Poprzedni artykuł w numerze
– Dziś jest bardzo zdenerwowany. Muszę go uspokoić – wyjaśniła Izabela Komorowska. W chwili bowiem, gdy się wsunęła do kuchni i wsypała proszek z aptecznej saszetki do kwaśnej śmietany, którą były polane pierogi z borówkami w deserze przeznaczonym dla męża – spostrzegła uważny wzrok służącej, Franciszki Kulkówny.
Mąż, przy stole w jadalni, już po zupie i drugim daniu, kończył się awanturować. Może tylko zrobił sobie przerwę. Tego słonecznego popołudnia, 17 lipca 1922, pojawił się w domu ani bardziej, ani mniej „poderżnięty”, niż to się działo od trzech lat, odkąd z wojny wyszedł wprawdzie cało, ale z duszą podziurawioną jak rzeszoto. Bardzo krzyczał.
Zdemobilizowany (mundur i szabla w szafie) powrócił Zdzisław Komorowski do zajęć. A był właścicielem drogerii przy ulicy Floriańskiej w Krakowie. Świetny punkt. Żona, Izabela z Dębowskich, którą poślubił w 1905, dbała wprawdzie o firmę przez pięć lat jego nieobecności, ale nie dbała o ludzkie języki. Siła wyższa odebrała jej na tak długo możliwość pożycia z mężem (i to w kwiecie wieku, czas stracony nie wróci), a ona sama, cóż, nie nadaje się na ofiarę, ma wolną wolę, jest nie tylko ponętna, lecz także namiętna, nie powinna zduszać swoich pragnień, także w sensie fizycznym. Zresztą lekarze odradzali ascezę.
Żona więc aż tak przywykła do luźnego stylu życia, że powrót męża wprawdzie zauważyła, ale nad sam na sam z tym panem steranym wojną przedkładała towarzystwo mężczyzn młodszych, radosnych, zabawnych. Już nie tak, jak przed wojną, dbała o ich gniazdo, rezydencję w świetnie utrzymanej, gustownej kamienicy w zdrowszym rejonie Krakowa, przy zacisznej ulicy Zyblikiewicza. Doszło do tego, że łączyło ich już tylko istnienie Marii, dorastającej córki, wspólna drogeria… właściwie niemało. Przed wojną małżonkowie razem spędzali popołudnia, mieli wspólne grono znajomych, podobne zainteresowania, może niekoniecznie książki, ale na pewno kino, niekiedy pokazywali się w teatrze. Gdy Zdzisław Komorowski stracił nadzieję na powrót do dawnego stylu życia, cóż miał robić? Buksować tak? Szkoda nerwów. Upijał się więc. Od dwu i pół roku codziennie.
Dziś awanturuje się na całego. Odrzuciwszy sztućce, którymi jeszcze trochę grzebał w półmisku pieczystego, zanim zrezygnował z nałożenia sobie dodatkowej porcji, woła o pomoc do ścian i do słonecznych okien (żona odsunęła się na wszelki wypadek), głosząc dzieje swojego życia, które zmarnowała mu ta, która przecież była dla niego stworzona… – Podejdź tu, proszę, spójrz na mnie, popatrz uczciwie w oczy, ha! Już nawet tego nie potrafisz? Może i chwalebne, że postanowiłaś mnie nie oszukiwać! Lecz cóż ja mam zrobić, jak się innym ludziom pokazać, skoro ty, moja żona, afiszujesz się, przesiadując wieczorami po kawiarniach z tym lubusiem, który mógłby być twoim synem? Prowadzacie się, on tu pod nasz dom podchodzi! A może, do jasnej cholery, jeszcze będę miał honor go tu gościć?!
Pani domu ma dość, choć to, co mówi pan domu, nie odbiega od prawdy. Lecz ile razy jeszcze ma powtarzać temu nędznemu pijakowi, że wszczęła starania o separację? Że nie ma zamiaru staczać się tak jak on. Że próbowała go resocjalizować, że postępowała z delikatnością z uwagi na jego traumę wywołaną przeżyciami na froncie. Od pół roku jest z założenia twarda; korzystając z pomocy przyjaciela, dwudziestoośmioletniego Karola Paciorka, syna właścicieli lokali gastronomicznych, świetnie sobie radzącego w ciemniejszych stronach życia, zdobywa takie ilości weronalu, które zebrane w kupę mogłyby uśpić pół miasta, i w domu każdy posiłek męża musi zawierać łyżeczkę odurzającego proszku. W szklance herbaty – weronal, w kwaśnym mleku – weronal. Pani domu serwuje to nie zawsze osobiście, nieraz na jej polecenie dosypuje służąca Kulkówna, która (tajemnica poliszynela) spełnia wprawdzie zachcianki erotyczne nieszczęsnego pana, ale dochowując lojalności pani – ani słówka panu nie szepnie o tych aptecznych proszkach. Zresztą i dla Kulkówny tak jest wygodniej: pan po tych medykamentach wydaje się półprzytomny, zachowuje się nieraz jak nieszkodliwy idiota.
Dosiadł się do pierogów, które mu osobiście wniosła żona, tak świeża i zgrabna, że postronny obserwator pomyślałby: córka. Wgryzł się z zapałem, lecz przeżuwszy kilka kęsów, odrzucił widelec i wrzasnął: – To jest gorzkie!
Podeszła do niego. – Zdzichu… to twoje ulubione pierogi. Myślałam…Hm, ale jeśli ci nie smakują… Frania może już zabrać talerz. Pan nie będzie jadł.
Zasłonił rękoma talerz. – Nie wykręcisz się! – krzyczał – To jest gorzkie, ja już wiem, ty trujesz! To jest, a właśnie, ja wiem, coś ty mi dała! A! – Patrząc badawczo, usiłował złapać żonę za rękę. – Co się stało z morfiną, którą z końcem czerwca przyniosłem do domu?
– Schowałam ją, jak prosiłeś.
– A teraz, w tej chwili, żądam, wyciągnij ją, bo…
Spokojnie podeszła do szafy, wysunęła jedną z górnych szuflad i wyciągnęła kwadratowy słoik z granatowego szkła. – Jest pełny – powiedziała.
Odetchnął. Na jego skinienie wyciągnęła szklaną zatyczkę, wyciągnęła jedną z papierowych torebeczek, naderwała jej róg i na koniec łyżeczki do lodów usypała szczyptę kryształków. Podała mężowi, zażył, jeszcze oblizał łyżeczkę, popił wodą i zabrał się do pałaszowania tych tak strasznie gorzkich pierogów. – Legumina – pomrukiwał – obiad bez właściwej leguminy nieważny.
Jadł długo, ale nie dojadł, pozostawił na talerzu trzy pierogi (żona poleciła służącej, żeby je wyrzuciła do muszli sedesowej, jak zawsze wszystko, czego pan nie dojada, służąca jakoś zrobiła po swojemu i pierogi z gęstą śmietaną wrzuciła do żarzącego się słabo paleniska kuchennego pieca), po czym wstał ciężko i ruszył do szafy. Nagle błyskawicznie dopadł słoika, wyciągnął napoczętą torebeczkę i już zamierzał wsypać zawartość do ust – lecz wtem torebeczka znikła. Znalazła się w rękach żony, która zachowując czujność, wykazała się świetnym refleksem. – I to także natychmiast wysyp do muszli! – wcisnęła torebeczkę w dłoń służącej, wyciągnęła z szafy granatowy słoik i rzuciwszy mężowi spojrzenie współczujące jednocześnie i ostre, zamknęła się ze słoikiem u siebie. Czterdziestoletni – powlókł się jak chory starzec do swojej sypialni. Drzwi nie domknął i służąca zobaczyła, jak zrzuca on z siebie odzienie, odsuwa kapę i się ładuje do łóżka.
Zrobiła się godzina piąta po południu i pani, jak zazwyczaj o tej porze, z radością opuściła domowe pielesze. W przeciwieństwie do męża, który gdyby mógł, jeździłby dorożką nawet po mieszkaniu, preferowała spacery. Z domu miała miłą trasę: do Plant, a potem już Plantami przez Pijarską, św. Jana albo dla odmiany Sławkowską wprost do kawiarni Bisanza. Kwadrans przyjemnego spaceru z dreszczykiem emocji: znowu się spotka z Karolem. Przed nim ma mniej tajemnic niż przed mężem w dawnych czasach najlepszego pożycia.
Gdy u Bisanza Izabela Komorowska z Karolem Paciorkiem popijali sobie kawę i cointreau, kilometr dalej, w mieszkaniu przy Zyblikiewicza ochrypły głos pana przerwał Kulkównie błogie rozmyślania o dobrobycie niosącym spokój. Rozwarła drzwi, zobaczyła pana Zdzisława pokurczonego pod kołdrą w tym jego szerokim, jakby zrobionym na wyrost, łóżku pod samym oknem, skąd rozciąga się widok na jasną fasadę domu naprzeciw – w ramie, rzecz by można, jasnej zieleni klonów. Podeszła, żeby zasunąć story. Powstrzymał ją, chwytając za rękę dłonią pokrytą lodowatym potem. Gdy się upewnił, że żona wyszła na miasto, poprosił, żeby najmilsza (jak ją nazywał, gdy byli sam na sam) posiedziała przy nim. – Gazetę mi czytaj, no, dzisiejszego Ikaca… Czytaj, co tam już uważasz, lubię twój głos, modulację…
– Tytuł: Wierzymy w Polskę. Piszą dalej na pierwszej stronie: „Przeżywamy obecnie dni krytyczne. Rozkiełzał się orkan walk partyjnych, fale demagogii wzniosły się tak wysoko jak nigdy dotąd w Polsce, biją z furią o wątłe ściany naszego państwowego gmachu”.
Ledwo zaczęła, pan zapadł w ciężki sen. Poczytała jeszcze trochę dla siebie, zaciągnęła story, pozbierała z krzesła i z dywanu części garderoby śpiącego, żeby wyczyścić, obejrzeć, czy zdatne na jutro, i wychodząc z pokoju, zamknęła za sobą drzwi.
Czternastoletnia córka państwa bawi na letnisku z kuzynostwem. Właśnie przyszła od niej kartka z widokiem morza, z Połągi lub z okolic. „Dobrze, że mała nie musi być świadkiem awantur, ona wprawdzie i tak potrafi się odizolować w narożnym pokoju, jednym z sześciu w tym przestronnym mieszkaniu, nie licząc służbówki z balkonem na podwórze… ale zawsze to dla panienki nieprzyjemne widzieć ojca przemykającego w takim stanie”.
– Co ja zresztą do tego mam… – Nucąc tak, robi sobie Kulkówna wieczorną kąpiel, wszak pani wraca nie wcześniej jak o północy. Wtedy wręcz sobie nie życzy, żeby służąca kręciła się po mieszkaniu. Teraz w domu cisza; czy duszno? Gasi światło, uchyla drzwi na balkon, do służbówki wpada rześkie powietrze i dochodzą głosy. „A, to ten młody odprowadza naszą panią. Pan nie powinien mieć pretensji o wieczorne rozrywki pani Izabeli, tak jak ona przymyka oczy na nasz romans. Ale jakiż to romans? Szkoda mych młodych lat na grzeszny związek z panem niby kulturalnym, a w rzeczy samej z pijakiem i ofiarą pani Izabeli. Te proszki, które ona daje mu potajemnie, mają go uspokoić, żeby tak się nie awanturował po pijanemu, a w istocie robią z niego gościa nie do życia. Po wódce do południa i proszkach po południu wieczorami jest odrętwiały. Przysypia, niekiedy potrafi się drapać przez parę godzin, jakby go robactwo oblazło. Rano język mu się plącze. I jak w takim stanie ma się pokazać pracownikom w drogerii? Jak? A tak, że wypije dwie całe szklaneczki czystej wódki i już się nie trzęsie, może zejść na dół, gdzie od jedenastej czeka na niego dorożka. Co to za życie. Niby nie można się dziwić pani, że się interesuje innymi, ale z drugiej strony to ona mu pomogła sparszywieć. On był na froncie czy gdzieś indziej we wojskowości, w każdym razie na wojnie, a ta przyprawiała mu rogi. Wyśmiewała go, wyszydzała, kiedy wrócił. Na co liczyła? Że mu nie przybędzie lat? A przecież kto ma wiedzieć lepiej, jak nie ja, że po powrocie był z niego mężczyzna jeszcze całkiem-całkiem”.
Nazajutrz wstała o świcie, żeby w dziennym świetle sprawdzić, czy mu dobrze wyprasowała spodnie. O pół do ósmej ze spodniami przewieszonymi przez rękę, ze świeżą koszulą i bielizną weszła do sypialni pana. Zdzisław Komorowski musiał usłyszeć, jak go nawołuje do wstawania, otworzył bowiem oczy – ale tak na półtora milimetra, jakby powieka od tego miejsca była zaszyta. Pobiegła do pani z wieścią, że pan robi wrażenie nieprzytomnego. Już wspólnie weszły do pokoju.
Izabela Komorowska patrzyła na poruszającą śpiącego, i Kulkówna, która nie bez obawy zerknęła na nią spod oka, miała wrażenie, że pani wygląda teraz jak ktoś, kto siedzi sobie w kinie i spokojnie ogląda film.
Kulkówna znów lekko potrząsnęła leżącym.
– Trupek czy nie trupek? – zdumiona usłyszała pytanie Izabeli. Po chwili jej lekkie popchnięcie. Ku drzwiom. W kuchni pani wydała służącej dyspozycje gospodarskie. Kiedy po półgodzinie Kulkówna po zakupach, zagotowaniu mleka i wody weszła do sypialni pana i wybiegła stamtąd z ręką na ustach, Izabela kazała jej zgłosić nagły wypadek do pogotowia ratunkowego, a sama, już gotowa do wyjścia, udała się… do adwokata. Nie było jej w domu, kiedy lekarz pogotowia orzekł: „Śmierć wśród niewyjaśnionych okoliczności” i zawiadomił o fakcie inspekcję policji. Zwłoki polecił odesłać do Zakładu Medycyny Sądowej.
Izabela Komorowska nie zdołała wyjechać. Policjanci z wezwaniem do przesłuchania zastali ją w mieszkaniu, kiedy kończyła się pakować do drogi. Śledztwo policyjne. Pytana, przez całą noc wypierała się choćby śladu własnego udziału w tym, co się wydarzyło, twierdząc, że mąż, co nie ulega wątpliwości, popełnił samobójstwo. Dopiero nad ranem – skonfrontowana z Kulkówną – przyznała, że w ostatnim półroczu wsypywała mężowi do potraw „lekarstwo przeciw pijaństwu”, ale czyniła to w trosce o jego wyzdrowienie… Skąd otrzymywała te proszki? (Chodziło o „Weronal 0,30”, po dwadzieścia torebek w jednym opakowaniu). Po namyśle odrzekła, że recepty miała od znajomej, której nazwiska nie wyjawi. Zarządzono aresztowanie Komorowskiej; odstawiono ją do więzienia. W śledztwie zatrzymano Kulkównę. W kuchennym piecu tkwiły trzy częściowo zwęglone pierogi oraz opakowania proszków: w jednym z nich drobna doza. W śmieciarce – lekko tylko naddarta torebeczka z dużą zawartością morfiny i potargane pudełko z oddartą etykietką apteki. Wszystko to złożono do chemicznego zbadania.
W tym dniu sekcja sanitarno-policyjna, w obecności lekarza miejskiego, dr. Weisberga, podała samobójstwo jako przyczynę śmierci Komorowskiego. „Serce powiększone, tętnice zwapnione, w żołądku ślad zjedzonych pierogów. Worek sercowy wykazywał zmiany charakterystyczne dla ludzi nawykłych do alkoholu, mięsień sercowy otłuszczony, a krew płynąca we wszystkich naczyniach dowodziła, że śmierć nastąpiła nagle”. Zatrucia nie stwierdzono – choć nie można wykluczyć, że Komorowski zmarł z powodu zatrucia alkaloidami, związkami roślinnymi, które nie pozostawiają po sobie śladu w przewodzie pokarmowym i żołądku.
Sekcja nie wykazała jednak istotnej przyczyny śmierci i dlatego sędzia śledczy Droździkowski odesłał wnętrzności zmarłego do zbadania chemicznego.
Nazajutrz po aresztowaniu Komorowskiej przesłuchano Karola Paciorka. Ma dwadzieścia osiem lat. Podaje się za urzędnika redakcji czasopisma-efemerydy „Wolne Słowo”. Izabelę Komorowską poznał w styczniu 1922. Zamierzała kupić od jego rodziców kawiarnię i restaurację przy ul. Długiej 24 za dwa miliony marek polskich. (Orientacyjnie: filiżanka kawy w kuracyjnej Krynicy kosztowała wówczas w sezonie osiemdziesiąt marek polskich, gazeta codzienna – czterdzieści marek polskich). Zawiązała się mocna nić sympatii; młodzi (nikt by nie powiedział, że Izabela starsza) sprawiali wrażenie idealnie dobranej pary. Tak, kupował dla niej weronal, to on załatwiał recepty, których ona w ogóle nie musiała oglądać, wiedział, że te proszki działają uspokajająco na męża przyjaciółki, nałogowego alkoholika, w stanach upojenia dręczącego domowników – i jest przekonany, że Izabela nie miała pojęcia o ich szkodliwym działaniu.
Robiła starania w sprawie rozwodu z mężem, z którym przebywanie pod jednym dachem było udręką, a Paciorek udzielał jej rad; z niejednego pieca chleb jadł (w śledztwie wyszło na jaw, że był karany za oszustwa), to prawa trochę liznął, to medycyny, fałszowane recepty podpisywał zamaszyście: „dr Pac…”, poza tym cóż, z biegiem dni Komorowska żądała odeń coraz więcej pudełek weronalu, on więc się musiał wyspecjalizować w wypisywaniu (recte podrabianiu) recept. W zamian udzielała mu pożyczek, a nawet, co się przedostało do prasy, „poręczyła wekslem pewien dług swego kochanka”.
Kulkównę wypuszczono na wolną stopę, służąca mogła więc uczestniczyć w pogrzebie chlebodawcy, manifestacyjnym, z udziałem tysięcy osób, może żądnych sensacji, a może w odruchu współczucia oddających ostatnią posługę ofierze bezsilnego już zbyt długo gniewu żony. Kto to może zresztą w tej chwili wiedzieć? Śledztwo wykaże, sąd osądzi. Wdowy na pogrzebie nie było. Los uwięzionej podzielił Karol Paciorek, aresztowany pod zarzutem udziału w zbrodni skrytobójczego zamordowania Zdzisława Komorowskiego.
Minęło pół roku. Jest koniec stycznia 1923, sędzia śledczy przesłuchał wszystkie osoby z otoczenia Komorowskich i Paciorka, czas byłby, żeby prokuratoria wystosowała akt oskarżenia – tymczasem powstają nieoczekiwane trudności: oto mimo licznych urgensów sędziego oraz prezesa sądu karnego, Felca, Zakład Chemii Lekarskiej UJ do dziś nie przesłał sądowi analizy jelit i żołądka, koniecznej do końcowego orzeczenia!
Naukowcy tłumaczą, że „analiza napotyka na szalone trudności” i słychać, że tak skomplikowanej ekspertyzy Zakład dotąd nie otrzymał do wykonania.
Urgens, nagłośniony przez prasę, poskutkował: jest orzeczenie. Dwa arkusze zapisane maczkiem. „Wyniki żmudnych badań chemiczno-lekarskich nad treścią żołądka i jelit śp. Zdzisława Komorowskiego oraz pierogów, które zjadł denat”. W oku znaleziono morfinę i weronal, a nawet i strychninę. Śladowe ilości: tylko dziesięciotysięczne ułamki… To zdaje się być sprzeczne z rewelacjami Komorowskiej, że mąż sam się usiłował pozbawić życia. Z drugiej jednak strony, dlaczego miało tak nie być? Żona nie ukrywała, że zmarły wskutek nieszczęśliwego pożycia małżeńskiego ostatnio kilkakrotnie ponawiał próby samobójcze, a w przededniu zgonu podczas szamotaniny ona sama wydarła mu saszetkę z taką ilością morfiny, która mogłaby spowodować śmierć. Inna sprawa, że służąca, która nadbiegła na odgłos krzyków i przejęła saszetkę z ręki swej pani, nie wiadomo dlaczego nie spełniła jej polecenia i morfiny nie wysypała do zlewu, lecz wrzuciła ją w opakowaniu do pieca kuchennego, w którym palenisko po obiedzie już dogasało. Ta saszetka nawet się nie nadpaliła; pozostał dowód uwiarygodniający zeznanie.
Nie można wystosować aktu oskarżenia! Orzeczenie chemiczne odnosiło się bowiem głównie do żołądka, który jednak – uwaga – był oddany do zbadania bez treści! Niestety tak! Po sekcji policyjno-sanitarnej treść żołądka została wylana! Jako zbyteczna… Znawcy chemii, specjaliści analitycy, dla których treść żołądka jest najważniejszym przedmiotem badania, nie dostali tej treści!
Zastanawiające.
Miasto poza tym wie, że za kulisami sprawy karnej rozgrywa się bój o opiekę nad czternastoletnią Marią, córką Komorowskich… i o zarząd jej majątkiem.
Sędzia nie przychylił się do wniosku rodziny śp. Zdzisława Komorowskiego, która chciała pozbawić Izabelę Komorowską opieki nad córką i odebrać jej zarząd masą spadkową.
„Ilustrowany Kuryer Codzienny” (popularny w Polsce Ikac, wydawany w Krakowie) 11 lutego 1923 donosi, że do przewodniczącego Sądu Okręgowego, sędziego Błażeja Pawlika (właśnie mianowanego prezesem krakowskiego Sądu Karnego, o czym z kolei informuje „Czas”), wpłynął wniosek obrońcy Komorowskiej, dr. Bernarda Heskiego, o przybycie trybunału wraz z przysięgłymi do teatru Bagatela celem obejrzenia genialnej kreacji Aleksandra Węgierki, który w specjalnie wyreżyserowanym spektaklu Morphium będzie odtwarzał rolę człowieka chorego na głód morfiny. Zdaje się, że chodziło o uzmysłowienie sądowi stanu niemożliwej do opanowania bezradności bliźnich w obcowaniu z narkomanem, który nie zdaje sobie sprawy ze spustoszenia czynionego bezwzględnie, z postępującym okrucieństwem. Na marginesie: teatr Bagatela – którego nazwę wymyślił sam Boy – należał do Mariana Dąbrowskiego, właściciela koncernu Ikaca, oglądanie spektaklu – o czym za chwilę – okaże się niekonieczne, ale rozgłos Bagateli już poszedł w świat, a poza tym sztuka Morphium wydaje się tożsama z Morfiną L. Hercena, wystawianą na polskich scenach, z kreacjami Idy Kamińskiej i Zygmunta Turkowa, w latach 20. XX w., m.in. wiosną 1926 w białostockim teatrze Palace. Hm! Sztuka Morphium (Morfium) mogła być również sceniczną przeróbką scenariusza filmowego autorstwa Maxa Jungke i Juliusa Urgissa pod tym tytułem (według tego scenariusza powstał w Niemczech film Morphium z premierą w 1919).
17 lutego prasa powtórzyła, jak się zdaje, wieść gminną, że „w prokuraturze przygotowuje referent p. Stąpor akt oskarżenia przeciw Komorowskiej o otrucie męża Zdzisława, śmiertelną dawką morfiny”, tymczasem nie tak szybko i w ogóle nie tędy droga… Badania chemiczne wykazały we wnętrznościach zmarłego 0,0015 gramów morfiny, a w pierogach śladową (nawet bez orzeczenia cyfrowego) ilość morfiny. We wnętrznościach i pierogach znaleziono weronal.
Chemicy orzekli, że nie da się oznaczyć ilości morfiny spożytej przed śmiercią. Innego zdania byli lekarze sądowi, prof. Jan Stanisław Olbrycht i dr Adam Grudzewski: „Zmarły miał 164 cm wzrostu, 65 kg wagi, żołądek i badane wnętrzności ważyły 1 kg – wobec tego wykrytą ilość morfiny należy pomnożyć przez 65”. W ten sposób Olbrycht i Grudzewski obliczyli ilość morfiny rozmieszczoną w całym ustroju: 0,29. Dawka śmiertelna.
Otruty, ale…? Za mało, żeby przygotować akt oskarżenia. Dowody bowiem ze śledztwa wskazują jasno, że zmarły był nałogowym morfinistą – i że żona dawała mu narkotyki z jego zgodą – dla uspokojenia go po ekscesach wywołanych alkoholizmem.
Pytanie: jaką rolę odgrywał Paciorek? Orzeczenie chemiczne, bezwzględnie precyzujące, że przyczyną śmierci była morfina, nie weronal, od razu upraszcza sprawę w ten sposób, że Paciorek, który nie dostarczał Komorowskiej morfiny, lecz weronal, nie może więc być oskarżony przez przysięgłych o współwinę w morderstwie dokonanym przez morfinę. Dlatego obrońca Komorowskiej, dr Bernard Heski, natychmiast po orzeczeniu chemików zażądał wyłączenia sprawy Paciorka jako niepozostającej w żadnym związku z zarzutem morderstwa.
W tej sytuacji prokuratoria, która uważała w procesie Komorowską i Paciorka za nieodłączną parę, a znajomość z Paciorkiem jako najsilniejszą poszlakę przeciw Komorowskiej, teraz musi się liczyć z tym, że przed przysięgłymi proces Komorowskiej bez Paciorka byłby kadłubkowy.
Mistrzowskie posunięcie adwokata Heskiego sprawiło, że z braku dowodów zaniechano sprawy przeciwko Komorowskiej i Paciorkowi o morderstwo.
Balon sensacji pękł. Z oficjalnego komunikatu: „Ponieważ więc prokuratoria – oparłszy się na zeznaniach świadków dowodowych – doszła do przekonania, że ani Komorowska, ani Paciorek nie mieli zamiaru odebrania życia Komorowskiemu, sprawę – która miała być rozpatrywana w najbliższej kadencji sądowej – przekazano zwykłemu sądowi okręgowemu karnemu celem ścigania obwinionych o występek z § 335 względnie o przekroczenie z tegoż paragrafu, to jest o śmierć lub uszkodzenie ciała, zadane nieumyślnie, lecz przez naruszenie ostrożności przy używaniu trucizn i narkotyków”.
W sobotę 17 lutego 1923, po siedmiu miesiącach pobytu w więzieniu św. Michała, Komorowska i Paciorek znaleźli się na wolności.
Krakowianie mieli w świeżej pamięci zmiany, jakie wojna wyryła w psychice młodych kobiet. Wyrwane z normalnego, pięknie ułożonego życia, przykładne małżonki z małymi dziećmi, pozbawione opieki mężczyzny, który musiał iść walczyć, łatwo się wykolejały. Tę kwestię natury, powiedzmy, społeczno-erotycznej znakomicie przedstawił Juliusz Kaden-Bandrowski: w wydanej w 1919 powieści Łuk błyskawicznie zareagował na kołtuństwo, jakie wylazło z krakowskich naukowców, dziennikarzy, niektórych lekarzy i profesorów, oportunistów, mężczyzn z różnych powodów niezmobilizowanych, w twierdzy Kraków przystępujących bez zahamowań do młodych kobiet gorączkowo szukających oparcia. Zdezorientowane, sądząc, że to tylko na chwilę, damy wplątywały się w toksyczne, chore i niebezpieczne związki z tymi, którzy uniknęli bezpośredniego zetknięcia z wojną. Współcześni (zwłaszcza ci mający masło na głowie) uznali autora Łuku za gorszyciela. Ale to nie powieść prozaika najwyższej próby była pornograficzna – pornograficzna była przedstawiona w niej rzeczywistość. Dlatego tuż powojenni krakowianie może niekoniecznie potrafili wybaczać… lecz w każdym razem bywali wyrozumiali w sprawach, w których jednak wykroczenia czy nieprawości małżeńskie ściśle wiązały się z okrucieństwem wielkiej wojny. I z jej skutkami. Do takiej wyrozumiałości nie było powodów za oceanem, toteż w 1923 w Chicago wykonano wyroki śmierci na kobietach z kręgu Polonii amerykańskiej, Marii Tucholskiej (primo voto Siemiątkowskiej) i Tekli Klimkowej, którym udowodniono zbrodnię mężobójstwa w następstwie powolnego trucia arszenikiem.