Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 11-12/2014

Szumowiny kinematografii (cz. 4). Czas, który nie sprzyja twórcom, sprzyja pośrednikom

Udostępnij

Czas, który nie sprzyja twórcom, sprzyja pośrednikom

Na pytanie postawione przez sąd: – Czy szkoła filmowa „Em-Pe-Film” mogła przynieść jakąś korzyść zapisanym uczniom? – odpowiada wyczerpująco jako biegły dr Zygmunt NowakowskiZygmunt Nowakowski, właśc. Z. Tempka (1891–1963), polski powieściopisarz, felietonista, dziennikarz, aktor, reżyser, doktor filologii polskiej UJ. Uczęszczał na zajęcia w szkole dramatycznej i w 1911 został zatrudniony przez Ludwika Solskiego w Teatrze im. Słowackiego. W 1914 wstąpił do Legionów Polskich. Po I wojnie światowej robił błyskawiczną karierę aktorską (m.in. Poeta w Weselu, Konrad w Dziadach, Hrabia w Nie-Boskiej komedii, Don Fernand w Księciu niezłomnym). W 1926–1929 dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Od 1930 stały felietonista IKC. W 1937 odmówił przyjęcia przyznanego mu Złotego Wawrzynu Polskiej Akademii Literatury. Od 1939 na emigracji. 1940–1941 członek Rady Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej przy prezydencie Władysławie Raczkiewiczu. W 1940–1944 redaktor naczelny (z Mieczysławem Grydzewskim) „Wiadomości Polskich, Politycznych i Literackich”. Współpracownik Radia Wolna Europa. Zmarł w Londynie. W 1968 prochy twórcy zostały przewiezione do Polski. Zygmunt Nowakowski spoczywa w rodzinnym Krakowie na cmentarzu Rakowickim. Do najsławniejszych książek wszechstronnego twórcy należą m.in. powieść wspomnieniowa Przylądek Dobrej Nadziei (1931, wielokrotnie wznawiana), powieść z życia teatralnego Start Edwarda Sulimy (1932). Już w 1933 Z. Nowakowski opublikował książkę reportażową Niemcy à la minute, w której ostrzegał przed zagrożeniami wleczonymi przez faszyzm., były dyrektor Teatru Miejskiego w Krakowie, znany pisarz, felietonista Ikaca.

Główną tezą jego wypowiedzi jest stwierdzony fakt, że „artysta filmowy nie musi być analfabetą”. Tymczasem nieprawdopodobnie niski poziom przedsiębiorstwa „Em-Pe-Film” był jedną z przyczyn, dla których do szkoły zgłaszali się i zostawali przyjęci ludzie nawet bez minimum studiów. Jak wynika z nawet pobieżnego przejrzenia korespondencji, byli to głównie drobni rzemieślnicy, niemal analfabeci. Niezupełna znajomość ortografii to może w zawodzie aktora nie taka znowu przeszkoda, „jedna z popularnych postaci polskiego ekranu pisze w sposób wysoce nieortograficzny”, no ale wyjątek potwierdza regułę. Film dziś – mówił dalej biegły – to wykonawcy-fachowcy, którzy dotąd nie mieli nic wspólnego ani z teatrem, ani z filmem dźwiękowym. Ale ten stopień fachowości może zaistnieć wyłącznie tam, gdzie istnieje potężny przemysł kinematograficzny z prawdziwego zdarzenia, choć i w Ameryce właśnie spośród tych ludzi tworzą się wielkie kadry wykolejeńców i bezrobotnych, a dzieje się to na tym rynku wskutek szalonej konkurencji i błyskawicznej eliminacji sił roboczych już niepotrzebnych. Prospekt „Em‑Pe-Filmu” – szyta grubymi nićmi przeróbka broszury niemieckiej Der Weg zum Film – mówi o tym, że Harry Peel był ślusarzem, Robert Valentino – kelnerem, a Kamila Horn pasła gęsi. Pokazuje furtkę do łatwej kariery. Podobnych punktów zwrotnych w życiorysach można pokazać więcej. Ale na gruncie polskim, w którym kinematografia ma słabe zaplecze, wyciąganie takich cudownie ułatwionych przypadków losowych nie ma sensu! A jednak stu pięćdziesięciu uczniów zebrało się w „Em-Pe-Filmie”. Większość z nich to rzemieślnicy, tapicerzy, masarze, a także ludzie wykolejeni. Nie lepiej się przedstawia zespół nauczycieli pod względem wykształcenia i inteligencji. Jeden był tylko doktor praw – ale i ten wykładał literaturę. Pośród wykładowców figuruje doktor medycyny. Miał wykładać anatomię, ale ten projekt, oczywiście obejmujący także zajęcia w prosektorium, okazał się w realizacji mało wygodny i rychło upadł. Podobnie jak inne teoretyczne przedmioty, które stopniowo zarzucono. Z dalszego ciągu wypowiedzi biegłego wynika, że brak fachowej kwalifikacji u wykładowców powstaje w związku z niezdrową atmosferą, w jakiej zrodził się i żyje w dalszym ciągu polski film. A jest to „atmosfera geszeftów”. Jaki jest sam film, takie muszą być i szkoły.

W podsumowaniu erudycyjnego przemówienia Zygmunt Nowakowski podkreślił, że oprócz „jednostek wyciągniętych prosto ze szkoły powszechnej” w szkole Sikorowicza spotkali się ludzie, których złączyła tylko możliwość robienia interesów, niemający nic wspólnego ani z nauką, ani ze sztuką. No i wstyd wszystkim przynoszą błędy nie tylko ortograficzne, lecz i gramatyczne, uwidocznione nie tylko w konspektach wykładowców, lecz także w broszurach i prospektach „Em‑Pe-Filmu”. W konkluzji Nowakowski wyraził przekonanie, że ten zespół nauczycielski nie był w stanie osiągnąć nawet minimalnych efektów pedagogicznych.

Zeznaje Nina Niovilli z Warszawy, właścicielka tamtejszej szkoły filmowej. Sikorowicz, którego poznała w maju 1927, kłamał, jak się później okazało, kiedy jej opowiadał o komfortowej willi w Krakowie, położonej pośród zieleni, w cichej, podmiejskiej uliczce, przy której stoją malownicze wille sławnych profesorów UJ, zapewniał o swych rozległych stosunkach, roztaczał urokliwe wizje rozbudowy polskiego przemysłu filmowego tak sugestywnie, że, z natury nieskora do łatwego popadania w entuzjazm, uznała, iż temu człowiekowi można zaufać. Owszem, dysponowała kilkoma koncesjami na otwarcie szkół filmowych. Udzieliła Sikorowiczowi jednej z nich i zawarli umowę. Na jej mocy Sikorowicz miał być dyrektorem administracyjnym, zobowiązanym także do angażowania sił nauczycielskich. Pani Niovilli miała być kierowniczką artystyczną tej szkoły. I dopóki była w stanie panować nad porządkiem niezbędnym w elitarnej, zgodnie z jej koncepcją, uczelni, kładła nacisk na odpowiedni cenzus naukowy kadry wykładowców i na wymagane od uczniów ukończenie co najmniej czterech lat szkoły średniej. Niovilli zdziwiła się nieprzyjemnie, kiedy przybywszy do Krakowa, spostrzegła porozlepiane na mieście plakaty „Em-Pe-Filmu”, filii jej szkoły, pod zupełnie obcym afiszem! Zażądała zdjęcia tych plakatów. Plakatów nie zdjęto jednak i już.

Zgodnie z umową miała przyjeżdżać z wykładami do Krakowa trzy, cztery razy miesięcznie i za to miała otrzymywać ustalone honoraria. Na pytanie sędziego: – Jakie były stawki honorariów? – pani Niovilli odpowiada: – W tej chwili nie mogę sobie przypomnieć.

Pamięta jednak, że prócz honorariów za wykłady miała otrzymywać zwrot kosztów podróży i opłatę za noclegi w hotelu. Przyjechała z pierwszym wykładem – i zapłacono jej bez przeszkód. Za drugim razem musiała się już upominać. Za trzecim razem – i potem to już było regułą – trzeba się było mocno namęczyć, naużerać, żeby otrzymać należne pieniądze. Poza tym niepodobieństwem było wyciągnąć od Sikorowicza informacje o liczbie uczniów. A wypadałoby to wiedzieć, żeby obliczyć, jaki jest dochód.

Jeden z sędziów pyta, czy świadek wiedziała, że oskarżony Sikorowicz wystosował do Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego memoriał z projektem usamodzielnienia prowadzonej szkoły. Niovilli, zaskoczona: – Nie, nie wiedziałam.

– Dlaczego – pyta prokurator Przytulski – nie pilnowała pani, aby respektowano program zatwierdzony przez ministerstwo? W tym programie było wyraźnie zaznaczone, że do szkoły mogą być przyjmowani uczniowie od osiemnastego roku życia i z ukończonymi sześcioma klasami szkoły średniej! A w krakowskiej filii szkoły świadka mimo to przyjmowano uczniów z dwiema lub trzema klasami szkoły powszechnej!

– Dla Krakowa zrobiłam wyjątek – mówi nieoczekiwanie bezbarwnym głosem Nina Niovilli. – Nie przypuszczałam, że trzeba taką rzecz przeprowadzać dodatkowo, zmieniając statut.

„Sikorowicz był fachowcem – ale tylko w dziedzinie oszustw” – zauważył prokurator Marian Przytulski. 11 czerwca 1934 roku proces sądowy jeszcze się toczył. Podczas wywodów stron Sikorowicz zachwiał się, słysząc te słowa. A potem już, w czasie przemówienia prokuratora, oskarżony opuszczał głowę i patrzył w ziemię. Od czasu do czasu jednak podnosił wzrok i spoglądał prokuratorowi prosto w oczy.

– Podłożem przestępstwa zrodzonego w roku 1927 stała się niezdrowa psychoza szybkiego wzbogacenia się – podkreślił prokurator – i ta psychoza wciąż opanowuje umysły ludzkie. Gruntem dla Sikorowicza był przemysł filmowy. A przemysłu filmowego – w całym tego słowa znaczeniu – w Polsce nie ma. Na razie bez większych rezultatów trwają próby jego utworzenia. Przede wszystkim nie ma kapitału niezbędnego do powstawania wielkich wytwórni filmowych. Brakuje wykwalifikowanych sił. Co innego za granicą – tam są zorganizowane potężne zakłady pracy, które dają gwarancję stworzenia artystycznych filmów – a tym samym dalszego rozwoju produkcji filmowej. Film widziany od nas, z naszej perspektywy, obserwowana z odległości, ale bez świadomości dystansu, praca dla filmu i wreszcie zaistnienie w filmie – to piękna baśń. Marzenia o sławie, rojenia w głowach, jak Polska długa i szeroka, jak to łatwo uzyskać rozgłos w filmie… Tak, tylko jak się dostać do wielkich światowych wytwórni?! W Ameryce masowe wędrówki do Hollywood zrobiły swoje, prasa przestrzegała, że rąk do pracy już nie trzeba, w końcu tłumy chętnych do roboty przy filmie zostały zawrócone, i stało się: nikt nowy nie dostaje pozwolenia osiedlenia się w Hollywood. Wielka fabryka snów była zmuszona bronić się przed najazdem.

Po mowie prokuratora głos zabrał Sikorowicz i przez kwadrans starał się przekonać sąd i publiczność, że jednak jest specjalistą. Ale głównie atakował prasę za notoryczne przedstawianie jego pionierskiej działalności, zasługującej przecież na uznanie, w tak fałszywym świetle, w krzywym zwierciadle. Z kolei oskarżony Podkówka bardzo się dziwił, że wokół zrobiło się tyle szumu, choć nie ma śladu zbrodni

Sprawie oszustw „Sikorowicza i towarzyszy” prasa jednak, mimo wyolbrzymiania przez oskarżonego jej roli w procesie, nie poświęcała wiele uwagi; w Europie i w Polsce nakładały się na siebie dramaty: podpalenie Reichstagu; wizyta Goebbelsa w Warszawie; w Krakowie zagłuszony protest radnego Bolesława Drobnera, wyrażony w imieniu PPS i Bundu, przeciwko przyjęciu Goebbelsa pod Wawelem; tamże napady rabunkowe z ofiarami śmiertelnymi, dokonywane niestety przez zubożałych inteligentów; w Warszawie zamordowanie ministra spraw wewnętrznych RP Bronisława Pierackiego; ogłoszony 5 maja 1934 w prasie polskiej „pogrzeb parlamentu austriackiego i narodziny faszystowskiej Austrii”… Wreszcie echa sprawy Gorgonowej, która w procesie poszlakowym osądzona o zabójstwo, odbywając karę więzienia z urodzoną w więzieniu córeczką, otrzymuje z Hollywood propozycję obsadzenia głównej roli w projektowanym filmie, w którym ona  zagra samą siebie, a przygotowywany scenariusz przedstawia ją jako osobę wolną od zarzucanej jej winy. Takie informacje docierają do ludzi za pośrednictwem gazet, wymienione są jakieś niebotyczne góry dolarów oferowane skazanej i sąsiadują one z wieściami o próbach samobójczych dokonywanych przez skromnych, wykształconych urzędników, rzemieślników, robotników, nauczycieli, których wyjątkowa nędza pozbawiła nawet schronienia w czterech ścianach. I spostrzeżenie, wyrażone drukiem, że obecnie żebracy pukają za głośno.

Takie czasy. Myślę, że sąd brał pod uwagę powagę sytuacji, kiedy ewidentni oszuści wiją sobie ciepłe gniazdo na ruinach, śmiejąc się z naiwnych, obżerają się, zupełnie nieczuli na ludzkie nieszczęścia wywoływane skutkami tzw. kryzysu ekonomicznego. Na tragedie obserwowane przez okno

Wyrok, ogłoszony przez przewodniczącego trybunału Leonarda Soleckiego:

Jan Sikorowicz – skazany przez trybunał na pięć lat więzienia i pięć lat utraty praw honorowych. Antoni Podkówka – na trzy miesiące więzienia, umorzone amnestią. Józef Piekło‑Piekliński i Józef Artur Horwath zostali uwolnieni od winy.

O jednym z oskarżonych, uczonym Żelisławie Grotowskim, już nawet nie było mowy. Człowiek ten, który oddał poważne zasługi na rzecz oświaty, kultury i najszlachetniejszej dobroczynności, wplątał się przypadkowo w te sidła. Poraniony, nie dożyje sześćdziesiątki, błądząc po wolnej Polsce jeszcze przez trzy coraz mniej twórcze lata.

Nie był on ani pierwszą, ani ostatnią ofiarą rodzimych self-made manów, „byczych chłopów”, którzy, nie bacząc, po czym, czy nawet po kim stąpają, wiedzą, że kto jak kto, ale oni muszą utrzymać się na powierzchni. To ich cel, ten cel uświęca środki i koniec dywagacji. Śmierć frajerom, a moje na wierzchu!

W Krakowie także wokół kinematografii obracał się w ostatniej dekadzie życia najpracowitszy polski tłumacz dzieł wyborowych. Nazywał się Franciszek MirandolaFranciszek Mirandola, właśc. Franciszek Pik (1871–1930), polski poeta, prozaik, niestrudzony tłumacz literatury pięknej (zdaniem wybitnego badacza i poety prof. Jacka Trznadla: „ilość przełożonych tomów stawia Mirandolę na jednym z pierwszych miejsc wśród polskich tłumaczy”). Przełożył ponad dwieście tomów prozy z literatury włoskiej, francuskiej, angielskiej, niemieckiej i skandynawskiej. Był także tłumaczem poezji. Skojarzenie rodowego nazwiska Pik z członem nazwiska Giovaniego Pico della Mirandola, włoskiego filozofa, pisarza, wszechstronnego humanisty doby renesansu, dało mu asumpt do utworzenia nom de guerre Mirandola. Syn Wojciecha Pika, aptekarza w Krośnie, i Marii ze Stacherskich, krewnej Ignacego Łukasiewicza, po ukończeniu wydziału farmacji na Uniwersytecie Jagiellońskim (studiował m.in. chemię sądową u sławnego prof. Karola Olszewskiego). Już będąc poetą, którego wiersze o zabarwieniu rewolucyjnym śpiewała ulica, dodatkowo po studiach filozofii w Heidelbergu i podróżach artystycznych w Berlinie i Paryżu, raczej wyłącznie dla chleba prowadził apteki kolejno w Krośnie, Stryju i Bukowsku w Sanockiem, wreszcie w Tymbarku, wracał co jakiś czas do Krakowa, a co jest ciekawostką – jeszcze za życia Stanisława Wyspiańskiego był zameldowany w kamienicy pod tym samym adresem, co twórca Wesela; być może mieszkał nawet w jego ostatnim, obszernym, wielopokojowym mieszkaniu (zob. http://www.krakowskikazimierz.pl/spis_nazwisk_i_profesji_krakow_1897__1907_litery_lz.html, dostęp 25 maja 2013 r.). Przyswoił polskiemu czytelnikowi wiele arcydzieł, m.in.: Cierpienia młodego Wertera Johanna Wolfganga Goethego; Colas Breugnon Romaina Rollanda; Dziewicę orleańską Fryderyka Schillera; Życie pszczół Maurice’a Maeterlincka; Robinsona Crusoe Daniela Defoe; Księgę dżungli Rudyarda Kiplinga; Germinal Emila Zoli; Głód Knuta Hamsuna; utwory poetyckie i prozatorskie najwybitniejszych: Baudelaire’a, Mallarmégo, Verlaine’a, France’a, Czechowa, Gorkiego, Tagorego, Novalisa, Chestertona. Tłumaczył szybko i dobrze po kilka powieści świeżych laureatów Nagrody Nobla, m.in.: Selmy Lagerlöf i Björnstjerna Björnsona.

Był młodopolskim poetą, w 1898 debiutował zbiorem Liber tristium (Księga smutnych), po kilku latach wydawał kolejne książki. Sympatyzował z PPS, do której wstąpił w latach studenckich, publikował m.in. w „Naprzodzie”, jako jeden z redaktorów pisma przyjaźnił się z naczelnym, Emilem Haeckerem. Wiersze publikował także w prasie lwowskiej i warszawskiej. W latach I wojny światowej przebywał w Krakowie i w Stryju w Galicji. Pisał prozę, publikował opowiadania o wymowie pacyfistycznej, pełne wojennych realiów, zebrane później w zbiorze Tempore belli. Już w 1916 ukazała się jego książka prozatorska Tropy, co do stopnia onirycznej aury niesamowitości, ujętej w artystyczną formę, co najmniej tej klasy, co nowele Stefana Grabińskiego (po raz drugi odkryte dla literatury w latach 70. XX w. przez Stanisława Lema), stawiająca Mirandolę w pierwszym rzędzie prekursorów surrealizmu. W dwudziestoleciu międzywojennym zajmował się już tylko przekładami, współpracując niemal jak wyrobnik z Wydawnictwem Polskim Rudolfa Wegnera, przeniesionym ze Lwowa do Poznania (seria „Laureaci Nagrody Nobla”) i z Instytutem Wydawniczym „Renaissance” (Warszawa–Poznań–Kraków–Lwów–Stanisławów). Mieszkał w Krakowie. I tam właśnie żywo współpracował z powstającym przemysłem filmowym, oferując projekty scenariuszy, redagując napisy itp.

Osamotniony, bez poparcia możnych tego świata, był bliski załamania po tym, jak ukazały się zarzuty o nieścisłość jego tłumaczeń (znakomitych, robionych przecież przez urodzonego poetę, funkcjonujących do dziś), uciekał się do prostego a podstępnego środka: pił. Tłumaczył senniki, układał broszury bon tonu dla self-made manów (takich jak Sikorowicz). Po śmierci przyjaciela – zawsze, gdy tylko w możności, pomocnego w biedzie, niestety także popijającego Władysława OrkanaMirandola i Orkan – ostatnie tygodnie z przyjacielem, ostatnie tygodnie bez przyjaciela. Władysław Orkan, właśc. Franciszek Salezy Smaciarz, od 1898 – Smreczyński (1875–1930), przyjechał do Krakowa i zatrzymał się, jak zwykle, na drugim piętrze w pałacu zaprzyjaźnionych arystokratów (Rynek Główny 21, z wejściem od ul. Brackiej 1). Poeta przybył ze swego domu pod Starmachowskim Groniem koło Poręby Wielkiej, zaalarmowany wieścią, że choroba córki z pierwszego małżeństwa, Zofii, leczonej w tutejszej klinice najnowocześniejszymi środkami, jest śmiertelna. Popołudniami, po odwiedzinach chorej, Orkan, Mirandola, Kazimierz Czachowski, Artur Schroeder z kilkoma jeszcze poetami rozcieńczali smutek w używkach. O pracowitym Mirandoli już mało kto pamiętał. Ale Orkan to była sława. Choć od kilku lat milczał jako pisarz, właśnie ogłoszony laureatem Nagrody Literackiej Miasta Warszawy, nie był pomijany, ponieważ pamiętano, że walczył o wolną Polskę jako oficer 4 pułku Legionów i oficer Wojska Polskiego, odznaczony Krzyżem Walecznych, zaistniał także jako kronikarz bohaterskich bojów, czyli autor książki Drogą czwartaków. Pięćdziesięcioczteroletni Orkan umarł 14 maja o 1.30 w nocy. Krótko chorował. Nagły paraliż. Pogrzeb Orkana w dwa dni później, w piątek 16 maja na cmentarzu Rakowickim. „Piewca Podhala” spocznie tam tymczasowo, ponieważ górale z Limanowej, Zakopanego, Nowego Targu chcą doczesne szczątki poety we własnej ziemi (grób poety obecnie w Zakopanem na Pęksowym Brzyzku). Pogrzeb Orkana, na koszt rządu, rozpoczęcie uroczystości o godzinie czwartej po południu, od drzwi pałacu przy Brackiej 1. Przy trumnie druga żona zmarłego, Bronisława, właśnie przybyła do Krakowa. Mirandola na pogrzebie. Półprzytomny z bólu i niemal na walizkach. (W tym dniu w prasie codziennej ogłoszenie: „Pokój umeblowany do wynajęcia. Felicjanek Nr [pomińmy], I p., front”). Smrek, jedlina, jałowce, kosówka. Od czasu Wyspiańskiego nie było takiego pogrzebu, tak żywiołowej manifestacji żałobnej. Słynny chór pod batutą łotewskiego dyrygenta Teodora Reitera, w trasie po Europie zatrzymał się akurat w Polsce, pod domem żałoby w sercu Krakowa śpiewa pieśń Jak róże więdną. Gęśliki, kapela góralska. Dwieście wieńców – wyróżniał się ten od prezydenta Ignacego Mościckiego. Jest premier Walery Sławek, głęboko wzruszony śmiercią towarzysza broni. Wiadomość z Łodzi: tam właśnie na posiedzeniu magistratu nadają jednej z ulic nazwę Władysława Orkana. Chora Zofia Smreczyńska nie zostanie powiadomiona o śmierci ojca. Umrze dwa tygodnie po jego pogrzebie (3 czerwca 1930, tego samego dnia stwierdzono śmierć Mirandoli!) – wstrząs na zawsze został jej oszczędzony. (Dwa ostatnie zdania to wersja oficjalna, sprzyjająca legendzie. Wiadomo, że Zofia, ciężko chora, była poddawana naświetlaniom, ale przecież zachowała przytomność. Czy to możliwe, żeby – oczytana, sama pisząca wiersze – nie miała w ręku gazety? Wszak od dwu tygodni prasa krakowska huczała o śmierci Orkana, o reprezentacyjnym pogrzebie poety. Nawet już w dwa tygodnie po śmierci poety „Czas” (który w Krakowie czytali wszyscy) zamieścił na drugiej stronie wiersz „Pogrzeb Władysława Orkana” pióra autora podpisanego „E.St.Stec.” – długi na ponad pół szpalty! ). – popadł w odrętwienie, od dnia jego pogrzebu przez dwa tygodnie, dzielące go od zapowiedzianej eksmisji. Wymykał się niekiedy o zmroku, i tylko na chwilę, z jasnego, o bogato zdobionej  fasadzie, domu przy ul. Felicjanek. 3 czerwca 1930 ekipa tych, którzy weszli do mieszkania w celu dokonania eksmisji lokatora zalegającego z opłatą czynszu, zastała Franciszka Pika- ‑Mirandolę martwego.


Kamienice na wciąż jeszcze cichej ulicy Felicjanek – dwie minuty spaceru do Plant, dziesięć minut na Wawel – niewiele się zmieniły od czerwca 1930, kiedy to pięćdziesięciodziewięcioletniemu lokatorowi, Franciszkowi Pikowi-Mirandoli, który w jednej z nich żył i pracował w pokoju od frontu, z widokiem na pełen bujnej zieleni ogród klasztorny, zapowiedziano eksmisję z powodu zaległości czynszowych. Dokładnie po osiemdziesięciu trzech latach od pełnego grozy, tragicznego wydarzenia, które było następstwem czynności przedeksmisyjnych, odwiedzam jeden z najładniejszych zaułków w tej części Europy – wchodzę od ulicy Smoleńsk, okrążając wbudowany w kole wytyczonym dla kilku domów kościółek Bożego Miłosierdzia przy uliczce tej nazwy, otwierającej dopiero ulicę Felicjanek. Tędy najprzyjemniej się wracało Mirandoli do domu ze ścisłego centrum i z drugiej strony Krakowa, gdzie w celu zdobycia grosza i z fascynacji kinem redagował napisy do filmów, do niedawna wyłącznie niemych.


Żona zmarłego, powiadomiona o tragedii, przyjechała do Krakowa z Krosna, gdzie od kilku lat mieszkała w domu rodziców. Pik‑Mirandola wiedział, że w pogarszającej się sytuacji nie będzie w stanie zapewnić jej, wydelikaconej córce krośnieńskiego burmistrza, godziwych warunków życia i przeto oddalenie było respektowanym przez obojga poniekąd dziełem rozsądku. Pozornie – bo wszak nie dało się ukryć zawoalowanej tragedii będącej następstwem niegodziwego traktowania wybitnie pracowitego tłumacza zarówno przez wydawców, jak i przez firmy rozpowszechniające filmy.

Zarabiali pośrednicy. Tłumaczowi rzucano od niechcenia ochłapy.

Kraków zdawał się nie pamiętać o głośnym przed wielką wojną poecie i prozaiku, o najznakomitszym polskim translatorze, z którego obecności w mieście powinien być dumnyW wydawanych w Warszawie „Wiadomościach Farmaceutycznych” pamiętano o Mirandoli. Już w połowie czerwca 1930 w nr. 23 w dziale Z żałobnej karty znalazł się obfity materiał informacyjno-wspomnieniowy, redagowany przez znawców przedmiotu. Podkreśla się tragedię pogrzebanego za życia, próbuje się go przywrócić pamięci w takich oto m.in. zdaniach: „Kto jednak pamięta czasy Młodej Polski w Krakowie, młode ówczesne grono literackie i gwarne zebrania «Paonu» z wielkim magiem «czystej sztuki» Stanisławem Przybyszewskim na czele, kto przypomni sobie ówczesne pisma, jak «Życie» i «Krytyka», oraz wydawane w tym czasie utwory literackie, ten uprzytomni sobie żywo z tym światem związaną postać Franciszka Mirandoli i pierwsze jego utwory. W zapomnieniu dziś pogrążone poezje Mirandoli (…) odznaczały się dwiema wybitnymi zaletami: wysokim artyzmem formy i żywą treścią uczuciową. Artyzm poety (…) nacechowany był subtelnym kunsztem obrazowego słowa”. Wydrukowano wspomnienie o koledze pióra prof. Tadeusza Estreichera, dyrektora Oddziału Farmaceutycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego: „Był to osobiście człowiek bardzo sympatyczny, choć w ostatnich czasach nieco zgorzkniały, i w rozmowie z nim można było odczuć żal, że – zamiast dawać swobodny polot swemu talentowi – był zmuszony ciężko pracować na chleb codzienny w sposób raczej rzemieślniczy, dostarczając wydawcom coraz to liczniejszych przekładów, zamiast rzeczy oryginalnych, na które by go było – na wysokim poziomie – stać w warunkach materialnych korzystnych. Zgasł w nim talent, który zdawał sobie sprawę z tego, że mógł dawać więcej, niż warunki pozwoliły”.. Wdowa nie opuściła krakowskiego magistratu, zanim dokładnie nie wykrzyczała prawdy, nie zapominając dodać, że zmarły był bliskim krewnym sławnego Ignacego ŁukasiewiczaŻoną Ignacego Łukasiewicza, konstruktora lampy naftowej i pioniera przemysłu naftowego na ziemiach polskich, była Józefa Honorata Stacherska, córka brata matki Franciszka Pika-Mirandoli, Marii ze Stacherskich Pikowej. Z kolei Józefa Honorata Stacherska, z domu Łukasiewiczówna, była siostrą Ignacego Łukasiewicza. Ignacy Łukasiewicz ożenił się więc ze swą siostrzenicą, co wymagało specjalnego zezwolenia władz kościelnych. Był tedy Łukasiewicz zarówno wujem Mirandoli, jak i jego poniekąd szwagrem.Jak można było zostawić bez środków Franciszka Pika-Mirandolę? Małżonkowie wszak korespondowali i w ostatnich miesiącach mąż ubolewał, że biuro prezydenta miasta nie reaguje na jego podanie o zapomogęW wyniku przeprowadzonej osobiście kwerendy ustaliłem, że ówczesny prezydent Miasta Krakowa inż. Karol Rolle 25 czerwca 1930 wyjechał na kurację do Truskawca i podczas jego urlopu zastępował go w sprawach miejskich dr Ludwik Schneider.. Wtedy dopiero urzędnicy poczęli przekładać papiery. Do prasy przedostała się wiadomość, zapewne nie do końca odpowiadająca prawdzie, że Franciszkowi Pikowi-Mirandoli właśnie tej wiosny przydzielono stypendium twórcze miasta Krakowa, po którego odbiór on się jednak nie zgłaszał. Zaraz, zaraz – zdaje się, że listonosz od dłuższego czasu odwiedzał schorowanego pisarza wyłącznie z listami od plenipotentów właścicieli kamienicy z żądaniami wyrównania opłat z uwzględnieniem odsetek, a potem już od komornika, z zawiadomieniem o terminie eksmisji. Nikt nie pamięta nazwiska ówczesnego prezydenta Krakowa, nikt nigdy nie wspomni nierzetelnych urzędników i ich doradców, przepełnionych zawiścią, niosących z sobą odór złej woli. Ich mogła co najwyżej zżerać ciekawość, jak to będzie, kiedy ten wielki Mirandola, w poszarpanym ubraniu i dziurawych butach, zapije się albo umrze z głodu.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".