Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 5/2016

Bieski (cz. 1). Nagły zgon człowieka przezornego

Udostępnij

J ak to mówią, pechowcowi spadnie na głowę cegła nawet w drewnianym kościele... Ferdynand Świszczowski do pechowców się nie zaliczał, poza tym był rozsądny, akuratny i jako szef szukał zawsze rozwiązań ugodowych, ale niezrozumiałym trafem to on właśnie padnie ofiarą czterech, a może i pięciu ogłupiałych mężczyzn, których nie zna – prawdopodobnie nawet z widzenia. Oni natomiast, młodzi (jeden z nich mniej niż dwudziestoletni), poznaliby go i w półmroku. Obserwowali go bowiem od kilku tygodni; krok po kroku – i szpiegowali starszego pana, dyrektora krakowskiej filii księgarni Gebethner i Spółka.

Na razie nikt nie ma pojęcia o tym procederze. Pogodna jesień 1913, utarg w firmowej księgarni w Rynku Głównym 23Obecnie jest tam księgarnia Matras. jest znakomity, jak to z początkiem roku szkolnego we wrześniu; poczucie bezpieczeństwa wzmaga fakt, że w oszklonych witrynach księgarni przeglądają się neogotyckie arkady podcieni odwachu,Odwach dziś wprawdzie już nie istnieje (wyburzony w 1946), ale archiwalne zdjęcia przekonują, że ten budynek, przylegający od strony południowej do wieży ratuszowej, stał w odległości nie większej niż dziesięć kroków od księgarni Gebethnera. pełnego żandarmerii wojskowej i z ruchem w interesie, czyli ze zmieniającymi się wartami i z capstrzykiem po ósmej wieczór. A jednak! Najciemniej jest pod latarnią.

Gdyby ktoś ze złymi zamiarami obserwował nie byle jak, ale z pełnym rozeznaniem i trzeźwo, zapewne nie przeoczyłby faktu, że bardzo duża gotówka znalazła się w kasie księgarni nie w ostatnim dniu września, lecz o dzień wcześniej – i że tegoż dnia została w trzech czwartych upłynniona. Złoczyńcy czyhali jednak na ten legendarnie wysoki wrześniowy utarg. Kręcili się po Rynku Głównym, niby nic dziwnego, paru z nich pracowało, nieźle zarabiając, przy remontach pobliskich kamienic, zachodzili coraz głębiej, przez sień na podworzec i schody domu, w którym jest księgarnia, jak szpicle, z bezpiecznej odległości, towarzyszyli wzrokiem dyrektorowi Świszczowskiemu, człowiekowi oddanemu pracy, zresztą szwagrowi sławnego księgarza i wydawcy, zmarłego w 1910 Jana Stanisława Gebethnera, kiedy z malowniczego budynku przy Krowoderskiej 33, mieszczącego magazyn książek firmy,Były budynek Teatru Letniego. Sala teatralna nadawała się na obszerny magazyn. podążał dzień w dzień o pół do ósmej wieczór do zamkniętej już o tej porze księgarni w Rynku Głównym, gdzie wchodził od sieni, bocznym wejściem z podwójnymi drzwiami z zasuwą, z zewnątrz obitymi blachą, zamykał się natychmiast, żeby w jednym z pokoi na zapleczu (z kasą wertheimowską i z oknem na podworzec) sprawdzać rachunki i przeliczać pieniądze. Ta praca, którą lubił – był wszak udziałowcem – zajmowała mu dwie godziny, przed dziesiątą wieczór zjawiał się w domu, niedaleko, przy Krupniczej 16, w wygodnej rezydencji, z ogrodem od ulicy.

Kobiecy krzyk przeszył Rynek Główny o północy 30 września 1913. Nie możemy napisać „krzyk zbudził mieszkańców”, ponieważ, jak się okazuje, o tej porze było ludno i gwarno w krakowskich cukierniach, kawiarniach i restauracjach. Kiedy po kilku minutach okazało się, co zaszło, tłumy wyległy na prawie pół płyty rozległego średniowiecznego Rynku.

Krzyczała nie Zofia Świszczowska, żona człowieka z twarzą zlepioną krwią, lecz służąca Świszczowskich, trzydziestoletnia Jadwiga Dojko. Żona, Zofia z Gebethnerów, stała w osłupieniu. Bezmiar nieszczęścia poraża.

Zawołała po chwili: – Ratujcie! – niegłośno, lecz tak przejmująco, że dreszcz przeszedł dwóch przechodniów, którzy rzucili się na pomoc w czeluść bramy.

Te dwie kobiety, zaniepokojone wyjątkowo długą nieobecnością pana domu, męża i ojca trojga dzieci, wyszły z mieszkania przy Krupniczej o pół do dwunastej w nocy. W ten wtorek, gdy mąż, jak zazwyczaj, po obiedzie udał się do magazynów na Krowoderską 33, panią domu wyjątkowo rozbolała głowa. Godziny mijały, usiłowała odganiać złe przeczucia. Taka ciepła, pogodna noc, pewnie Ferdynand po pracy nad rachunkami poszedł do cukierni na herbatę. Potem zrobiło się nieprzyjemnie późno, stróż, który otworzył paniom bramę domu w Rynku Głównym 23, zapytany oznajmił, że pan dyrektor musiał wyjść jeszcze przed szperą,Szpera – tak nazywano w miastach zaboru austriackiego zarówno przedział czasu, w którym bramy domów były na noc zamknięte na klucz (w Krakowie przeważnie od godz. 22 do 6 rano), jak i napiwek, który zwyczajowo dawało się stróżowi za fatygę otwarcia bramy nocą. panie jednak ruszyły przez sień. Te tylne drzwi do księgarni Gebethnera nie były zamknięte na klucz!

Stróż poświecił lampką o mdłym blasku, ale pani Świszczowska była szybsza, przemierzyła podwójne drzwi i potknęła się na czymś, czego tam do tej pory nie było. Po tej ołowianej chwili oszołomienia zajęła się mozolnym ściąganiem fartuszka z zalepionej krwią twarzy kogoś, kto leżał z podkurczoną prawą nogą, ubrany tak jak jej mąż, ale żeby mieć pewność, że to on, trzeba było zobaczyć twarz. Pod fartuszkiem ekspedientki, zarzuconym na twarz mężczyzny najpewniej przez napastnika, ukazała się twarz, której kształt, wąsy, tak... usta zakneblowane wciskanymi na siłę skarpetami, jakaś szmatka, duża chustka, coś stuknęło, gdy pani Świszczowska próbowała wyciągnąć knebel z ust męża, to kawałek połamanej sztucznej szczęki wypadł na podłogę. Podbiegła do telefonu, poleciła połączyć z pogotowiem.

O tej samej porze, kiedy panią Świszczowską niepokojąco bolała głowa, między ósmą a dziewiątą wieczór, blisko dwudziestoletni mężczyzna w wyraźnie pokrwawionym ubraniu, zdyszany, ale opanowany, przebierał się w kuchni mieszkania na parterze porządnej kamienicy przy ul. Blich 8, a na pytanie matki, skąd krew, odrzekł, że był u kolegi w rzeźni, nad zlewem umył twarz i przyczesał włosy, zapukał do sąsiadów, udając zaspanego, zapytał, która godzina (włączyłem budzik, ale nie zadziałał, widocznie się zepsuł, Boże, już trzy kwadranse na dziewiątą, ja chyba spóźnię się na randkę!), w swojej kuchni zrobił pakunek ze skrwawionych rzeczy, szybko wyszedł z domu, już ciemnawo, naddał drogi, do pakunku przytroczył kamień, wrzucił do Wisły, przed dziesiątą wieczór był w śródmieściu, w światłach latarni kłaniał się znajomym, przeszedłszy  przez Karmelicką, dotarł do narożnego szynku Rittermana,Ulica Karmelicka 59, róg obecnej alei Juliusza Słowackiego 1 (części alei Trzech Wieszczów). Lokal należał do Daniela Rittermana, restauratora z licznego, poważanego w Krakowie klanu Rittermanów, wywodzących się od Salomona Rittermana, właściciela dochodowych nieruchomości na krakowskim Kazimierzu. Aleksander Ritterman (brat lub kuzyn Daniela) wybudował i otworzył w 1913 sławny w Krakowie Hotel Francuski, jeszcze w latach 70. XX w. szczyt wytworności. Jako patron Szkoły Hotelarskiej w Krakowie, autorytet w środowisku światowych hotelarzy, Aleksander Ritterman w 1917 otworzył także hotel Polonia. Zmarł z głodu w warszawskim getcie, w czasie niemieckiej okupacji hitlerowskiej... Ciekawostka: budynek, w którym mieściła się restauracja Daniela Rittermana (rozbudowany w dwudziestoleciu międzywojennym przez jeszcze jednego członka rodziny, Henryka Rittermana, młodego architekta, projektanta wielu krakowskich kamienic i will w nowej, zachodniej, pięknej i higienicznej dzielnicy miasta), jeszcze w roku 1913 przylegał bezpośrednio do Parku Krakowskiego, który zajmował obszar niepomiernie większy niż dziś i był zarówno miejscem rozrywki (w zimie najlepsze lodowisko z zapleczem), jak i siedzibą podkasanej muzy (koncerty ogródkowe, teatr letni). Nie należy zapominać, że w tamtym miejscu, zwłaszcza po zapadnięciu zmroku, odbywały się narady osób zmuszonych okolicznościami do unikania świadków światła dnia. gdzie się przysiadł do stałego stołu. Pięciu młodych, nieźle ubranych mężczyzn siedziało, jak zazwyczaj o tej porze, pod ścianą, gdzie można było to i owo omówić szeptem. Z pozoru wesoła gromadka, w rzeczywistości zbrodniarze. Czterech z nich przed dwiema godzinami pastwiło się nad sześćdziesięciosiedmioletnimWprawdzie ówczesne gazety relacjonujące bieżące wydarzenia („Czas”, „Ilustrowany Kuryer Codzienny”) piszą, że Świszczowski w chwili śmierci miał 64 lata, ale portal internetowy Baza osób polskich – Polnische Personendatenbank podaje daty życia Ferdynanda Świszczowskiego (od 1882 żonatego z Zofią z Gebethnerów) – 1846–1913, powołując się na informacje zawarte w pracy cenionego bibliofila i znakomitego historyka książki Edwarda Chwalewika Z moich wspomnień o zbieractwie (Warszawa 2006). Fakty faktami, ale gdybyśmy mieli korzystać z tego wyłącznie źródła, wynieślibyśmy błędne przekonanie, że z kasy zrabowano 9000 K., podczas gdy było to – jak wiemy z relacji z procesu sądowego – 6360 K. (nie 8000 K., jak szacowano wstępnie) [http://www.bazanazwisk.de/suche.php?see=%C5%9Awi szczowski%2C+Ferdynand, dostęp: 28 stycznia 2016 r.]. Ferdynandem Świszczowskim. Teraz porozumiewają się. Ten, który wrzucił swój pakunek do Wisły, a którego nazwisko pójdzie w zapomnienie,Brat zbrodniarza, ambitny, przebojowy, bezwzględny, natychmiast zmieni nazwisko (zob. przypis 17). szepcze do elegancko ubranego kolegi, jedynego z piątki, który nie brał czynnego udziału w napadzie, ale na którego czeka odliczona dola: – Kiedy wychodziliśmy, rzęził jeszcze.

Zamawiają wódkę, piwo, smaczne przekąski, tartinki z bryndzą, sardynką, z papryczką. O napadzie i zbrodni wiedzą tylko oni. O tym i o zgonie zamęczonego Kraków dowie się za dwie godziny.

Na miejscu zbrodni niemal równocześnie z pogotowiem zjawił się o północy dyrektor krakowskiej policji dr Michał Stanisław Flatau, człowiek subtelny, któremu nie dają spać zbrodnie zabójstw, które tu w dwóch ostatnich latach pozostały niewykryte: przy ul. Szlak morderstwo spekulantki i kapitalistki Siennickiej;O okolicznościach towarzyszących zabójstwu Wincencji Siennickiej pisałem w tekście Najtrudniejsza sprawa kryminalna („Palestra” 2012, nr 9–10, 11–12; 2013, nr 1–2) oraz w książce [M. Sołtysik, Zbrodniarze i cudotwórcy (s. 104–147), Warszawa 2014]. W pierwszych dniach października 1913 r. IKC przypomina: „Policja nie wykryła zbrodniarzy, rzuciła natomiast podejrzenie na jednego z członków rodziny S., człowieka na wybitnym stanowisku, zażywającego ogólnego szacunku”. na Łobzowie morderstwo służącej rzeźnika Miszczyńskiego;Dalej IKC: „Policja nie mogąc wykryć zbrodniarzy, aresztowała rodzinę Miszczyńskich, więżąc ich tygodniami w aresztach śledczych”. „Po ujawnieniu niewinności rzeźnik Miszczyński ze zmartwienia i wstydu rozchorował się ciężko i zmarł”. morderstwo Prochownika, bogatego przedsiębiorcy, na szosie między Podgórzem a Borkiem Fałęckim.„Śledztwo policyjne zagubiło się w jałowych domysłach i bezpodstawnych podejrzeniach wśród najbliższej rodziny. Rzeczywiści zbrodniarze uszli”. Dalej IKC zauważa, że jeden z agentów policyjnych ohydnie prymitywnie waży się rzucać zły cień na żonę zamordowanego tylko z tego powodu, że kobieta nie płacze. Nie mówiąc o coraz liczniejszych niewykrytych włamaniach do kas. Flatau, w asyście komisarzy i agentów, rozpoczyna śledztwo, na miejscu przesłuchuje dwie zszokowane kobiety i stróża kamienicy.

Żona, która w ciemnościach potknęła się o zwłoki: – Mąż od ponad dwudziestu lat pracował w firmie Gebethnera i Spółki. Wczoraj pobrał swoją pensję i moją rentę w łącznej kwocie około 900 koron. Miał gotówkę przy sobie. Dłużej został w sklepie, bo miał sprawdzać oprócz rachunków także stan kasy. Klucze od kasy zawsze nosił przy sobie.

Nie znaleziono kluczy przy zwłokach mężczyzny o zmasakrowanej twarzy. Co najmniej sześć ran głowy, zadrapania na rękach. Szyja ściśnięta czymś, co wydaje się drutem (a jest specjalnym sznurkiem służącym do pakowania książek, stąd zabranym, z księgarni). Wykluczone, żeby napastnik działał sam. Kasa opróżniona z pieniędzy, coś tam zostało, w innej walucie, w pudełku na wizytówki. I papiery wartościowe.

Stróż domu, Malik, nie widział nic podejrzanego. Owszem, ten i ów się kręcił koło bramy, jak zawsze, obserwowało się, ale bez uwagi. Przypadkowi przechodnie niby widzieli dwóch, a może trzech mężczyzn umykających z sieni, ale to tylko tyle. Prezydent krakowskiego sądu, dr Antoni Stawy Stawarski, natychmiast, jeszcze na miejscu zbrodni, telefonicznie zawiadomiony przez Flataua, wyznaczył komisję sądowo-lekarską w składzie: prokurator dr Marian Lang, sędzia śledczy dr Antoni Neusser i lekarz sądowy dr Stanisław Jankowski. W pomieszczeniu obryzganym krwią aż do świtu działają starszy komisarz dr Styczeń (z urzędnikiem biura bezpieczeństwa) i inspektor Bronisław Karcz.

Z obrabowanej kasy (otworzonej bez trudu kluczami wyszarpniętymi z ubrania dogorywającego) zrabowano około 8000 koron.Kwota ta, podana prawdopodobnie szacunkowo przez pana Lange [Langie?], kierownika księgarni sortymentowej Gebethner i Spółka, w trakcie śledztwa stopniała do 6360 koron. Suma i tak niebagatelna. Stawka dzienna wynagrodzenia kwalifikowanego urzędnika kancelaryjnego wynosiła wówczas 2,5 korony (ok. 700 koron rocznie). Roczne wynagrodzenie lekarza kolejowego (bez dodatków) – 2000 koron. Tyle samo – dzięki składkom przyjaciół – starczyło na postawienie w r. 1913 porządnego nagrobka aktora, powstańca styczniowego, Gustawa Fiszera, z popiersiem dłuta znakomitego rzeźbiarza Tadeusza Błotnickiego, odlanym w brązie [zdewastowanym przez okupantów hitlerowskich] na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Krakowska filia firmy Gebethner i Spółka była asekurowana na wypadek kradzieży do 40 000 koron. Sprawcy znikli bez śladu, zostawiając ledwo przymknięte drzwi. Zarówno śledczy, jak i dziennikarze skłonni byli przypuszczać, że bandyci muszą pochodzić „z inteligentniejszych sfer społeczeństwa”. To nie „specjaliści włamywacze”; tamci nie zostawiliby na miejscu mordu chusteczki z monogramem F, nie zastosowaliby skarpetki jako knebla, nie pozostawiliby żelaznego pręta [nazywanego w gwarze bandytów dłutem złodziejskim lub wymiennie szabrem (szabrą?)], a przede wszystkim nie zamordowaliby ogłuszonego człowieka. Po co? Wszak był związany, zakneblowany, nie mógł krzyczeć. Nie zarzuciliby mu na skrwawioną twarz fartuszka pracownicy księgarni. Ci tutaj – którzy musieli być widywani, znali bowiem doskonale rozkład pomieszczeń sklepu i zaplecza księgarni oraz w najdrobniejszych szczegółach zwyczaje Świszczowskiego – zamordowali go w obawie, że ich rozpozna, wskaże. „Na pewniaka – pisał nazajutrz dziennikarz Ikaca – bez obawy nadspodziewanych sytuacji, wyznaczyli swojej ofierze dzień i godzinę mordu”.

Zbrodniarz krząta się po całym domu przy ul. Blich 8. Zabiera pakunki z banknotami, podzielonymi na ich pięciu, ze znanych sobie schowków w kuchni, i z mieszkanka, które dzieli z rodzicami i z młodszym rodzeństwem, podąża na strych. To cztery piętra. Na strychu pakunki z niewielkimi śladami krwi ochrania woskowanym papierem i woreczkami z szarego płótna, wchodzi na drabinę, spokojnie umieszcza je między dachówką a dźwigarami. Wciąż wprawdzie czujny, ale rozluźniony, ma niemal pewność, że wywiódł policję w pole. Gazety bowiem się rozpisują o aktywności dyrektora policji Flataua, który osobiście objeżdża  automobilem tereny pograniczne, otrzymuje gotowość współpracy w tej sprawie od naczelnika rosyjskiej komory celnej w Giebułtowie, dogaduje się z dyrekcją policji w Olkuszu, będącym wówczas na terenie Królestwa, interweniuje skutecznie także na stacji Maczki (kąt trzech Cesarzy), śle policyjne telegramy do Radomia, Kalisza, Piotrkowa... Tak, sprawcy zbrodniczego napadu w sercu Krakowa nie przecisną się przez kordon! Zbrodniarz nie bierze pod uwagę siły przewrotnej słowa drukowanego. Święcie wierzy, że śledczy wpadają raz po raz na fałszywy trop, a kiedy wypije dwa kieliszki, potrafi się nawet śmiać podczas lektury rewelacji o pogoni za czterema pasażerami dorożki, którzy wyskoczyli w okolicach SzycW Szycach przebiegała wówczas (od 1848, po likwidacji Rzeczpospolitej Krakowskiej) granica między zaborem austriackim a rosyjskim – usytuowana przy dobrej jak na ówczesne warunki drodze między Krakowem a Warszawą. i zdaniem świadków chyłkiem uciekali w stronę granicy, a rychło pojmani okazali się asystentami z pracowni anatomii i fizjologii roślin, z zakładu mineralogicznego i z gabinetu geologicznego zakładu chemicznego oraz z Instytutu Geograficznego Uniwersytetu Jagiellońskiego, którym wrzaski „Bandyci!” przerwały krajoznawczą wycieczkę naukową.

Afisze w mieście. Straszliwy mord! Kto przyczyni się do ujęcia zbrodniarzy, otrzyma 1000 koron. Za takie pieniądze człowiek o skromnych wymaganiach może przeżyć dwa i pół roku! W głowie mordercy zapala się czerwone światło, ale może lepiej nie myśleć, że wśród osób z obecnego i byłego personelu krakowskiej filii firmy Gebethner i Spółka, przesłuchiwanych od samego rana po zbrodni, znajdzie się ten, od którego odbierał szczegółowe informacje o zwyczajach panujących w pracy.

Dziewiętnastoletniego herszta zaniepokoiła już drugiego wieczoru nieobecność Świerczyńskiego w gwarnym Parku Krakowskim, gdzie uczestnicy zbrodni zwykli sobie robić prasówki. Na razie pozostała czwórka śmieje się wciąż jeszcze z opisu tragikomicznego zdarzenia: pijany agent policyjny aresztował w hotelu „Belveder” człowieka, który wydał mu się podejrzany o tę zbrodnię, a okazał się nieskazitelnie uczciwym inkasentem elektrowni, któremu ów agent – poza tym właściciel masarni przy Karmelickiej 28 – uporczywie zalegał z zapłatą za prąd. Pijany, nie pijany, tajny agent próbował się zemścić.Żeby jednak nie było tak gładko – boć to samo życie, a nie słabiutka literatura – trzeba zaznaczyć, że może agent Ilnicki nie był aż tak bardzo pijany, ponieważ zanim zakuł w kajdany swego osobistego antagonistę, zbadał wpis do księgi gości hotelu, w którym miał się zatrzymać ów mężczyzna w podejrzanym białym paltocie, do złudzenia przypominający inkasenta Górskiego, zamieszkałego przecież w Krakowie, ale nie w hotelu. Gość hotelowy figurował w księdze, owszem, jako Górski – ale Górski z Przemyśla. Po zażegnaniu incydentu IKC na bieżąco wyjaśniał: „Pan Górski zameldował się w hotelu «Belveder» jako ‘urodzony w Przemyślu’ [?], nie zaś jako przyjezdny, zamieszkał zaś chwilowo w hotelu «Belveder», aby uniknąć sąsiedztwa zmarłej nieboszczki, współlokatorki pensjonatu, w którym pan Górski stale mieszka”. Ano – co człowiek, to materiał na powieść.

O psie tropiącym było już wiele – wszak to atrakcja – we współczesnych opisach tej sprawy kryminalnej, z akcentem właśnie na pierwsze zastosowanie w śledztwie na ziemiach polskich świetnie tresowanego zwierzęcia. Zachowały się w archiwalnej prasie codziennej malownicze opisy dobermana wabiącego się Prinz, karmionego pono wyłącznie ryżem, żeby nie tracił bystrości węchu. Szkopuł w tym, że kiedy natychmiast po czterogodzinnej podróży samochodem ze swym opiekunem z Morawskiej Ostrawy (w zawrotnym tempie 44 km na godzinę) pojawił się Prinz (wart 5000 koron), mający w dorobku masę znakomitych dokonań, w dodatku weteran (strzelał do Prinza wytropiony przezeń morderca w Riegerdorf), wygojony, ale z kulą dla bezpieczeństwa pozostawioną w karku, ciało dyrektora Świszczowskiego wprawdzie leżało nadal na podłodze (nogami do jedynego okna), ale po pierwsze: ślady były dokładnie zadeptane, po drugie: okolic sklepu Gebethnera i Spółki nie opuszczał, a wręcz gęstniał tłum ludzi, z jednej strony ciekawych postępu śledztwa, z drugiej:  zaniepokojonych bezkarnością ludzkich bestii tu, w spokojnym do niedawna Krakowie. Kiedy więc pies się zjawił i po obwąchaniu trupa oraz otwartej kasy wybiegł z bramy, kierując się w stronę przyległych ulic Wiślnej i św. Anny, by wbiec do domu mieszczącego kawiarnię, przemierzyć podworzec, wspiąć się po schodach do kawiarnianej kuchni i oznajmić szczekaniem, że zgubił trop, trzykrotnie tracił rezon, napotykając na przeszkodę w postaci napierającego i wrzeszczącego tłumu. W końcu już niewiele dał kordon żandarmerii wojskowej, ustawiony poniewczasie.Dla ścisłości: wieczorem, już po odwiezieniu zwłok F. Świszczowskiego do Zakładu Medycyny Sądowej (w tym celu Straż Pożarna wysyłała specjalny pojazd), śledczy skorzystali jeszcze z usług innego psa tropiącego, krajowego, nie tak sławnego, Dżoka (mieszańca bodaj owczarka z buldogiem). I ten pies wprawdzie złapał trop po obwąchaniu istotnego miejsca na świeżo wyszorowanej podłodze, pobiegł nawet na podwórze, skąd, ze zgromadzonych tam wózków na towary, mordercy zapewne obserwowali z bliska okno pomieszczenia z kasą, ale ślady były tak zadeptane, że przy dzisiejszej wiedzy na ten temat można nie mieć złudzeń co do sensowności eksperymentu.

Jan Świerczyński, rysownik zatrudniony w Dyrekcji Kolei, to ten piąty – doskonale wtajemniczony, który w ostatniej chwili zrezygnował z czynnego udziału w zbrodni. To on, wysoki brunet, dwudziestokilkuletni elegant, był stałym gościem w księgarni Gebethnera i Spółki. A teraz siedzi „pod Telegrafem„Pod Telegrafem” to niemal oficjalna nazwa koszar krakowskiej policji. W kamienicy pod nr. 24 (co ciekawe, będącej własnością Krakowskiego Funduszu Religijnego), przy średniowiecznej zabudowie ul. Kanoniczej, „u stóp Wawelu”, mieściły się wcześniej biura i urządzenia ck Urzędu Pocztowego i Telegraficznego nr 1, stąd nazwa (Dyrekcja Policji w Krakowie mieściła się natomiast przy ul. Mikołajskiej 32). i składa zeznania, został bowiem wezwany w wyniku drobiazgowych przesłuchań szesnastu osób z personelu księgarni Gebethnera, połączonych z konfrontacją. Po nitce do kłębka: pracownicy, którzy mieli tam niegdyś posady, ludzie, których coś łączyło nie tylko z personelem, lecz także z lokalem księgarni, rzemieślnicy wykonujący tam dorywczo drobne remonty... Tymczasem kojąco na zbrodniarzy podziałała informacja w prasie, że w środku nocy urządzono rewizję na odległym przedmieściu Krakowa w mieszkanku podejrzanego o napad i morderstwo, coś tam u niego znaleziono i aresztowano go – a już poczucie bezkarności wywołał fakt wypuszczenia Świerczyńskiego, z uwagą, że to nie o niego chodziło itp.

Tymczasem o czwartej nad ranem (w przededniu pogrzebu Ferdynanda Świszczowskiego w obrządku ewangelickim) agenci otoczyli okazałą kamienicę przy ul. Blich 8 i do dwupokojowego mieszkania Łyżwińskich na parterze wkroczyli funkcjonariusze i komisarze policji. Ów dziewiętnastoletni bandyta, czytelnik Arthura Conan Doyle’a, Maurice’a Leblanca i polskich przekładów powieści rozmaitych autorów o przygodach prowadzącego podwójne życie amerykańskiego detektywa prywatnego Nicka Cartera,Postać Nicka Cartera powołali do życia zdolni i przedsiębiorczy Amerykanie: wydawca Ormond G. Smith oraz pisarz John Russel Coryell (który występował pod dwunastoma pseudonimami). Na ziemiach polskich w latach 1900–1914 pojawiały się w handlu setki tanich zeszytów (pod zaborem austriackim po kilkanaście halerzy) z niewiarygodnymi przygodami detektywa zrodzonego li tylko z fantazji i żądzy zysku, ergo – raczej nieuzewnętrzniającego uczuć wyższych. całkiem dobrze zarabiający monter Jan Łyżwiński (wreszcie wyjawiamy jego nazwisko),Michał Łyżwiński to rodowe nazwisko starszego brata Jana, Michała-Roli Żymierskiego (1890–1989), przedwojennego generała Wojska Polskiego [zdegradowanego w 1927 po głośnym procesie o nadużycia finansowe (zob. Jerzy Poksiński, Sprawa karna Michała Żymierskiego, „Palestra” 2000, nr 4, 5–6, 7–8)], a w okresie stalinizmu marszałka Polski. Michał Łyżwiński zmienił nazwisko po raz pierwszy w 1913, na wieść o zbrodni, o którą oskarżono jego młodszego brata (na Żymirski) – a po raz drugi po proteście starej, zasłużonej rodziny Żymirskich (na Żymierski, z legionowym przydomkiem Rola. śpiący na łóżku w kuchni, obudzony, w jednej chwili z kroplistym potem na czole, wstał z pościeli i bez słowa podszedł do zlewu, pod kranem umył twarz, ubierał się wolno. Bez polecenia. W przegródce szafy, używanej przez  Jana Łyżwińskiego, policja odnalazła parę brunatnych nicianych rękawiczek ze śladami krwi i skarpetę, być może do pary z tamtą wepchniętą w usta Ferdynanda Świszczowskiego, poza tym buty ze śladami krwi i paczkę nabojów do browninga. Krew? Łyżwiński już „pod Telegrafem” mówi spokojnie, że był na weselu na Podgórzu, tam wdał się w bójkę (nie trzeba było sprawdzać, o niedzielnej bójce kilkudziesięciu osób wiele było w gazetach), krwawił z nosa, drobiazg, a skarpeta, cóż, zawieruszyła się, bywa. Wziął ją z rękawiczkami do kieszeni. Ma znakomite alibi: sąsiedzi wiedzą, że spał u siebie w kuchni w godzinach, gdy popełniono zbrodnię, po dziewiątej wieczór znajomi widzieli go w śródmieściu, odświeżonego, lekkiego.

Tegoż ranka aresztowano także Stanisława Gackiewicza, dwudziestotrzyletniego murarza, ostatnio zajętego przy przebudowie Pałacu Spiskiego (Rynek Główny 34), człowieka, który musiał doskonale znać sień z bocznymi drzwiami na zaplecze księgarni Gebethnera i Spółki, ponieważ widywano go, jak się tam plącze. Gackiewicz w zeznaniach: – Owszem, dwa razy dziennie, rano i pod wieczór, przemierzam tamtą sień, żeby zabierać i odnosić narzędzia murarskie z domku stróża, znajdującego się na podwórzu pod 23.

Dzięki uczynnemu stróżowi nie musi ich za każdym razem dźwigać do mieszkania na Konarskiego (prawie Czarna Wieś, przedmieście) i z powrotem. Jak to mówią, śledztwo utkwiło w martwym punkcie.

Nagle – jak diabeł z pudełka – wyskoczyło na łamy prasy nowe w tej sprawie nazwisko: Jan Godula. Dowiemy się o nim więcej i będą to fakty nie tak bałamutne, jak w tej chwili, kiedy postać Goduli prasa, powołując się na materiały śledczych, łączy ściśle z grupą przygotowującą rabunek i mord.

Cdn.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".