Poprzedni artykuł w numerze
O człowieku przepełnionym bezczelnością
Jan Czesław Sikorowicz zdawał się być człowiekiem interesu. Zdawał się – ale chyba nim nie był. Przedsięwzięcia bowiem, które projektował, firmy, które zakładał – padały. Dezerter z armii austriackiej, zakrzątnął się około zasług wojennych, pewnie wykazał chęć przelania krwi za ojczyznę, do której, już wolnej, w końcu wrócił z Krzyżem Walecznych. Wcześniej ukończył siedem lat szkół w Przemyślu: uczęszczał do dwóch gimnazjów: głównego, im. Kazimierza Morawskiego oraz ck gimnazjum z językiem wykładowym polskim na Zasaniu. Nie dowiemy się już raczej, co robił, zanim około roku 1925 założył w Krakowie wydawnictwo i miesięcznik „Oferta”. No, jeszcze wcześniej trochę sobie „podyrektorował” w krakowskiej wypożyczalni książek „Lektor”. O tym potem.
W ciężkich czasach, spowodowanych tzw. kryzysem ekonomicznym, bywało, że inteligentów z dyplomami wyższych uczelni, z doktoratami, z godziny na godzinę wyrzucano na bruk, robotnicy, żeby zachować świadczenia zdrowotne, obarczeni rodzinami, godzili się pracować poniżej kosztów utrzymania, coraz większe masy bezrobotnych oczekiwały na uśmiech losu w formie robót publicznych, sezonowych, chwilowych, dorywczych. No, ale byli i tacy, którzy liczyli, że – jak to w piosence – „wystarczy jeden szczęścia łut” i będzie pięknie, i będzie po co żyć. Okna na trzecim piętrze nie będą po to, żeby z nich skakać na omurowany podwórzec, barbiturany nie będą połykane garściami w celu przerwania doczesnych cierpień, lecz w dawce aptekarskiej ułatwią zaśnięcie po dniu pełnym miłych emocji. Ci – młodzi jeszcze, w miarę zdrowi, w miarę przystojni, a pozostający bez pracy, bez posady, bez zajęcia, bez swojego miejsca na ziemi – żeby nie umrzeć z głodu w czasie marzeń o szczęściu, pilnie przeglądali ostatnie strony gazet. Tam były ogłoszenia o pracy, anonse matrymonialne i niekoniecznie aż tak zobowiązujące: można było trafić na wycieczkowicza, który poszukuje atrakcyjnej towarzyszki (małżeństwo z góry wykluczone) podróży naokoło świata. A znowuż coś dla panien, których nie znalazł amator, a czas już zaczyna rysować na liczku pierwsze bruzdki: „Młody wykształcony poślubi pannę w zamian za wyrobienie mu posady”. I tak dalej.
Sikorowicz (na razie możemy go określić „niejaki”), wybadawszy rynek, zakłada wydawnictwo „Oferta”. Miesięcznik o tej samej nazwie zgłosił legalnie w starostwie. Rozprowadzana w kioskach i przez chłopców gazeciarzy „Oferta” – oficjalnie podany nakład 500 egzemplarzy – to rodzaj pośrednictwa pracy. Zamieszczane tam były ogłoszenia tych, którzy pracy poszukiwali, i tych, którzy szukali pracowników. Sikorowicz- ‑wydawca nie pobierał opłat za ogłoszenia. Ci, których anonse drukował, zobowiązywali się jednak do prenumeraty „Oferty”. Prenumerata była zapewne kwartalna, egzemplarz miesięcznika kosztował ok. 40 groszy… Wyszedł tylko jeden numer „Oferty” – wskutek małej rentowności, jak to po kilku latach określi przesłuchiwany Sikorowicz. Łatwo jednak obliczyć, że on sam nie dołożył do tego interesu, a wręcz przeciwnie. Zyskał od prenumeratorów kapitalik i mógł się zakrzątnąć około czegoś nowego.
Z początkiem 1926 założył biuro ogłoszeń „Glob” i stał się jego właścicielem. Nie wymyślił nic nowego, takich przedsiębiorstw było już wtedy więcej. Szef przyjmował ogłoszenia, pobierając za to opłaty, po czym dbał o to, by treść inseratów była ogłaszana w różnych gazetach. Żeby wszyscy byli zadowoleni, musiał dbać o skuteczność. „Glob” działał, aż w końcu po kilku miesiącach zaczął podobno wykazywać deficyt i biuro zostało zamknięte. Nic się nie stało, po latach w sądzie ktoś zauważy barwnie, że z popiołów biura ogłoszeń „Glob” powstał, jako ten Feniks, instytut wydawniczy „Glob”. A raczej powstawał, posiadał szyld, a w tym czasie Sikorowicz, należący do tych, którzy nie tyle potrafią utrzymać się na powierzchni, ile wiedzą, że muszą się na niej utrzymać – bez względu na metody – kręcił się wokół efemerycznego wydawnictwa „Życie Gospodarcze”, a także „Gazety Handlowej” (jedynego dziennika gospodarczego w Polsce) i tam poznał późniejszego swojego wspólnika Józefa Artura HorwathaJózef Artur Horwath, dyrektor teatrów prowincjonalnych, z początkiem lat trzydziestych XX w. dyrektor Teatrów Lwowskich, w czasie II wojny światowej okrył się złą sławą, współpracując z niemieckim okupantem jako szef oficjalnych scen i teatrzyków, jednym słowem – kolaborant. Horwath, kierownik okupacyjnych teatrów „Komedia” i „Miniatura” w Warszawie, na domiar złego wystąpił jako aktor w roli aroganckiego sekretarza polskiego wojewody łuckiego w propagandowym filmie Powrót (Heimkerhr), fałszywie naświetlonym obrazie, w którym Polacy na Wołyniu ukazani są jako ciemiężcy zamieszkującej tam mniejszości niemieckiej, rozprawiający się z Niemcami bezpardonowo, okrutnie i krwawo. Należy zauważyć, że film – w reżyserii Gustava Ucicky’ego, nieślubnego syna wielkiego malarza Gustava Klimta – zrealizowano na zlecenie wydziału propagandy Trzeciej Rzeszy w czasie bezwzględnego terroru hitlerowców na terenie okupowanych ziem Polski. (Proces ośmiu jeszcze polskich aktorów i aktorek, grających w niecnej produkcji propagandowej, odbył się w Polsce pod koniec roku 1948). J. A. Horwath, znany z wielostronnych kontaktów z Niemcami, był wprawdzie bacznie obserwowany przez polskie podziemie jako ten, który szantażuje warszawskich aktorów i usiłuje ich nakłaniać do występów na tzw. jawnych scenach, zginął jednak z rąk Niemców. Horwath bowiem, po wygłoszeniu, pono po pijanemu, „nieodpowiedzialnego” zdaniem okupanta przemówienia na pogrzebie Kazimierza Junoszy Stępowskiego (wybitnego aktora, który, szlachetny, zginął od kul, do końca nie wiadomo, żołnierzy polskiego podziemia czy gangu narkotykowego, osłaniając żonę, na pewno morfinistkę, być może kolaborantkę) w lipcu 1943 roku, został aresztowany przez Niemców i przez nich rozstrzelany w ruinach getta., ale potem, co może wydawać się dziwne, robił wiele, aby zapomniano o tym epizodzie w jego życiu.
Przyszedł mu do głowy pomysł, żeby wydawać Książkę Adresową Krakowa, ale nic z tego nie wyszło. W wędrówkach musiał trafić pod niewłaściwy adres. Potem było jeszcze gorzej: ułożył grę towarzyską, wydrukował ją, wydał w formie kart z liczbami, próbował to rozpowszechniać, wtedy zainteresowała się nim policja, co Sikorowicz, gdy już po latach będzie oskarżony, spróbuje wykorzystać na własną obronę. Do tego dojdziemy, ale być może sprawa trącąca wówczas kryminałem i polityką była mniej awanturnicza, bardziej przyziemna: od pewnego czasu rzutki przedsiębiorca nie przedstawiał już żadnego ze swoich projektów w starostwie. Ostro łamał przepisy, działał nielegalnie. Kupił jakąś maszynę do pisania (wtedy wciąż jeszcze rarytas, kosztowny sprzęt dla profesjonalistów), miał dopłacić jedną czwartą umówionej ceny, nie dopłacił i w końcu, jak to w podobnych wypadkach bywa, po latach już nie było wiadome, czy Zygmunt Neumark, któremu Sikorowicz nie dopłacił, odebrał maszynę i nie oddał trzech czwartych ustalonej kwoty, czy Sikorowicz posługiwał się maszyną niezupełnie spłaconą Neumarkowi. Takich historii zdarzało się naszemu antybohaterowi wiele nie tylko na krakowskim, ale i na przemyskim bruku. I w salonach Warszawy.
Poza tym kochał kino. Czuł pismo nosem, przeto założył periodyk ilustrowany „Rewia Filmowa”. To było w okolicach roku 1927, kiedy w Stanach Zjednoczonych i w zachodniej Europie powstawały filmy dźwiękowe, a w Polsce przygotowywano zaplecze i kadry do ich produkcji. W Hollywood rozrastał się przemysł filmowy, tam, na miejscu, nie potrzebowali już ani nowych ludzi z ekipy technicznej, ani aktorów, ani scenarzystów, producenci zamknęli się na ludzi z ulicy, tymczasem do Polski docierały wieści o tym, jak to ten czy inny, dziś głośny, z rzemieślnika czy z pomywacza przedzierzgnął się w kilka tygodni w wielkiego gwiazdora filmowego. Sikorowicz, który z niewielką pomocą tłumaczy przedrukowywał takie wiadomości, skonstatowawszy mizerne zyski, pod pozorami, że go to już nudzi, pozbył się „Rewii Filmowej” w ten sposób, że sprzedał ten tytuł za 2500 złotych panom Pieklińskiemu i Świtalskiemu.
Na razie, oczywiście nie „na piękne oczy”, przekazał komuś swoją posadę w wypożyczalni „Lektor”, a sam, torując sobie drogę wdziękiem i bezwzględnością, podjął pracę już nie pośród bibliotecznych grzbietów książek, lecz przy biurku w samej redakcji instytutu wydawniczego „Lektor”. Tam we wrześniu 1926 poznał jednego z wydawców, kapitana Salzmanna, który mu zaproponował wspólną pracę nad edycją albumu filmowego. Sikorowicz, elegancki i ujmujący, najlepiej się nadawał do pertraktacji w sprawie wyjątkowej wagi tego projektu z panem Lewickim, wydawcą „Lektora”. „Lektor” jednakże upadł. Salzmann z rozpędu podał myśl założenia spółdzielni filmowej o ślicznej nazwie „Sarmacja-Film”, pomysł zrealizował wespół z Sikorowiczem. Wynajęli lokal, zorganizowali energiczną propagandę, wreszcie z pomocą sponsorów urządzono wspaniałą redutę filmową – ale to wszystko jakoś natychmiast uschło. Panowie podjęli żwawą działalność likwidacyjną.
Cóż jednak bardziej pożytecznego, jak kształcić kadry niezbędne dla rozwoju polskiego przemysłu filmowego! Cóż z tego, że się ma niezadowalające wykształcenie; w końcu człowiek pokręcił się po redakcjach, wwąchał się w zapach kurzu i perfum w teatrzykach za kulisami, a co naoglądał się filmów!...
Z forsą w kieszeni i w towarzystwie pana Salzmanna, postawnego mężczyzny także z napęczniałym portfelem, Sikorowicz ruszył do Warszawy. Tam, nie przestając być mężczyzną szykownym, musiał się trochę pogimnastykować. W maju 1928 roku wpadł bowiem na pomysł założenia szkoły filmowej. Nikt i nic nie mogło go od tego odwieść. Jak wyglądały warszawskie starania Sikorowicza po uzyskaniu zaufania Niny Niovilli ‑ Petrakiewiczowej, właścicielki i dyrektorki koncesjonowanej stołecznej szkoły filmowej, kroniki milczą, w każdym razie ona, subtelna specjalistka w dziedzinie sztuki scenicznej i filmowej, oraz on, prostak posiadający, jak potem mówiono, „kombinatorski umysł”, doszli do porozumienia i tak to 28 czerwca 1928 dzięki staraniom Niny Niovilli Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zezwoliło na otwarcie Szkoły Filmowej w Krakowie.
Zaraz, zaraz. To chyba nie tak miało być, jak sobie wymyślił, wymarzył i zrealizował Sikorowicz. Bo szkoła krakowska miała się stać prawnie filią warszawskiej. A tymczasem „dyrektor” natychmiast po powrocie do Krakowa zajął się ostrą propagandą, wydrukował masę efektownych prospektów, zamieszczał ogłoszenia w wielu dziennikach – i 4 października 1928 roku odbyło się w wynajętej sali kawiarni Bolońskiego w Rynku Głównym uroczyste otwarcie szkoły pod szyldem „Em-Pe-Film”. Nie wiadomo, jak tę wymyślną przemianę przedstawił pani Niovilli jej pracownik pan Augustynowicz, wysłany z Warszawy na uroczystość, w każdym razie, kiedy pani dyrektor, która wedle umowy miała poprowadzić w Krakowie kilkanaście odpowiednio honorowanych wykładów w semestrze, z zapewnieniem świetnego hotelu i zwrotu kosztów podróży, niemile się zdziwiła, że na barwnych, krzykliwych, już na pierwszy rzut oka widocznych plakatach nie figuruje nazwa jej szkoły, lecz niemającej prawa istnienia szkoły filmowej J. Sikorowicza pod nazwą Studio „Em-Pe-Film”.
Pani dyrektor Niovilli, której Sikorowicz naopowiadał barwnie o swojej niezależności finansowej, dodając bajkę o swych pięknych nieruchomościach w Krakowie, choć osoba niewątpliwie przedsiębiorcza, nie miała jednak pojęcia o tym, co jej partner w interesach finansowo-edukacyjnych wyprawiał jeszcze tak niedawno w Przemyślu.
Pani Niovilli nie wiedziała, bo Przemyśl był daleko od centrum, jego mieszkańcy dwukrotnie padli ofiarą oszusta, nie było się czym chwalić, nie warto się było wypłakiwać, bo nie wiadomo, czy się nie trafi na podejrzaną pierś. To się okaże później, w sądzie, ale my już teraz powinniśmy wiedzieć więcej niż pani Niovilli.
W Przemyślu, mieście swojej młodości, w czasie, by tak rzec, powrotu sentymentalnego, Sikorowicz pozostawił po sobie masę długów, a na jego machinacjach inny ktoś niecny mógłby się uczyć rzemiosła oszustw. Przede wszystkim się kręcił. Wydawało się, że jest w kilku miejscach naraz. Po raz pierwszy pojawił się, niemal jak prezent noworoczny dla miasta, w styczniu 1926, z panią inżynierową G. pod rękę. Elegancka para to tu, to tam w czas karnawału olśniła, po czym w wynajętej od Związku Inwalidów sali teatralnej w Domu Narodowym założyła kinoteatr „Reduta”.
Kino prosperowało znakomicie, ponieważ Sikorowicz posprowadzał z wypożyczalni najdroższe, najmodniejsze, najbardziej widowiskowe filmy. Wszystko robił… na kredyt. I wynajem sali, i sprowadzanie, i eksploatację wypożyczonych taśm. Skoro było tak dobrze, możliwości kredytowe Sikorowicza wzrosły, a on, korzystając z koniunktury, zaciągał coraz to nowe pożyczki. No, zaczął żyć w całym tego słowa znaczeniu na szeroką skalę. W sklepach i magazynach mód robił potężne zakupy – a rachunki przyrzekał wyrównać do czterech tygodni. Aha, i w dobie kryzysu przyjął do kina kasjerkę – na swoich warunkach: czyli pobrał od niej tytułem kaucji kilkaset złotych.
Po miesiącu Sikorowicz, syty, doskonale ubrany i obuty, z pieniędzmi, których przyjeżdżając tu, nie miał, wyparował z Przemyśla, nie płacąc nikomu. Wierzyciele nie podnieśli krzyku. Dyskretnie, żeby faceta nie spłoszyć, powiadomili władze i instytucje śledcze…
Nie pożegnał się nawet ze wspólniczką. Jak w kilka lat później określiła to prasa, nadto „porządnie ją zarwał”.
To już szczyt bezczelności, żeby ponownie przybyć w to samo miejsce, gdzie się narobiło świństw, a już zupełnie nie wiadomo, jak nazwać postępowanie kogoś, kto nie dość, że się tam zjawił, to znów obrzydliwie narozrabiał. Recydywista, psychopata? A może prostak owładnięty żądzą pieniądza. Latem bowiem 1928 roku Sikorowicz, już jako dyrektor szkoły filmowej28 czerwca 1928 r. MWRiOP zezwoliło, dzięki staraniom Niny Niovilli, na utworzenie filii jej warszawskiej szkoły filmowej w Krakowie, której Jan Czesław Sikorowicz miał być dyrektorem administracyjnym., wynajął w hotelu dwupokojowy apartament, oplakatował miasto ogłoszeniami o otwarciu Specjalnej Szkoły Filmowej, której absolwenci, po dwumiesięcznym kursie, będą brać udział w kręceniu wielkiego – o długości trzech tysięcy metrów – filmu na kanwie historii Przemyśla. Tu, w Przemyślu, miał ten film powstać, i tu się miała odbyć jego światowa premiera!
Kiedy tak oszukiwał biednych ludzi, spływały doń dodatkowe pieniądze wpłacane przez tysiące żądnych wiedzy Polaków tytułem subskrypcji Encyklopedii kieszonkowej, którą miał wydać. Oczywiście taka książka nigdy się nie ukazała – do rąk Sikorowicza wpadła spora suma, boć „ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka”. Dziesięć tysięcy złotych, bagatelka, prawda? Można było za to kupić luksusowego Chevroleta (z tych tańszych, montowanych w Polsce), a jeśli nie – to przeżyć syto i ciepło, choć bez ekscesów, jakieś pięć lat. Indywidualne wpłaty nie były wielkie, oszust wiedział, że z czymś takim szkoda pokrzywdzonemu iść do sądu.
Afisze zrobiły swoje. Lato 1928 w Przemyślu obfitowało w kandydatów na aktorów i na aktorki. Do Sikorowicza zgłosiło się blisko sto osób. Każda z nich wręczała mu dziesięć złotych tytułem wpisowego, większość ponadto całą opłatę za ten błyskawiczny, dwumiesięczny kurs – czyli czterdzieści złotych. Na raty Sikorowicz się krzywił, ale i te przyjmował.
Był sprytny. Ażeby stworzyć wrażenie, że to nie tak łatwo dostać się na kurs, w Przemyślu zaangażował wyjątkowo nieurodziwego młodzieńca. W obecności innych kandydatów odmawiał mu przyjęcia na kurs, tłumacząc, że jego twarz się nie nadaje do filmu. W ten sposób oddziaływał przekonująco na ludzi, po pierwsze, budząc uznanie fachowością i umiejętnym pozorowaniem dużej praktyki w zawodzie artystycznym, po drugie, sprawiał, że przyjęci czuli się pokrzepieni: „o, ja się nadaję, jestem fotogeniczna, może nawet więcej niż ładna”. Rozeszła się fama, że dyrektor z ministerialnego nadania na pierwszy rzut oka potrafi ocenić zewnętrzne walory adepta i jego fotogeniczność.
Za nic nazbierał, łatwo obliczyć, ponad cztery tysiące złotych (trzy lata dochodów nauczyciela), kurs jednak jakoś się nie rozpoczynał. Niedoszli uczniowie, zniecierpliwieni, nalegali, skończyły się żarty, zrobiło się bardzo gorąco, Sikorowicz wynajął więc przy ul. Mickiewicza 41 dwa małe nieumeblowane pokoje z przeznaczeniem na ćwiczenia i wykłady, ale skoro nadal nic się nie działo i lokalik nadal ział pustką, ludzie, którzy Sikorowiczowi wpłacili pieniądze, wreszcie zagrozili policją, „dyrektor” na drzwiach wywiesił afisz o rozpoczęciu kursów… po czym zwiał. Za pokoiki nawet nie zadatkował. Właściciel hotelu, w którym zajmował apartament, oraz właściciel restauracji, w której się z rozrzutnością stołował, nie zobaczyli złamanego grosza.
Pozostawił po sobie w Przemyślu smród oraz setkę „ofiar namiętności filmowej”, czyli młodych ludzi, którzy uwierzyli, że znalazł się człowiek z tamtej lepszej, piękniejszej strony, świetlisty przewodnik, który w ciężkich czasach poprowadzi ich, przecież – sądzili – utalentowanych, drogą niefałszowanej kariery ku sławie – w stronę nieśmiertelności utrwalonej na celuloidzie. Trudno im się dziwić – i hochsztapler brał pod uwagę, że większość z nas, jeśli ma możliwość wyboru, wybierze zdrowie, a nie chorobę, bogactwo, a nie nędzę, subtelne piękno, a nie odrażającą brzydotę. No i zadziwić świat, wzbudzić powszechny podziw – czy to grzech? Zwłaszcza jeśli alternatywą jest szlifowanie bruków.
Ile trzeba mieć w sobie złej woli, jak bardzo trzeba być wypełnionym bezczelnością, żeby po ucieczce z Przemyśla i spędzeniu tygodnia na beztroskich wywczasach spokojnie się zainstalować w Krakowie?! Tam, przez cały sierpień, przed owym uroczystym otwarciem, w mieście oplakatowanym tymi swoimi reklamami, dokonywał naboru kandydatów do nauki aktorstwa. Omawiał także warunki współpracy pedagogicznej zarówno z osobami zbliżonymi do kręgów przestępczych, a w każdym razie wątpliwymi moralnie, jak i z wybitną znakomitością, polskim uczonym i człowiekiem o nieposzlakowanej moralności. Doktor Żelisław Grotowski – bo o nim mowa – historyk przemysłu, ekonomista, niegdyś pomocnik bibliotekarza w Muzeum Polskim w Raperswilu, wykładowca, edytor, legionista II Brygady, odznaczony medalem za waleczność, pięćdziesięcioletni i już właściwie odsunięty od głównego nurtu w życiu publicznym, przeto niezamożny, podjął się prowadzenia wykładów o literaturze w „Em-Pe-Filmie” Sikorowicza. O tej smutnej sprawie niebawem. W każdym razie Sikorowiczowi na początek udało się skompletować klasę składającą się z siedemnastu uczniów płci obojga. Naboru dokonywał on osobiście, w swoim prywatnym mieszkaniu, milczenie kryło szczegóły towarzyszące rendes-vous. Zajęcia zaś odbywały się w wynajętych salach przy ul. Warszawskiej 17, blisko placu Matejki i dworca kolejowego. Uczono dykcji, charakteryzacji, pantomimy i innych przedmiotów fachowych. No i wykłady o kulturze, na wysokim poziomie. Może wcale nie byłoby tak źle, gdyby nie jedno „ale”… Uczniom zaczęły ginąć pieniądze, wraz z odcinkami przekazów, przesyłane im przez rodziców i opiekunów pod adresem „Em-Pe-Filmu”. Tak. Poza tym Sikorowicz, jak zwykle, ciągle się kręcił, tymczasem pani dyrektor Niovilli zaczęła kręcić noskiem. Nie bez powodu.
Pewien niecny proceder uprawiany przez samozwańczego dyrektora „Em-Pe-Filmu”, niespecjalnie przezeń ukrywany, toczył się w najlepsze. Nie mogło się stać inaczej: w połowie roku 1929 krakowskiej filii szkoły Niny Niovilli Ministerstwo Oświecenia Publicznego i Wyznań Religijnych odebrało koncesję. Tymczasem w praktyce ta właśnie szkoła działała z coraz większym rozmachem. Liczba uczniów urosła do osiemdziesiątki, nabór trwał nieprzerwanie, lecz warunkiem ewentualnego przyjęcia było uiszczenie przez każdego kandydata sumy kilkudziesięciu złotych, niezbędnych do przygotowania albumu, w którym adept, po nadesłaniu dyrektorowi Sikorowiczowi swej fotografii, znajdzie się pośród największych gwiazd – i ten album będzie rozprowadzany po wszystkich ważniejszych wytwórniach filmowych świata.
To nie tak miało być. Obiecywane złote góry rozsypywały się w proch. Policja otrzymywała coraz więcej sygnałów o dziwnych krokach „dyrektora”. Sikorowicza & Company poddano obserwacji chyba dość drobiazgowej, zbieranie materiałów trwało około dwóch lat. 1 lutego 1933 roku krakowski Ikac Popularna nazwa „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, znanego pisma o zasięgu ogólnopolskim, wydawanego na wysokim poziomie przez potężny koncern prasowy Mariana Dąbrowskiego w Krakowie. ogłosił: „Organizatorzy «Em-Pe-Filmu» przed sądem”. Dwa dni wcześniej rozpoczął się sensacyjny proces…
Cdn.