Poprzedni artykuł w numerze
P od koniec września 1912 car ogłosił w części Królestwa Polskiego próbną mobilizację. Obwieszczono, że mężczyźni, mieszkańcy Warszawy, Białegostoku, Wielunia w guberni kaliskiej, Makowa Mazowieckiego, Szczucina, Opoczna, Radomia, Piotrkowa i Łodzi mogą być powołani pod broń. 18 października 1912 rozpoczęła się wojna bałkańska: Bułgaria, Serbia, Grecja i Czarnogóra pod patronatem dyplomacji rosyjskiej wystąpiły przeciwko Turcji. Już od pierwszych doniesień o konflikcie i o sytuacji na froncie i w ogóle w „tyglu bałkańskim”, wobec przewagi sprzymierzonych państw bałkańskich, komentatorzy zawodowi oraz kanapowi przewidywali, że konflikt, tylko z pozoru lokalny, osłabiając wpływy Austrii, wzbudza zbyt wiele emocji, by się miał nie przerodzić w rozprawę na linii Rosja–Austro - Węgry.
Właśnie! A w tym samym czasie co za miedzą, w zaborze austriackim? Wprawdzie coraz bardziej burzliwie na giełdzie wiedeńskiej, ale życie toczy się metodycznie, nie łudźmy się: tylko z pozoru spokojnie, koleinami wytyczonymi od dziesiątek lat. Dzień jak co dzień. Niekiedy święto. Cesarz Franciszek Józef I nadał przydomek Opoka nobilitowanemu przed dwoma laty adwokatowi i właścicielowi dóbr, rzecznikowi asymilacji Żydów, doktorowi Natanowi Löwensteinowi ze Lwowa. Na cmentarzu w Bochni z żalem żegnano adwokata doktora Ferdynanda Zakrzewskiego, który 5 października w Sądzie Krajowym Cywilnym podczas krótkiej przerwy nagle zasłabł. Lekarz pogotowia skonstatował śmierć wskutek anewryzmu serca. Sześćdziesięciodziewięcioletni adwokat Zakrzewski był już od dawna ociemniały, ale słynął z niezwykłej pamięci, dzięki której miał doskonale prowadzić obronę po odczytaniu mu wcześniej aktów.
W Galicji cóż? Nastrój specyficznego podniecenia, jakie udziela się komuś, kto ogląda przez teleskop wielki pożar wygaszany potężną ulewą. Z przeczuciem wojny (ale bez wyobrażenia tak wielkiej i tak okrutnej, jaka się za dwa lata okaże), lecz bez tej paniki, która nie tak dawno, bo w styczniu 1905, po wybuchu rewolucji rosyjskiej, ogarnęła nawet sprzyjającą ruchom wyzwoleńczym wielką rodzinę artystyczną, kiedy w spokojnej krakowskiej kamienicy przy ul. Radziwiłłowskiej, w środku miasta, przy dworcu, przez okno na trzecim piętrze do mieszkania reżysera i dyrektora Teatru Miejskiego Józefa Kotarbińskiego i jego żony Lucyny, publicystki, wpadła kula karabinowa. Straszny popłoch. Policja, drobiazgowe śledztwo. A to do wron ktoś strzelał w ogrodach przylegających do wytwornej posesji. Rykoszet. Wypadek odosobniony, na szczęście bez ofiar. Sprawcy śpieszą z przeprosinami.
„…Ale tu wieś spokojna.
Niech na całym świecie wojna,
Byle polska wieś zaciszna,
Byle polska wieś spokojna…”
Józef Kotarbiński nie był przyzwyczajony. Gdy on sam wystawiał i reżyserował w 1901 Wesele, premierę sztuki Stanisława Wyspiańskiego, jak się niebawem okazało, arcydzieła (z Wesela cytat powyższy; w scenie 1 aktu I mówi do Czepca Dziennikarz), wtedy nikomu by się nawet nie śniło strzelać do cudzych okien, w dodatku wysokich.
Policja czujna, gotowa; cenzura nie dopuszcza do skandalicznych powiewów wolności. Do trzech zaborów szybko natomiast dochodziły echa zatonięcia „Titanica”, tu przeszkód cenzuralnych nie było. Oto w osiem miesięcy po katastrofie angielski specjalny urząd pocztowy oświadczył, że nie udzieli odszkodowań za przesyłki, jakie się znajdowały na statku, ponieważ przyczyną zatonięcia była siła wyższa!
Przerwane przedstawienie… 16 października 1912 w Krakowie dawali Samsona i Dallilę modnego wówczas duńskiego pisarza Svena Lange. Tej soboty publiczność w Teatrze im. Juliusza Słowackiego zobaczyła tylko niecałe dwa akty tej tragikomedii w trzech aktach. Przedstawienie niby musi trwać, ale nie wobec majestatu śmierci. Widz zasłabł w trakcie drugiego aktu i zmarł na widowni mimo pomocy lekarzy dyżurnych. Grać dalej nie wypadało. Poza tym już tego wieczora nikt nie miałby ochoty na oglądanie dalszego ciągu wymyślnie skrojonych perypetii trójkąta małżeńskiego (serce żony dramaturga skłania się ku kupcowi, dramaturg w odwecie pisze o tym sztukę, która staje się wydarzeniem artystycznym; pytanie: czy dramaturg nie jest gorszy od kupca suknem, ponieważ kupczy najdelikatniejszym uczuciem?, a może sztuka okupuje genialnością grubą intencję; dość, że tragikomedia, zdaniem recenzentów, aż tak banalna, że gdyby się kupiec uwziął, to by sam taką napisał; no, ale reżyseria wielkiego Pawlikowskiego, kreacje Górskiej, Jednowskiego, Bończy!). Podstępny atak apopleksji podczas oglądania spektaklu przerwał życie znakomitego naukowca i lekarza pediatry, czterdziestosiedmioletniego doktora Norberta Gertlera, związanego ze Szpitalem św. Ludwika, ordynującego w prywatnym gabinecie przy św. Gertrudy, współpracownika ucznia Ludwika Pasteura, prof. Odo Bujwida, w badaniach nad surowicą przeciwpaciorkowcową, jedynym ratunkiem dla chorych na szkarlatynę.
Lekarz umarł w teatrze. Czyżby zło przyczajone wymknęło się spod kontroli? Jak na obrotowej scenie. Dzień wcześniej wypowiedzenie wojny przez Serbię, napad na konsulat austriacki w Kijowie. Teatr teatrem. Ale niekiedy nawet najprecyzyjniej skonstruowana intryga nie dorówna tej, którą na chybcika notuje życie. Bo oto dzień wcześniej za oceanem, w Milwaukee, Theodore Roosevelt wygłasza godzinne przemówienie, od kwadransa mając w lewej piersi pocisk, wystrzelony z rewolweru przez Johna Flammanga Schranka, który krzyczał, że każdy człowiek spodziewający się, że będzie mógł bezkarnie sprawować urząd prezydenta w trzeciej kadencji, powinien zostać zastrzelony. Schranka, nieszczęśliwego mistyka rodem z Bawarii (nigdy się nie pogodził ze śmiercią narzeczonej w największej [do 11 września 2001] katastrofie w Stanach Zjednoczonych: w pożarze i zatonięciu statku pasażerskiego „General Slocum” w East River, w której 15 czerwca 1904 zginęło 1021 osób), uznano po dwóch latach badań za człowieka chorego, paranoika opętanego manią wielkości. Niedoszły zabójca spędził ostatnie trzydzieści jeden lat życia w szpitalu psychiatrycznym. Theodore Roosevelt natomiast, kandydat na prezydenta Partii Postępowej (tym razem wyborów nie wygra, zwyciężą demokraci), przemawiając, miał zakrwawioną koszulę, a w ręku złożoną pięćdziesięciostronicową, przestrzeloną kopię maszynopisu przemówienia, która (w wewnętrznej kieszeni wraz z okularami) osłabiła siłę pocisku. Po półtoragodzinnym wystąpieniu Roosevelt został przewieziony do szpitala, gdzie opatrzono ranę, lecz pocisk, który utkwił w mięśniach, nie przebijając opłucnej, dla bezpieczeństwa pacjenta pozostawiono na zawsze w jego piersi.
Od lektury wieści z dalekiego świata w krakowskim dzienniku „Czas” odrywa się podróżny w dworcowej poczekalni. Ziemie polskie. Kąt Trzech Cesarzy, granica trzech zaborów i miejscowość Granica (obecnie, od 1925 r., stacja Maczki), obszerny, reprezentacyjny budynek, lecz nie tylko tu odbywają się kontrole i rewizje. W pobliskiej Szczakowej pasażerowie mieli przesiadki i w czasie oczekiwania na właściwy pociąg byli pilnie, choć dyskretnie, obserwowani, nawet ci spośród nich, którzy przeszli przez sito kontroli w Granicy i teraz, odetchnąwszy, już na terenie Galicji, mogli popełnić nieostrożność. Od Szczakowej więc 9 października 1912 była śledzona dwudziestodwuletnia, przyzwoicie ubrana kobieta w charakterystycznej rotundzie koloru bordo. W pociągu do Krakowa miała zachowywać się dziwnie. Burkliwa wobec zagadujących ją współpasażerów, zdradzała rozdrażnienie, zdaniem kolejowych szpicli, nieadekwatne do zalotów pociągowych flirciarzy. Czy to wystarczyło, żeby ją aresztować? Hm! Albo policyjni agenci, pracujący w strojach cywilnych, mieli nosa, albo dama już była wcześniej śledzona i w tej sztafecie przekazywano sobie pałeczki. Coraz bardziej wzburzona składała sprzeczne zeznania podczas przesłuchań w dyrekcji policji. Tego samego więc dnia zarządzono rewizję. W bagażu śledzonej korespondencja z wyższym sztabowym oficerem w Warszawie. Prócz tego nieliczne adresy osób, których nazwiska nic nie mówią policji. Ale! Czujność i jeszcze raz czujność! Być może należą one do tych, których zamierzała wciągnąć do roboty szpiegowskiej, lub już ich wciągnęła…? Tak, ma dwadzieścia dwa lata, potwierdza, i nazywa się Florentyna Siemiątkowska. Pochodzi z Warszawy. Jeden ze śledczych, młody wysoki blondyn, odbywający praktykę w komisariacie kolejowym, zaznaczył, że nie należy dopuścić do lekceważenia tej kobiety, która – co podkreślił – bez wątpienia rozpyla „Violet of England”, naturalne perfumy fiołkowe, bardzo drogie, z londyńskiej perfumerii „Erasmis”. Dziwne – bo podczas rewizji znaleziono u niej flakonik, owszem, tej samej firmy, ale z zawartością najbardziej wyszukanych, nowych perfum „Lora”. Jakaś, jak by to powiedzieć, podwójność.
To raczej nie kwestia domysłów, lecz strefa faktów, ale swoją drogą ciekawe, w jaki sposób policja wykryła, że Siemiątkowska należy do specjalnej grupy kobiet, utworzonej w ostatnich latach „przez pewne organa rosyjskie” w celu przewożenia materiałów szpiegowskich z Galicji do Królestwa. Niewiasty działały w określonym systemie. W zadaniach specjalnych pracowały jako kurierki szpiegowskie w sytuacji, kiedy dzieciństwem byłoby przesyłanie materiałów pocztą, a bezpośrednie podróże szpiegów coraz częściej kończyły się ich aresztowaniem. Te kobiety-pośredniczki przywożą w drodze powrotnej instrukcje i wskazówki dla szpiegów. Zdaje się, że mamy odpowiedź na pytanie z początku akapitu: niedługo przed przesłuchaniem Siemiątkowskiej policja aresztowała jeszcze dwie osoby z tego kręgu, bardziej rozmowne niż ona.
Niektóre informacje dostawali śledczy na srebrnej tacy. W kilka dni przed pojmaniem Siemiątkowskiej krakowska policja przychwyciła młodego mężczyznę po otrzymaniu sygnałów, że to jest rosyjski szpieg. Ten, niespecjalnie nawet przyparty do muru, wyznał, że przestała go bawić praca dla warszawskiej ochrany, tak, jest prowokatorem, jego działania to przygoda, przeradzająca się w pasję, i za chwilę tu i teraz zacznie donosić, co należy. Takie buty. Trudno się dziwić, że w pierwszych dniach października 1912 aresztowano w Krakowie ponad trzydziestu szpiegów.
Prowokator podał, że nazywa się Stiepan Grabowskij, ma dwadzieścia trzy lata, w Królestwie był urzędnikiem ochrany. W Krakowie bawi zaledwie od kilku dni. Poprzednio terenem jego penetracji była Trzebinia, ostatnio Oświęcim. Na stacjach pogranicznych śledził, zapamiętywał rzeczy istotne i powiadamiał Warszawę. Zajmował się nie tylko szpiegostwem wojskowym, lecz także wymyślną prowokacją, w czym się ostatecznie wyspecjalizował. Sporządzał raporty – sprawozdania z rzeczywistych i wyimaginowanych zebrań partyjnych. Dlaczego wymyślał zdarzenia nieistniejące? Czy dla pieniędzy? Ochranę zapewniał, że udało mu się wkręcić do rozmaitych stowarzyszeń narodowych, w których bierze czynny udział. Bawiło go zmyślanie faktów dotyczących działalności tych zrzeszeń, na papierze rozdawał „stanowiska”. Wskutek jego fałszywych denuncjacji więzienia zapełniały się niewinnymi. Niszczył, rozbijał. Sfingował rewelacje o przygotowaniach zamachu na życie cara Mikołaja II, wypoczywającego w pałacu myśliwskim w Spale. Następstwa zmyślonej informacji przywiodły go do aresztu.
Doniósł mianowicie ochranie, że z Krakowa trzech rewolucjonistów wybiera się do Spały, wyjawił pseudonimy dwóch z nich: „Ryszard” i „Brzęczek”. Żeby sprawę uwiarygodnić, podał dokładny rysopis trzeciego, ale z uwagą, że „wydobycie jego pseudonimu przedstawia trudności”. Niebawem doniósł, że już wyjechali z Krakowa do Tomaszowa; „a ja sam jadę za nimi”. Alarm w ochranie; w Tomaszowie zaroiło się od żandarmów. „Spiskowcy, spłoszeni, zawrócili do Krakowa. Jadę za nimi” – telegrafuje do ochrany Grabowskij. Wpadł na dworcu w Krakowie w sidła austriackiej policji. Jakby na tym właśnie mu zależało.
W kilka dni później prasa codzienna poinformowała o zamachu na ośmioletniego carewicza Aleksego, następcę tronu, w Spale!
Trudno o prawdę. Sprzeczne relacje: raczej rewolwer, a nie ostre narzędzie. Więc jak to było? Podobno do pałacu w Spale dostał się nihilista w przebraniu lokaja dworskiego i zranił następcę tronu w brzuch. Czym zranił? Czy to ma jakieś znaczenie? Fakt, że dwór carski przyśpiesza wyjazd do Carskiego Sioła.
Następna informacja: słynnego profesora Teodorowa, specjalistę nefrologa, wezwano do carewicza, który cierpiał nie wskutek rany zadanej mu przez skrytobójcę, lecz z powodu zranienia przy nieszczęśliwym upadku podczas polowania, gdzie towarzyszył ojcu, wskutek zwykłego potknięcia.
Nie jest dobrze. Do prasy przedostają się komunikaty: carewicz ma gorączkę, rano i wieczorem powyżej 38,2°C. Tętno 128. Wreszcie: gruźlica stawu pacierzowego. Wrzód. Przetoka. Ujście w pachwinie. Prasa wie wiele. Ale nie wszystko wyjawi. Dziś, po stu latach, podaje się oficjalnie, że następca tronu cierpiał na hemofilię i że zranienie w Spale, stwarzając poważne niebezpieczeństwo, bezpośrednio zagrażało jego życiu.
W dziesięć dni po przesłuchaniu Siemiątkowskiej na tym samym dworcu krakowskim aresztowano „starszego mężczyznę”, pięćdziesięcioletniego Piotra Pawłowicza Woroblewskiego. Ten człowiek miał już wcześniej zwracać uwagę austriackiej policji, kiedy kręcił się intensywnie w okolicach Rzeszowa. Tym razem oprócz siebie samego i niewielkiego bagażu wiózł z sobą cień w postaci policyjnego wywiadowcy, który nie miał wątpliwości, że Woroblewski został do Krakowa przysłany przez sztab brygady z Sandomierza i miał przy sobie liczne, świetnie sfabrykowane paszporty, raport o dyslokacji wojska, wreszcie korespondencję ze sztabem w Sandomierzu. Woroblewskij był tak nieostrożny, czy może tak pewny siebie, że gromadził przy sobie dowody wpłat „honorariów” za wykonywane usługi. Zeznał, że w zakres jego działalności wchodziły nie tylko sprawy wojskowe, lecz czynione z upodobaniem śledzenie ludzi, poznawanie ich zwyczajów, zjednywanie ich po to, żeby w następstwie urabiać ich – nieświadomych – w duchu korzystnym dla Rosji. Od kilku lat uprawia szpiegostwo, a w Królestwie pełnił obowiązki urzędnika manipulacyjnego w sądach okręgowych, był potem pisarzem gminnym, doszedł do stanowiska sekretarza gubernialnego. Jako urodzony prowokator zakładał w Królestwie szkółki prywatne, tajne, patriotyczne, polskie – a potem denuncjował do ochrany kierowników tych szkółek i narażał ich na dotkliwe kary, przyglądał się z ciekawością toczącej się lawinie nieszczęść ludzkich.
Zamierzał swoją niszczącą działalność rozszerzyć na Galicję. W jaki sposób? Za fałszywym paszportem austriackim, oczywiście pod zmienionym nazwiskiem, osiedliłby się w jednej z krakowskich gmin w pobliżu fortów (Batowice, Bronowice, Pasternik, Zwierzyniec, Grzegórzki, Bielany, Bodzów, Olszanica) i tam, działając znów zapewne na niwie oświaty, doprowadzałby do degradacji ludzi, rodzin, społeczności, co go podniecało na równi z pieniędzmi pobieranymi z ochrany.
Policja austriacka aresztowała kolejnych ludzi, podejrzewanych o szpiegostwo, i w obliczu napiętej sytuacji politycznej zdarzało jej się czynić to chaotycznie. I tak to w Jarosławiu w policyjnym areszcie został obok czterech starszych mężczyzn zamknięty uczeń VII klasy gimnazjum Ignacy K. W Drohobyczu aresztowano emerytowanego kapitana i prefekta bursy gimnazjalnej Teodora K. Rewizja bowiem potwierdziła fakt istnienia w bursie „ogniska agitacji”, odnalezionego na podstawie donosu. Na tej samej podstawie został aresztowany na stacji kolejowej w Skniłowie (pod Lwowem) Seweryn W., syn księdza greckokatolickiego z Białej koło Przemyśla. We Lwowie przykra sensacja: pod zarzutem szpiegostwa aresztowano Brunona F., emerytowanego asystenta budownictwa z namiestnictwa, rodem z Warszawy, przykładnego męża i ojca czworga dzieci. Gazety powtarzają: „kraj jest pokryty siecią szpiegowską”. Rosną szeregi deprawowanych, którym wizja więzienia niestraszna.
W areszcie w Stanisławowie siedzi inżynier Hausner z Wiednia, posądzony o szpiegostwo. Upłyną dwa miesiące, w unormowanych warunkach politycznych okaże się, że posądzenie osoby inżyniera opierało się na kompletnie fałszywej informacji, lecz zamiast mówić o wirówce bezsensu, ogłoszono publicznie, że policja stanisławowska „padła ofiarą pomyłki” i inżynier wyszedł na wolność, na świat, na który odtąd spoglądał, jak po operacji, nieco innymi oczami.
Ślepy traf bez względu na czasy. Henryk Kadyi, profesor anatomii opisowej i patologicznej Uniwersytetu Lwowskiego, były rektor, zmarł w wieku sześćdziesięciu jeden lat 25 października 1912 wskutek zakażenia krwi, któremu uległ podczas balsamowania zwłok Stanisława Badeniego, marszałka krajowego Galicji (zmarłego 12 października 1912 w wieku sześćdziesięciu dwu lat), zasłużonego staraniami, których rezultatem był zwrot przez armię austriacką Wawelu dla społeczeństwa polskiego. Profesor Kadyi, sympatyczny, ogromnie lubiany (z fotografii portretowej wyłania się jednakże twarz demoniczna), o europejskim rozgłosie, walczył ze śmiercią, ratowali go koledzy lekarze, ale na nic; przyplątało się zapalenie płuc, pisano w zmieszaniu – medycyna, tak, ale wyroki boskie są niezbadane.
A co tam słychać w eleganckim świecie? Smutno, ale inaczej. 11 lutego 1913 upłynie termin składania wniosków pasażerów „Titanica” o odszkodowanie. Składa się je na ręce komisarza wybranego przez szczęśliwie ocalałych. Wpłynęło trzysta wniosków o odszkodowanie na łączną sumę sześciu milionów dolarów. Największy złożyła wdowa po przedsiębiorcy teatralnym i dyrektorze teatrów nowojorskich Henrym Birkhardt Harrisie: jeden milion dolarów – za stratę małżonka. Za jego klejnoty – cztery tysiące sześćset dwadzieścia pięć dolarów. Za swoje klejnoty – dwadzieścia siedem tysięcy siedemset dolarów. Wniosek najmniejszy – od młodzieńca, który utracił paczkę książek: osiemnaście i pół dolara.
Wreszcie 12 marca 1913 – demobilizacja! Na granicy austriacko-rosyjskiej uwolniono trzysta osiemdziesiąt tysięcy rezerwistów.
To oczywiście w tym rozdziale dziejów nie koniec szczęku oręża. Spokój nie jest sądzony Europie: 18 marca 1913 w Salonikach panujący niemal pół wieku król Grecji Jerzy I, poruszający się z minimalną eskortą, zmarł postrzelony przez anarchistę Alexandrosa Schinasa, który – zdaniem redaktora „Czasu” – „robi wrażenie człowieka podupadłego”. No, ale odtąd tacy ludzie, z wyglądu „podupadli”, będą mieli coraz więcej do powiedzenia. Nawet nie do wyobrażenia, ile.