Poprzedni artykuł w numerze
G ra toczy się o życie przyjaciółki, która coś zażyła. Leon Wachicki poszukuje wybitnego specjalisty toksykologa, profesora, którego charakterystyczny wygląd (czarna przepaska na oku) pozwoli go bileterom wyłowić spośród publiczności w Teatrze Polskim w Warszawie. „Taksówka... powtarzał, że też prawie nic nie widać, choć oko wykol...”. Nagle potężny błysk. „Mrucząc silnikiem, nie zatrąbiwszy klaksonem, przemknął o kilka cali od niego otwarty sportowy wóz, błyszczący jasną emalią i prawdopodobnie bardzo drogi. (…) Żółtawe światła zbliżały się i można było doliczyć do trzech, gdy już coś wyrosło przed nim. I wtem wóz zatrzymał się.
- No, i jak się panu podobają moje hamulce, co? – posłyszał ubawiony głos mężczyzny, dochodzący z auta.
- Tu chodzi o ludzkie życie... – zaczął jednocześnie, tak że ich głosy zlały się w całość (…).
- Co pan powiedział? – spytał z zaciekawieniem. – Bo nie dosłyszałem.
- Tu chodzi o życie chorej... Czy mógłby mnie pan podwieźć?
- To niech pan siada... (…)
- Hej, dokąd idziesz? Czy będziesz w «Adrii»? – zakrzyknął teraz nagle, wychyliwszy się z auta. Jakiś pan akurat mijał wejście teatru. Posłyszawszy wołania, spojrzał w ich stronę i pomachał dłonią.
- Będę, ale dopiero po pierwszej – odkrzyknął.
- No to pa!
Przechodzień znikł za rogiem, natomiast młody blondyn nachylił się do ucha Wachickiego.
-Czy wie pan, kto to był?... Nigdy pan nie zgadnie. To jeden z tych, co to mnie bili...
Leon atoli bardzo się śpieszył. Zresztą kto kogo bił – nic nie rozumiał. Co go mogły obchodzić pijackie burdy (…). – Dziękuję – rzekł wysiadając z wozu. – Nie mam czasu, pan rozumie... – Do widzenia, życzę zdrowia!...
-Ujrzał wyciągniętą dłoń w białym rękawie i z sygnetem na palcu. Uścisnął ją. – Jestem Tadeusz Dołęga-Mostowicz, bardzo mi miło. A pan? – posłyszał.
Lecz nazwisko to nic a nic mu wówczas nie powiedziało (…)” – pisze Michał Choromański w swej mrocznej i pełnej kłębiących się namiętności, nasyconej polityką powieści Słowacki wysp tropikalnych (książka, ukończona w Warszawie wiosną 1967, miała dotychczas dwa wydania). Znakomity powieściopisarz, sławny w dwudziestoleciu międzywojennym, po powrocie z emigracji od roku 1957 do śmierci w 1972 skazywany przez funkcyjną krytykę na szybkie zapominanie, obecnie wraca do księgarńWłaśnie ukazało się wznowienie budzącej wiele emocji, demaskatorskiej powieści Michała Choromańskiego (1904–1972) Schodami w górę, schodami w dół. Posłowiem opatrzył Marek Sołtysik. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017. i cieszy się zasłużonym uznaniem młodszych czytelników – późnych wnuków. Proszę o uwagę, bo Choromański, świadek wydarzeń i dobry znajomy Dołęgi-Mostowicza, mówi o czymś, co umknęło uwagi pamiętnikarzy i jeszcze nie weszło do historii:
„Historia nocnego porwania Dołęgi-Mostowicza, wciągnięcia go do auta, kopania i zbicia i wreszcie wywiezienia za rogatkę i porzucenia na drodze – jest zbyt znana, by ją powtarzać. Jednakże nie wszyscy wiedzą, że przedziwnym zrządzeniem losu Mostowicz zetknął się później i wcale jakoby zaprzyjaźnił się z jednym z aktywnych uczestników tej afery. Może los miał w tym wypadku na sobie białą kurtkę barmana w tymże nocnym dansingu «Adria», a przedziwne zrządzenie polegało na wspólnie wypitym winie przy ladzie barowej? Dość, że bijący i bity byli już z sobą po imieniu. Takie rzeczy zdarzały się niekiedy w latach trzydziestych”.
Można powiedzieć: fikcja literacka. Nie do końca. Są w tej powieści i inne elementy rzeczywistości społeczno-politycznej w dwudziestoleciu międzywojennym. Siatka Dwójki, sieć V kolumny, zagadkowe zniknięcia, porwania, tajemnicze „przypadkowe” otrucia osób związanych z kołami rządowymi, wreszcie nie do końca wyjaśnione okoliczności i motywy zabójstwa Tadeusza Hołówki, jednego z najbliższych współpracowników Józefa Piłsudskiego (sierpień 1931, podczas wakacji w Truskawcu) i zamachu w biały dzień na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego (czerwiec 1934, u wejścia do Klubu Towarzyskiego przy ul. Foksal w Warszawie). Choć za obydwie zbrodnie oficjalnie ponieśli odpowiedzialność bojówkarze ze środowiska przebywających w Polsce ukraińskich nacjonalistów, to jednak okoliczności zdarzeń nie pozwalają wykluczyć działań innych osób, innych środowisk, działania z innych pobudek. To będzie później, później. Zaczęło się jednak od sprawy zniknięcia bez śladu generała Włodzimierza Zagórskiego, jednego z czterech wysokich rangą oficerów, którzy będąc dotychczas wybitnymi strategami, poza tym dobrymi kolegami Józefa Piłsudskiego, nie poszli za jego rozkazami w czasie przewrotu majowego i przeto marszałek Piłsudski, stanąwszy na czele państwa, zrobił wyjątek w głoszonej regule nierozprawiania się z oficerami myślącymi w maju 1926 inaczej niż on i pozbawił wolności, więżąc na wileńskim Antokolu generałów: Tadeusza Rozwadowskiego, Juliusza Malczewskiego, Bolesława Jaźwińskiego i właśnie Włodzimierza Zagórskiego.
Troska o los generała Zagórskiego, a właściwie tkwiąca pod spodem tekstu czytelna myśl, że czynione przez prasę zbliżoną do obozu sanacyjnego próby wmówienia publiczności, iż Zagórski uciekł i że tu i ówdzie dzielni dziennikarze i śledczy trafiają na jego ślad (a to w Paryżu, a to w Saint Martin Lantosque, gdzie się urodził, a to na list w butelce świeżo wyłowionej w Bałtyku), są zasłoną dymną w sytuacji, gdy zaginionego albo nie ma wśród żywych od chwili opuszczenia więzienia wojskowego na Antokolu w asyście straży, albo znalazł się nie ze swej woli w miejscu odosobnienia gdzie indziej, była bezpośrednim powodem podstępnego uprowadzenia, ciężkiego pobicia i usiłowania pozbawienia życia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, wówczas, 8 września 1927 roku, wchodzącego w trzydziesty rok życia dziennikarza „Rzeczpospolitej”. (Mija dokładnie 90 lat w chwili, gdy piszę te słowa).
Nawet wytrawny, by tak rzec, siepacz, bał się ataku apopleksji, czytając w „Rzeczpospolitej”:
„Generałowie w Polsce mają to do siebie, że umieją znikać. Ta kamforyczna właściwość może oddać podczas wojny wielkie usługi naszej armii – pisał Tadeusz Dołęga-Mostowicz w felietonie Nowa gra towarzyska. – Podczas pokoju zaś daje miłą rozrywkę społeczeństwu. Cóż milszego, jak siedząc przy czarnej kawie, emocjonować się pytaniem: Gdzie on może być?”.
Tak, wystarczy zerknąć na tytuły w ówczesnej prasie: Pierwszy list jenerała po sześciu miesiącach milczenia; Pierwszy list generała wysłany drogą lotniczą; Jenerał Zagórski utworzył własną pocztę; Jenerał Zagórski w Paryżu przekazuje list osobie, która wrzuca go do skrzynki pocztowej w Gdańsku. Do każdego z tych listów dołączona jest pewna kwota pieniędzy (zazwyczaj od 40 do 70 złRównowartość mniej więcej dzisiejszych odpowiednio 400 i 700 zł.) przeznaczonych na cel, który zostanie przez nadawcę wyjawiony w późniejszym terminie. „Głos Prawdy”, wówczas Organ Radykalizmu Polskiego pod redakcją ideologa Piłsudczyków Wojciecha Stpiczyńskiego, zapewniał, że generał Zagórski zbiegł, zatarł ślady ucieczki, a nawet – ten zbieg, ten dezerter – zorganizował sobie własną pocztę. Piłsudczykowski dziennik kół belwederskich, warszawski „Kurier Poranny” doniósł, że MSW występuje do sądu cywilnego ze skargą przeciw dziennikowi „Rzeczpospolita”. „Rzeczpospolita” bowiem – twierdzi dalej „Kurier Poranny” – zapewniła na swych łamach (bardziej czy mniej otwarcie), „że władze sądowo-wojskowe wiedziały o przetrzymywaniu Zagórskiego w składach broni i amunicji na Westerplatte”. Oficjalne wiadomości – rządowe – trzymają się wersji jak z dziecięcej czytanki: generał Zagórski, po wyczerpującej podróży pociągiem z więzienia w Wilnie do Warszawy już w centrum stolicy, poczuwszy się nieświeży, nie chcąc wywołać niemiłego wrażenia na bliskich, wysiadł z dorożki i udał się do łaźni. Od tego czasu gdzieś się zawieruszył. Oczywiście żaden z konwojentów za nim nie poszedł do łaźni (co za delikatni panowie), żaden się nie zaniepokoił, gdy generał po godzinie nie opuszczał budynku...
„Prasa prawicowa ma ciągle wątpliwości” – żali się „Kurier Poranny”.
Podnosi się w gazetach fakt współpracy Włodzimierza Zagórskiego z Hauptkundschaftstelle, centralną placówką wywiadowczą ck Austrii, rzecz jasna z czasu jego służby w armii austriackiej (nie podnosi się natomiast stwierdzonego faktu takiej współpracy Józefa Piłsudskiego) i demonizuje się postać „zaginionego”. „Czas” pod tytułem Genialny wywiadowca i z podtytułem Jen. Zagórski jako fryzjer i tancmistrz, wspominając, że gdy „poszukiwany” był agentem wywiadu austriackiego, przebywając w roku 1912 w Kijowie w sprawach szpiegowskich, „założył tam golarnię, sam występował jako fryzjer [gadatliwy i ciągnący za języki] i zbierał pierwszorzędny materiał szpiegowski”. Zebrawszy, wyjechał z Kijowa, „genialnie zacierając ślady swojej roboty”, żeby niebawem otworzyć w Moskwie szkołę tańca. Pod jej przykrywką nazbierał materiałów szpiegowskich co niemiara i... właśnie... i wtedy także znikł!
„Czas” się zastrzegał, że tylko przytacza treść doniesień pism zbliżonych do rządu, które „przypominając te szczegóły, twierdzą, że zadanie odszukania «zbiega» jest trudne”, zwłaszcza że podobno – w przeciwieństwie do dawnych opresyjnych sytuacji i warunków w Kijowie i w Moskwie – w Warszawie nikt go... nie śledził. Wydrukowano listy gończe, na których zamieszczono osiem rycin przedstawiających twarz generała: jedną z brodą i wąsami, jak wyglądał po opuszczeniu więzienia, i pozostałe w różnych wariantach przebrania. Łysina, okulary, tonsura, cwikier. Łapać! Zabawa na całego!
(Do dziś nie natrafiono na ślad generała Zagórskiego).
Tadeusz Dołęga-Mostowicz, o czym świadczą koleje jego życia, był człowiekiem odważnym i prawym; te zalety są rzadkością wśród pisarzy. Z dobrego domu, syn właścicieli ziemskich na Białorusi, po ukończeniu gimnazjum w Wilnie, żeby zostać prawnikiem, tak jak ojciec, od roku 1915 studiował prawo na Uniwersytecie Kijowskim. Tam, jak spory odłam młodych, łaknący niepodległości Polski, wstąpił do powstałej z inicjatywy Józefa Piłsudskiego Polskiej Organizacji Wojskowej. W połowie 1918 roku przerwał studia, a jesienią trasą konspiratorów przez Finlandię i Szwecję przedostał się do Warszawy, gdzie wstąpił do Wojska Polskiego. Jako kawalerzysta brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Wobec konfiskaty rodzinnego majątku, który został po stronie sowieckiej, Mostowicz, bez środków, chwycił się posady zecera w drukarni stołecznego, ogólnopolskiego dziennika „Rzeczpospolita”. To był jego świat. W dobrych redakcjach panowały jeszcze do niedawna, a może wciąż panują, więzi, proszę nie mieć za złe tego porównania, jak w cyrku, takie rodzinne. Poznano się na talencie literackim Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, doceniono zarówno jego odwagę, jak i poczucie humoru – został współpracownikiem pisma, a niebawem, w roku 1922, przeszedł z zecerni do redakcji. Redaktor T. Dołęga‑Mostowicz podpisywał swoje żarliwo-zjadliwe felietony pseudonimem C.hr.Zan [niby hrabia, niby Zan, zacne, a przecież chrzan, ostre, choć przecież nie do chrzanu] – kto miał wiedzieć, ten wiedział, że autorem jest on. Po przewrocie majowym piłsudczycy, cokolwiek by mówić, nie przebierali w środkach, aby utrwalić swą władzę.
Felietony C.hr.Zana były czytane zarówno przez opozycję („Rzeczpospolita” była organem chrześcijańskiej demokracji), jak i, rzecz jasna, przez sanacyjnych pułkowników. Autor odważnych felietonów, w których śmiał szydzić z Marszałka, 8 września 1927 roku został porwany z ulicy Grójeckiej, spod kamienicy pod nr 44 (mieszkał tam u wuja)Wuj pisarza to Zdzisław Rytel, inżynier mechanik, profesor Politechniki Warszawskiej – notabene był zaledwie o trzy lata starszy od siostrzeńca., do której właśnie wracał po północy. Wciągnięty do czarnego buicka – podczas śledztwa prowadzonego przez prokuratora Mieczysława Siewierskiego wyszło na jaw, że był to samochód jednego z wysokich dygnitarzy 4 Było tajemnicą poliszynela, że brutalny atak został zainspirowany i inscenizowany (ale dlaczego nieudolnie?) przez „specjalistów” związanych z sanacją. Napad na Tadeusza Dołęgę-Mostowicza środowisko trzeźwo myślących publicystów uznało za kolejną (m.in. po skutkującym utratą oka pobiciu „przez nieznanych sprawców” pisarza Adolfa Nowaczyńskiego) próbę nastraszenia recte zakneblowania dziennikarza nieprzyklaskującego we wszystkim poczynaniom rządów po przewrocie majowym. Domniemania publicystów otrzymały potwierdzenie w rzeczywistości. Prokurator Mieczysław Siewierski, któremu powierzono prowadzenie śledztwa dotyczącego porwania Mostowicza, w mig znalazł sprawców bandyckiego napadu. Oto oni: funkcjonariusze policji pod wodzą porucznika Bolesława Kusińskiego. Czarny buick, do którego wciągnięto Tadeusza Dołęgę-Mostowicza, samochód drogi i elegancki, toteż początkowo niebudzący w ofierze podejrzeń, należał do... do pułkownika Janusza Jagryma-Maleszewskiego, wówczas komendanta głównego policji państwowej. Napastnicy pozostali bezkarni, ponieważ mimo takich i wielu innych ważnych dowodów zgromadzonych przez śledczych władze nie stwierdziły, by starczały one do postawienia zarzutów...– torturowany już we wnętrzu, wywieziony do podwarszawskich Janek, został wrzucony z dala od głównego traktu do gliniastego rowu. Zginąłby zapewne, gdyby nie przejeżdżający o świcie konną furmanką spostrzegawczy i miłosierny chłop.
Oburzenie w stolicy, poruszenie w kraju. Trzeba podkreślić, że ten bandycki atak został potępiony przez wszystkie ważniejsze gazety – bez względu na ich orientacje. Naczelnik Piłsudski rozkazał wdrożyć energiczne śledztwo...
Rok 1927, w Zakopanem pierwszy śnieg, „za oknami widać było zaśnieżone korony jarzębin niczym poduchy o białej podartej podszewce, spod której wyzierały czerwone plamy wsypy” – pisze w MemuarachM. Choromański, Memuary, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1976. Do pisania Memuarów zachęcił Choromańskiego twórca krakowskiego „Przekroju” redaktor Marian Eile, kiedy po powrocie z emigracji autor Zazdrości i medycyny znalazł się w trudnej sytuacji (nie tylko materialnej). Mówi Eile (w świątecznym, ostatnim w 1984 roku numerze „Przekroju” w rozmowie z Ludwikiem Jerzym Kernem, który na miesiąc przed nagłą śmiercią Eilego odwiedził kolegę i w pewnej chwili zasygnalizował: „Zdarza się, że urzędnik nie zawsze rozumie sztukę”): „Urzędnik to pół bidy. Gorzej, jeżeli sztuki nie rozumieją ludzie sztuki. Tu miałbym coś do powiedzenia o skandalicznym, nie wiem sam nawet, jak to nazwać, powiedzmy delikatnie, stosunku krytyków i kolegów do bardzo wybitnego pisarza. Myślę o Choromańskim. Po wojnie Choromański był przez środowisko literackie i przez krytyków w ogóle nie uznawany. Autor jakiejś szmiry Zazdrość i medycyna. Nikt go nie drukował. Nikt nie chciał go wydawać po powrocie z emigracji. Słuchaj, to było koszmarne. Przecież on dosłownie nie miał z czego żyć (...). I znalazły się tylko dwie instytucje, które wyciągnęły Choromańskiego, że tak powiem, niemal z nędzy. Wydawnictwo Poznańskie, które zaczęło mu wydawać, bo żadne z warszawskich wydawnictw się do tego nie kwapiło [dwie pierwsze nowe powojenne książki wydał Choromański w Instytucie Wydawniczym PAX, oficynie preferującej szczególny odłam pisarzy katolickich, do czego jako autor i człowiek nie pasował – przyp. M. S.], no i «Przekrój». A stosunek kolegów i krytyki środowiska literackiego to jeden wielki hańbiący ten zawód skandal!”. Choromański drukował w kilkunastu odcinkach Memuary w „Przekroju”, ale przerwał pisanie po otrzymaniu anonimowego listu od kogoś, kto groził, że wypali mu oczy w razie kontynuacji wspomnień [za pisemną relacją wdowy, wybitnej tancerki Ruth Sorel-Choromańskiej, podałem tę informację w książce (M. Sołtysik, Świadomość to kamień. Kartki z życia Michała Choromańskiego, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1989)]. Choromański, który wtedy jeszcze ciężko chory i w nędzy, korzystał z gościny zamożnego gruźlika. Nie miał gorączki, lecz to, co zobaczył i usłyszał przez uchylone drzwi, na zawsze pozostało w jego pamięci: w tym samym domu dojdzie do zetknięcia się dwóch nieznających się dotychczas mężczyzn, z których i jeden, i drugi już za trzy lata zostanie sławnym pisarzem. Nastawił ucha: stukot kieliszków, spojrzał: dziwne ruchy wykonują gospodarz i przybyły: przystojny blondyn.
– Ręce miałem ot tak! Patrz! A tuż przed twarzą te lakierowane buty – powtórzył głos gościa.
– Z cholewami? – spytał Ambrożewicz.
– Oczywiście!
– Mówiłeś, że krew?
– Uczułem coś ciepłego na twarzy i słodkawy smak pod językiem. Patrz! Tu były te buty. A ręce miałem o tak! Patrz!
(…) Był w szarym ubraniu i brązowych trzewikach. Więc o czyje buty z cholewami chodziło? Naraz ku memu zdumieniu rozprostował ramię i walnął samego siebie w szczękę. Z jednej strony, z drugiej. Po czym wstał, żeby parokrotnie kopnąć nogą powietrze, niczym niewidzialną piłkę. Słyszałem, jak sapał. Co to wszystko oznaczało? Wróciłem na kanapę. Głosy były coraz bardziej ożywione,
– Tak jest! A więc rozumiesz? Wykręcono mi ręce do tyłu, a potem zaczęto kopać! – powtórzył głos gościa. (…)
Ambrożewicz gwizdnął.
– Było to już w aucie?
– W czarnej limuzynie – odpowiedział gość (…). Wciągnięto mnie do wnętrza za kołnierz (…).
– A mówiłeś, że wokoło było pełno policji?
– Właśnie. Na rogu stał komisarz. To mnie od razu zastanowiło. Dlaczego taka wysoka szyszka stoi na miejscu posterunkowego?”
Co tam jednak znaczy dla pism sanacyjnych bezwstydne pobicie dziennikarza! Dołęga-Mostowicz leczy rany (na jedno ucho już nie będzie słyszał) dopiero dziesiąty dzień,Skutki pobicia okazały się poważniejsze. Następstwa wystąpiły po dwóch tygodniach od zaleczenia widocznych ran. Pisarz spędzi trzy miesiące w szpitalach. Pod koniec kuracji zacznie pisać powieść Ostatnia brygada (pierwodruk w odcinkach w 1930). a tu znowu, jak gdyby nigdy nic, „Ilustrowany Kuryer Codzienny” na poczesnych miejscach oznajmia: „Nowe listy jenerała Zagórskiego!”. I tak dalej: Nie ma politycznego interesu szerzej otworzyć oczu, więc mając je przymrużone, pisze się pod tytułem „Listy generała Zagórskiego” [bez choćby przymiotnika: rzekome] między innymi tak: „Drugi list jenerała Zagórskiego tym razem nie nadszedł z Gdańska. lecz z innej miejscowości [!]”. Odkrycie! Nie ma co, rewelacja!..
„Czas” z kolei na wszelki wypadek podaje do wiadomości „apodyktyczne twierdzenie pisma «Epoka», zbliżonego do kół rządowych, że generał Zagórski znajduje się w Paryżu”. I dodaje się, że „«ABC» miało wywiad na temat listu z pułkownikiem żandarmerii Piątkowskim. Z wywiadu tego wynika, że władze posiadały znacznie większą ilość listów i że list pierwszy nie stanowi dla władz śledczych żadnej niespodzianki".
Oczywiście nigdy, ani wtedy, ani potem, nikt nie natrafił na ślad Włodzimierza Zagórskiego. To wstrząsające, ale „listy”, pisane i nadsyłane rzekomo przez zaginionego (jak się okaże, bezpowrotnie), pisane były na arkuszach papieru używanego przez Zagórskiego do pisania wspomnień w więzieniu, na maszynie, którą wraz z maszynopisem i ryzą papieru miał przy sobie w czasie opuszczenia Antokolu.
Tymczasem trzeba umacniać państwo, działając specjalistycznie od wewnątrz. Upłynie półtora roku i ktoś, kogo bardzo nam przypomina opis z beletrystyki ChoromańskiegoM. Choromański, Słowacki wysp tropikalnych, Poznań 1969. (zadając kłam chórowi krytyków, którzy w latach PRL-u wmawiali czytelnikom, że to, co autor przedwojennego hitu, Zazdrości i medycyny, publikował od powrotu z emigracji w 1957 roku przez piętnaście lat (aż do śmierci w niejasnych okolicznościach), było wyłącznie wytworem jego wyobraźni, nawiasem mówiąc, niekoniecznie zdrowej), a kto zginie jako ofiara dziwnie „ułatwionego” zamachu w centrum Warszawy w osiem lat po nominacji,Prototypem tej literackiej postaci jest bez wątpienia Bronisław Pieracki (1895–1934), polityk, legionista, pułkownik dyplomowany piechoty Wojska Polskiego II Rzeczypospolitej. Płk B. Pieracki – jeden z najbliższych współpracowników Józefa Piłsudskiego – po przewrocie majowym był zaliczany do tzw. grupy pułkowników. Wicepremier, mnister spraw wewnętrznych, został zamordowany w zamachu ulicznym przez członka Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. tak oto jest przedstawiony przez pisarza (z uwzględnieniem realiów świadczących o wiarygodności opisu):
„Pewien legionista, również były peowiak, syn przezacnego i dobrego staruszka – sędziego na prowincji (…) – został z dnia na dzień wyznaczony w Warszawie na post szefa bezpieczeństwa. Był to mężczyzna wygolony, przystojny, o nieco kocich miękkich manierach, lecz o uśmiechu wcale-wcale chłodnym...Bronito Pieratini – nie tylko z powodu wyrazu twarzy i pewnego podobieństwa w gestach tak w środowisku nazywano ministra spraw wewnętrznych, któremu i włoski faszyzm nie był obojętny. Cieszył się opinią człowieka obrotnego i bezwzględnego, który jednak ma na rękach welwetowe rękawiczki.Kpił socjalistyczny „Naprzód”: „wiceminister rzeczywiście niezwykle sprawnie zakrzątnął się w sprawach wewnętrznych swojej rodziny”. Liczne rodzeństwo polityka w mig poszło w górę w hierarchii społecznej itd. Wanda Parylewiczowa, siostra ministra Pierackiego, żona Franciszka Parylewicza, nagle wywindowanego na stanowisko prezesa Sądu Apelacyjnego w Krakowie, stała się antybohaterką największej afery korupcyjnej Drugiej Rzeczypospolitej. Za obietnice załatwiania lukratywnych posad (rzecz jasna, niespełnione) pobierała bajońskie sumy. Zmarła, w czasie procesu, w szpitalu św. Łazarza w Krakowie 3 marca 1937 r. Rzekłbyś, charakterem pasował do swego nowego stanowiska. I oto, co się zaraz potem okazało. Po kilku zaledwie dniach urzędowania szef bezpieczeństwa pod jakimś pozorem opuszcza biuro, by pośpiesznym pociągiem udać się na prowincję do swego ojcaPrototypem tej postaci mógł być Stanisław Jan Pieracki (1849–1929), prawnik, naczelnik straży skarbowej w Nowym Sączu. niczym przerażony chłopak do taty po sukurs. (…) Bardzo ideowy i patriotyczny, ów emerytowany sędzia był zmieszany i niemal wstrząśnięty stanem syna i przygodą, jaka go spotkała. Szef bezpieczeństwa zwierzył się z miejsca tatusiowi, że od czasu gdy objął swój post, ani razu nie zmrużył oka (…). – No, a bo co się wreszcie stało? – Bo, proszę taty, po objęciu urzędowania dowiedziałem się, kto figuruje na listach ajentów służby bezpieczeństwa. Nie ma ojciec pojęcia! Są wśród nich takie nazwiska, takie! co to bym nigdy nie podejrzewał, że mogą być płatnymi szpiclami i donosicielami. Oczywiście ja nie puszczę pary z ust i nigdy nikogo nie wymienię, ale są między nimi ludzie o tak nieposzlakowanej opinii, cieszący się takim szacunkiem, takim niekiedy zaszczytnym rozgłosem! Są tam i panowie, i panie z tak zwanego najlepszego towarzystwa, którzy mimo że materialnie im na niczym nie zbywa, nie brzydzą się powiększać swych dochodów brzydkimi pieniędzmi, pochodzącymi ze specjalnych funduszy władz bezpieczeństwa (…)”. Wstrząśnięty dodał, że takiemu wielmożnemu konfidentowi „wynagrodzenia za dyskretną przysługę, polegającą na niedyskrecji, starczyć może zaledwie na parę kolacji w restauracji”.
„I staruszek ojciec, i syn byli tym wszystkim poruszeni do głębi, uczuli się pokryci od stóp do głów błotem, z którego nijak nie mogli się otrząsnąć. Ale potem, jako że obaj ideowcy i wierni państwowcy, doszli wspólnie do przekonania, że Państwo dla trudnej – bo brudnej – roboty wyznacza zazwyczaj co najczystszych swych ludzi, i pocieszony tą świadomością szef bezpieczeństwa wrócił do Warszawy, gdzie sprawował swe funkcje przez dłuższy jeszcze czas, nie marszcząc się już i nie grymasząc”.
Polityk może znieść taką, zastaną już, sytuację (w końcu gdy nie pójdzie na wszystkie układy, zginie jak minister Pieracki, z kulami w głowie). Prawdziwy pisarz takich układów nie zniesie. Tadeusz Dołęga-Mostowicz, bestialsko pobity, niemal cudem uniknąwszy śmierci, wrzucony na pustkowiu do rowu, dostrzeżony przez dobrego bliźniego, odratowany, poświęcił się pracy pisarskiej, nieprawości, na które nigdy nie wyraził zgody, przebierał w fikcję – i stał się, co wiemy powszechnie, „pierwszorzędnym pisarzem drugorzędnym”, jako ten, który „krzepi serca”, pławił się w zasłużonych luksusach, miał kolosalne dochody, niewyobrażalne dla innych ludzi żyjących z pracy własnych rąk i umysłów, miał kogoś, kto dlań prowadził wytworną kuchnię, miał wreszcie kamerdynera w warszawskim apartamencie, obejmującym trzecie piętro secesyjnej kamienicy u zbiegu Pięknej i Alej Ujazdowskich, wszyscy, od ministra do pomywaczki, znali kolejne książki autora Kariery Nikodema Dyzmy, Braci Dalcz, Pamiętnika pani Hanki – ale znowu, jak wierzyciel, upomniała się o niego polityka. Wybuch II wojny światowej zastał go w przededniu światowej sławy i milionowych tantiem: właśnie podpisał kontrakty z Hollywood. Po napadzie Niemiec hitlerowskich nie opuścił granic Rzeczypospolitej. Na pograniczu Bukowiny, w letniskowych Kutach w województwie stanisławowskim, po panicznej ucieczce przez most na Czeremoszu do Rumunii prezydenta, rządu, naczelnego wodza, dyplomatów i duchowieństwa, 17 i 18 września na wieść o wkroczeniu w granice Polski Armii Czerwonej, kapral podchorąży, dwumetrowy Tadeusz Dołęga, włączony do batalionu organizującego obronę Kut, zajmował się mniej demonstracją polskiej obecności wobec przewidywanego wtargnięcia sowieckich czołgów, bardziej aprowizacją. Stojącego na platformie samochodu, który wiózł kilkadziesiąt bochenków chleba dla ludności, Tadeusza Dołęgę-Mostowicza, który ten chleb zorganizował, trafiła seria z automatu. Kto i dlaczego strzelał z sowieckiego czołgu – na ten temat istnieje kilkanaście wersji, a każda z nich... na swój sposób prawdziwa.
20 września 1939 roku najbardziej popularny polski pisarz stał się jedyną ofiarą śmiertelną w owe dni w tamtym miejscu.
Tegoż dnia tuż przed południem polski oddział, bez problemów ze strony Rosjan, przez most na Czeremoszu opuścił granice Rzeczypospolitej.
PS. Ironiczny chichot historii: w roku 1951 czternaście spośród siedemnastu wydanych powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza zostało wycofanych z wszystkich bibliotek w Polsce.