spazmy, musi mieć silny organizm, ponieważ nie zmogły go zapalenia płuc, na które chorował czterokrotnie. Każdej z tych ciężkich chorób towarzyszyło majaczenie. I te kilka wypadków w ostatnich latach... spadał z drabiny, ze schodów, jako monter.

Pauza. Z audytorium, nabitego publicznością, od czasu do czasu, jeszcze pod wrażeniem wynurzeń Łyżwińskiego, jego wisielczego humoru i naturalistycznego opisywania hulatyk, ktoś, zaklepawszy sobie miejsce, idzie, żeby z bliska zobaczyć, co się dzieje w głębi oszklonego ganku, którego okna wychodzą na główne schody gmachu sądów. Na ten ganek są wyprowadzani oskarżeni. Sfruwa tam zawsze z galerii wyróżniająca się spośród jaskrawo ubranych, atrakcyjnych dziewcząt ta wiotka, zgrabna i w żałobie, przysłaniająca twarz aksamitną mufką. Tam, nie zważając na tłum, przesyła Łyżwińskiemu całusy. To jego, jak mówią, kochanka, podobno piętnastoletnia Mania. Mania to w rzeczywistości Józefa Bielówna,Qui pro quo. Koloryt lokalny. Inserat z „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” (17 marca 1913): „Upraszam odnośnie do ogłoszonego w «Kuryerze Codziennym» z 14 bm. sprawozdania z procesu o zaznaczenie, że sprawa dotyczy Józefy Bielówny, córki Jana, krawca, a nie podpisanej, która ani krewną nie jest, ani z powyższą sprawą nie ma nic wspólnego./Z poważaniem/Józefa Bielówna, Długa 59/córka funkcjonariusza skarbu”. tu już owiana legendą, mówi się i pisze o sztylecie, który ma przygotowany na przypadek... właściwie nie wiadomo, czego.

Drugi dzień rozprawy. Łyżwiński wchodzi w lansadach. Czuje się bohaterem dnia. Opóźnienie z powodu nieobecności adwokata Drobnera. Wreszcie jest. Spóźnił się, wiadomo, mieszka najbliżej sądów. Mecenas z powagą przyjmuje napomnienie. Pyta Łyżwińskiego, czy korzystał z porad lekarza w związku z napadowymi bólami głowy.

Oskarżony się zastanawia.

– Te zawroty głowy to może z wódki – mruczy sędzia przewodniczący.

Łyżwiński zdecydowanie: – Nie.

Wchodzi drugi z oskarżonych, Stanisław Gackiewicz, człowiek, jak go określą, „o brzydkim wyrazie twarzy”, wysztafirowany i w lakierkach. No tak, wcześniej, po szkole wydziałowej, nie miał potrzeby rzucania się na cudzą własność, praktykował przez dwa lata  u Wenzla, w czternastym roku życia poszedł do murarki, zarabiał dużo, 4 korony dziennie to prawie dwa razy tyle co wyrobiony kancelista, dużo z tego oddawał rodzicom (matka praczka), ale to w sezonie. W zimie się nie muruje. Cóż było robić, musiał zdobywać pieniądze inaczej. Po raz pierwszy miał do czynienia w wymiarem sprawiedliwości, gdy okradł starą pannę. Od tamtej pory zimą był również aktywny i czujny, ale i znacznie ostrożniejszy. Tak, to on do środka szabru, sporządzonego z rurki do gazu, nalał płynnego ołowiu – ale zrobił to na wyraźne polecenie Łyżwińskiego, któremu narzędzie wydało się za mało solidne. Tak, to on rzucił zerwany z szaragów fartuszek ekspedientki na zakrwawioną twarz Świszczowskiego.

– Czy Gackiewicz rzucił fartuszek na twarz świętej pamięci Świszczowskiego, bo mu przeszkadzało, że ofiara charczy?

- Tak jest – na pytanie przewodniczącego odpowiada Gackiewicz.

Na razie wystarczy. Teraz trzeci oskarżony: Jan Kobrzyński. Służył w wojsku rosyjskim, potem mieszkał w Sosnowcu, przyjechał do Krakowa. Poznał się z czwartym z oskarżonych, Krajewskim, także Królewiakiem, podczas prac remontowych w Bibliotece Jagiellońskiej w Collegium Maius. Już dawniej miewał napady szału, bóle głowy, no, nie do wytrzymania, podczas jakiegoś wprost ataku upadł z pierwszego piętra, złamał nogę, leżał w szpitalu w Pruszkowie, w Tworkach leczył się przez sześć tygodni, w Sosnowcu powtórzyła się choroba nerwowa.

– Czy pił?

– Nieraz kwartęKwarta to – plus-minus – 1 litr! dziennie.

– Kwartę dziennie, to chyba wody?

– Nie, wódki.

Ma zaświadczenie od doktora Aleksandra Dragomanowa, kierownika zakładu dla obłąkanych w Tworkach, że „cierpi dziedzicznie na zaburzenia umysłowe na tle alkoholizmu”. Rodzina go się wyrzekła. Ale można zawezwać w charakterze świadków panów Madeja i Herbsta z Sosnowca, którzy, podobnie jak jego ojciec, mogliby potwierdzić, że miewał całkiem niedawno ataki szału. Doktor Stanisław Jankowski – biegły psychiatra i w jednej osobie lekarz, który dokonał sekcji zwłok Świszczowskiego – przeciwny wzywaniu do sądu doktora Dragomanowa z wniosku dr. Hermana Seinfelda, obrońcy Kobrzyńskiego, wyjaśnia: – Orzeczenie w Tworkach wydano siedem lat temu, obserwacje doktora Dragomanowa dotyczą choroby w tamtym okresie. Dziś Kobrzyński nie wytłumaczy się anormalnością.

„Typ lepszego robotnika” to przesłuchiwany Bolesław Krajewski. Niski, szczupły, przygnębiony. Dwudziestoośmioletni murarz – ma w Krakowie opinię szaleńca. Czy w istocie nieobliczalny? Rodem z Królestwa, syn niby działacza robotniczego, zastrzelonego za denuncjację towarzyszy. Od 1907 w Krakowie. Tu się ożenił, dwójka dzieci. Młodsze rodziło się w tym samym prawie momencie, kiedy zabijał. Kobrzyńskiego poznał podczas prac rozbudowy siedziby Akademii Umiejętności przy ul. Sławkowskiej (przewijają się w dziejach życia tych mężczyzn, jak widać, same kulturalne tropy). Śliski, tak w śledztwie, jak i teraz, wobec sądu, przysięgłych i publiczności wychodzi na kłótliwego, fałszywego krętacza.

A ta siostra rysownika kolejowego (kreślarza?) Świerczyńskiego, człowieka trudnego do rozszyfrowania, od rana wnosiła aurę rozdrażnienia i na sali sądowej, i tam, pod oszklonym gankiem, gdzie byli zamknięci tacy sami jak jej ciągle niedorosły brat: żądni za wszelką cenę użycia, chyba niczego więcej... Czy użyć, a potem niech się dzieje, co chce? Czy tak może postępować człowiek?... Teraz mdleje podczas przesłuchania brata; wyniesiona przez woźnych, będzie cucona na korytarzach, gdzie przestronniej i nie tak duszno.

Ojciec i matka nie żyją, ojciec był masarzem, matka pracowała w magazynie modnej konfekcji Praussowej. Świerczyński po ukończeniu dwóch klas seminarium nauczycielskiego otrzymał posadę państwową. Zarabiał  od 150 do 200 koron miesięcznie. Dużo. Utracjusz, trwonił na hulanki, fundował kolegom, świadkowie mówią, że potrafił się tak spłukać, że potem przez dziesięć dni nie jadał obiadów. Oskarżony o to, że trzymał w domu te 90 koron, które pochodzą z napadu, nie przeczy, poza tym niewiele ma sobie do zarzucenia, uważa Łyżwińskiego za inicjatora i prowodyra zbrodniczego napadu. Ten pokazywał mu z ganku drugiego piętra „starego pana, co nosi przy sobie klucze do kasy”, planował, że się go tylko ogłuszy, co nie przeszkadzało mu konstatować, że „jemu się już niewiele należy”. Po wszystkim zamierzał czmychnąć do Ameryki. Jak Poustecki. Jak wielu, wielu innych.

Zeznaje Godula, oskarżony o rozmyślne informowanie Łyżwińskiego o stosunkach finansowych i zwyczajach panujących w krakowskiej filii firmy Gebethner i Spółka, które posłużyło kamratom do ułożenia planu zbrodni. Godula powtarza to, co mówił jeszcze na wolności do nadkomisarza Krupińskiego, że jeżeli informował, to bezwiednie. Wszak Świerczyński, pod pozorem każdej kolejnej kontynuacji miłej pogawędki przyjaciół ze szkolnej ławki, wyciągał odeń informacje w pewnej mierze, jak się okazuje, poufne. Ależ nie – on z Łyżwińskim nie chodził na „studya” polegające na szpiegowaniu Świszczowskiego na jego stałych trasach i przez okno w głębi zaplecza księgarni! Absolutnie nie spotykał się z tym towarzystwem.

Wprowadzony na salę oskarżony Kobrzyński, mający rozpoznać Godulę, twierdzi bez cienia wątpliwości, że po raz pierwszy widzi tego człowieka.

Cdn.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".