Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 1-2/2015

Motyw intymny (cz. 1). Bestia nad Wisłą

Udostępnij

C zy jest możliwe, że kolega, który jeszcze wieczorem we wspólnym pokoju strzyże koledze włosy, nazajutrz przed południem zabije go podczas spaceru?

Prawnicy i lekarze nie mają wątpliwości: tak może być. Spotykają się w swej praktyce z przestępczymi sprawami, których motorem są ludzkie czyny do tego stopnia wręcz wyzywająco pokrętne, że pierwsze wrażenie eksperta to… troska. Troska o sprawców pewnych zbrodniczych przestępstw. Miły, ciepły wieczór, raczej pełna harmonia w sublokatorskim pokoju, dobrze przespana noc, z rześkim powiewem poranka wspólne wyjście z domu, wędrówka pośród wzmacniającego optymizm wiosennego pejzażu i nagle kilkanaście pchnięć długim nożem, nie wiadomo, a może ciężkim tasakiem, następnie kilkadziesiąt nakłuć mniejszym ostrym narzędziem w martwiejące już ciało. Z premedytacją?… Troska ekspertów tu musi się przemienić w bezradny gniew. I w niepocieszenie. Bo aż dziw bierze, że ludzie, którzy utknęli w pełnym złu i w nim egzystują, funkcjonują w życiu i radzą sobie całkiem-całkiem bez włączania logicznego myślenia! A może ich logika jest jakaś szczególna? Tu już powiało wcale nie metafizyczną grozą.

W czwartek 25 maja 1933, w ważny dla chrześcijan dzień Zesłania Ducha Świętego, mieszkańcy nadwiślańskiego PrzewozuTo miejsce, obecnie z miejską zabudową, leży w granicach Krakowa., widząc jakieś niejasne nieporządki w osłaniających pole żyta, wysokich na ponad półtora metra krzakach tarniny, mówią o tym właścicielce pola, która zamierza pójść tam po obiedzie, żeby rzecz objąć gospodarskim okiem. Tymczasem siostry Wójcikówny, trzynastoletnia Rozalia i czternastoletnia Matylda, które od rana pasły w pobliżu krowy, wciąż pod wrażeniem opowieści koleżanek o wczorajszych rozmowach z nieznajomymi panami, nie wytrzymały i weszły w tarninę pierwsze – pod pretekstem zbierania trawy.

– Patrz, co to? Palce w krzakach! Palce! To palce wylazły z rozdartych skarpet! Cofnij się, cofnij…

Zgroza! Natknęły się na zwłoki młodego mężczyzny, w pumpach, ale bez tych eleganckich półbutów. Tak, rozpoznały w nieżywym zmasakrowanym, z roztrzaskaną czaszką, jednego z tych dwu miastowych wędrowców, którzy rano szli wzdłuż wału Wisły od Krakowa, dużo ze sobą rozmawiali, nawet dosyć głośno, a potem jeden z nich wypytywał koleżanki z sąsiedztwa o dwór, który, jak słusznie się domyślał, miał tutaj gdzieś być. Drugi pan nawet posłał ich kuzynkę po wodę do picia, w garnuszku.

Poszły do sąsiada, Kowalika, i informując, że odkryły trupa, powiedziały to wszystko. Kowalik kazał im spojrzeć; przy zwłokach leżał duży scyzoryk, taki w sam raz dla kawalera, idealny do krojenia chleba na skromnym gospodarstwie – złożony. Czyżby zabójca po wszystkim złożył scyzoryk i odrzucił go na miejscu zbrodni? – Uważajcie, dziewuszki, nie gawędzić, nie stąpać – mruknął pan Kowalik – tu wszędzie są kawałki… – Kości roztrzaskanej czaszki rozprysły się na dwa kroki, jasnożółte widniały wśród trawy.

– Nie ma śladu, żeby ten, co zabił, uciekał przez zboże – powiedziała Rozalia.

– Nie ma śladu – potwierdził Kowalik. – To musiała być bestia, co się Boga nie boi. Ale co, buty nieboszczykowi ściągnął i poszedł z tymi butami do ludzi, jeszcze tak za widoku?

Prasa nie od razu doniosła, zrobiła to w dwa dni późniejTekst osobnej notatki, napisany w niedzielę 28 maja, ukazał się z datą 29 maja („Ilustrowany Kurier Codzienny”, 29 maja 1933, Tajemniczy trup w Przewozie): „we wsi Przewóz obok Krakowa dokonano straszliwego odkrycia (…) zwłoki straszliwie zmasakrowane. (…) Na miejsce morderstwa wyjechała natychmiast komisja sądowa i przedstawiciel powiatowej komendy Policji Państwowej. Wszczęto energiczne śledztwo, które niewątpliwie odsłoni kulisy tego morderstwa”. Jeżeli nie podaję innego źródła, informacje czerpałem z ówczesnej prasy krakowskiej, głównie z „Czasu” oraz z IKC., lecz to ze względu na dobro policyjnego śledztwa, przebiegającego w tym wypadku w tempie błyskawicy.

Kiedy bowiem gazeta trafiła do rąk czytelników, człowiek podejrzany o zabójstwo dwudziestotrzyletniego studenta Stanisława Lechowicza (którego ciało znaleziono w tarninie nazajutrz po śmierci) był już w zasięgu działań policji. Pojmany w to właśnie poniedziałkowe południe – przyznał się podczas intensywnego śledztwa. Po roku, już przed sądem, będzie mówił o naciskach policyjnego śledczego, wymuszających na nim nie zawsze prawdziwe zeznania, lecz faktu, że zamordował przyjaciela, nie odwoła ni razu.

W wypowiedziach tego człowieka – podobnie, co się okaże, jak w nim samym – śledczych policjantów i prawników będzie uderzać brak logiki. I jeszcze coś takiego, jakby Olejniczak sam się bawił nieustannie tymi zawikłanymi sprawami, i wtedy, kiedy dziwacznie sobie układał życie, i wtedy, kiedy ostro konfabulował wobec funkcjonariuszy policji, która po aresztowaniu na krakowskich Dębnikach, gdzie mieszkał, zabrała go najpierw do krakowskiego aresztu przy Kanoniczej, zwanego potocznie „Pod Telegrafem”, a potem na posterunek w Wieliczce, najbliższy miejsca, gdzie popełnił on zbrodnię. Przesłuchiwany przez całą noc, wywijał się dosyć wrednie z krzyżowego ognia pytań. Choć – i tu diabelskie jakieś niekonsekwencje – w areszcie „Pod Telegrafem” usiłował się powiesić na poskręcanym prześcieradle. Czujni strażnicy zapobiegli samobójstwu podejrzanego. Czyli co? Nie był przywiązany do życia?

Przyjrzyjmy się bliżej… Osoby dramatu to młodzi inteligenci, żyjący w niedostatku. Studiują, szukają gorączkowo swojego miejsca w świecie ogarniętym kryzysem ekonomicznym i duchowym. Jednym ze sposobów na przetrwanie jest wiara. Jest żarliwe poszukiwanie Boga w przypadku Lechowicza i poszukiwanie wygodnego miejsca przy tych, którzy służą Bogu, przez Olejniczaka. Oczywiście to charakterystyka postaci ciosana z grubsza. Niuanse dojdą, ukazane szczegóły przerażą.

Kim była Janina Pragnąca, osoba, która najprawdopodobniej jako druga po mordercy zobaczyła zmasakrowane zwłoki studenta Lechowicza? Co robiła, kręcąc się z płaczem w najbliższych okolicach miejsca zbrodni, nad Wisłą w podkrakowskim Przewozie owa tajemnicza kobieta rodem z Czeladzi w Zagłębiu, która nad Wisłę pod Przewozem przybyła z okolic Limanowej i która potem powie, że doskonale znała zabójcę… Podczas konfrontacji zabójca wyprze się znajomości: – Ja tę kobietę po raz pierwszy widzę na oczy!

O Lechowiczu, wytrwałym studencie V roku teologii, w chwili śmierci dwudziestotrzyletnim, wszyscy świadkowie będą mówić jako o młodzieńcu niespotkanej czystości, uduchowionym. O starszym odeń o rok Olejniczaku, byłym studencie teologii, jeszcze całkiem niedawno człowieku z powołaniem duchownego, starano się źle nie mówić, poza tym, że za bardzo interesował się posagiem dwu co najmniej panien naraz. Dwudziestosześcioletnia panna Pragnąca, która z niejednego pieca chleb jadła, a ostatnio była na nieoficjalnych występach w podgórskich okolicach Limanowej jako wróżbitka, zezna w śledztwie, że Olejniczak był jej kochankiem, mało tego, że ona mu służyła w każdej sytuacji, w każdym przedsięwzięciu podpadającym pod kodeks karny, i co miała robić, skoro Olejniczak na odcinku od Dąbrowy Górniczej po Limanową działał jako herszt szajki złodziejskiej! Niby niemożliwe, niby się nie zgadza – niby kiedy miałby to robić on, w Krakowie i na prowincji, w Wojakowej, miejscowości ze szkołą, położonej między Brzeskiem a Limanową, zabiegany między dwiema kobietami, z których każda z osobna mniemała, że jest kobietą jego życia, między salami Uniwersytetu, gdzie słuchał wciąż go interesujących wykładów, a dostatnim mieszkaniem syna restauratora, któremu udzielał lekcji języków – ale jednak najdrobniejsze szczegóły z życiorysu i codziennych spraw Lechowicza, doskonale znane Janinie Pragnącej, czyniły jej rewelacje bliskimi prawdopodobieństwa. Czy jednak być może?

A najdziwniejsze – Pragnąca zapewnia, że zjawiła się w tym właśnie miejscu na wyraźną prośbę… Lechowicza. Lechowicz wiedział, że zagłębianka przebywa pod Limanową, gdzie wróży, znał jej adres kontaktowy i napisał. I przyszła nad Wisłę w Przewozie, i nie ukrywała się przed mieszkańcami, przechadzała się, oczekiwała, nie mogła się doczekać, weszła w zarośla. I zobaczyła.

Przytrzymana przez policyjnych wywiadowców aż za Bieżanowem, osiem kilometrów od miejsca znalezienia zwłok Lechowicza, zostanie osadzona w areszcie.

– Tam musiał jeszcze ktoś być… – dźwięczą w uszach ludzi prowadzących śledztwo słowa wyszeptane przez zabójcę podczas przesłuchań.

Na ciele ofiary siedemdziesiąt jeden ran.

Bolesław Olejniczak zapewne nie miał powołania, miał natomiast naglącą potrzebę poznania rozmaitych religii. Miał chyba temperament reportera gazety codziennej: dowiedzieć się wielu rzeczy, zobaczyć je, niekoniecznie zgłębiać. Do efektów poszukiwań bardzo przydatne jest audytorium. Znajdował je w sypialniach seminariów duchownych, do których wstępował we Lwowie, w Poznaniu, w Pińsku, w Wilnie, w Krakowie i w Warszawie, samotności się raczej obawiał. Kiedy później zrezygnował z przytulisk zgromadzeń (kolejno trzech różnych wyznań!), zawsze w wynajmowanym pokoju mieszkał albo u jakiegoś kolegi, albo kolegę na wspólne mieszkanie zapraszał. W straszliwych dniach, kiedy jego wnętrzem targały nerwy i od środka syczała nieopanowana samotność, żeby znaleźć kumulację i kulminację w czynie, którego, o czym sam dobrze wiedział, być nie powinno, Bolesław Olejniczak był studentem pierwszego roku filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, do niedawna słuchaczem czwartego roku teologii, żył w wolnym związku z Emilią Korczyńską, brzemienną (5 lipca 1933 urodzi się ich córka Basia) i z Anną Muszanką. W Wojakowej natomiast, gdzie Muszanka uczyła w szkole, Bolesław i Anna i uchodzili za wzorowe narzeczeństwo! Oficjalnie wiadomo, że żył głównie z korepetycji udzielanych studentom Eugeniuszowi i Piotrowi Pietrzakom, synom dzierżawców restauracji w Hotelu Francuskim, i że oprócz honorariów od starszego pana Erwina Pietrzaka należały mu się codzienne śniadania i kolacje z kuchni wytwornego hotelu.

Na pytanie, czy znała tak bliską swemu narzeczonemu pannę Muszankę, Korczyńska odpowiedziała:

– Nie. Raz tylko – było to zdaje się w styczniu 1933 – spotkałam Bolesława na ulicy św. Gertrudy z jakąś niską, grubą kobietą. Przechadzali się ramię w ramię, w światłach reklam z witryny kina „Wanda”. Ja wtedy go zaczepiłam, tak, odciągnęłam Bolesława od tej osoby i natychmiast poczęłam mu robić wymówki. On mi spokojnie odpowiedział, że to jest ta pani, u której on daje te świetnie płatne lekcje (!).

Panna Korczyńska musiała przecież walczyć. Miała powody, żeby się bardzo niepokoić. Była w trzecim miesiącu ciąży. Olejniczak, broń Boże, nie będzie się wypierał ojcostwa, lecz przed ołtarzem nie stanie. W każdym razie nie teraz. Najpierw musi mocno stanąć na nogach. Do tej pory radził sobie. Właśnie – tylko sobie. 24 kwietnia 1933 Emilia, w zaawansowanej ciąży, po miesiącu wspólnego zamieszkiwania opuściła pokój w domu przy Konfederackiej 27, wynajmowany z jej inicjatywy przez Bolesława, ponieważ środki do życia wyczerpały się do tego stopnia, że nie było nawet na mleko. Rodzice przyjęli ją z otwartymi ramionami. Nie mogli patrzeć na tę nędzę… Inna sprawa, że matka Emilii, która wcześniej często odwiedzała córkę w jej pokoju dzielonym z Bolesławem, bardzo lubiła kandydata na zięcia. Podobali się sobie, przekomarzali się z wyraźnym zamiłowaniem. Ciekawe, Emilia była prawdopodobnie dobroduszna, nie grzeszyła błyskotliwością, była bardzo ładna, ale nie odziedziczyła po matce lekkości i wdzięku. Znużony sam na sam z brzemienną narzeczoną Olejniczak nie tylko straszył, że zwiąże się z jej siostrą, lecz tę siostrę zaczynał bałamucić. Udawał albo nie udawał. Teraz naprawdę nie wiadomo. Taki to był nieprzewidywalny człowiek.

Mieszkał i żył z Emilią Korczyńską, ją i jej rodziców, z którymi był w świetnych stosunkach, powiadomił na przykład, że jedzie do swoich rodziców aż do Brzeżan na święta, święta jednak spędził o wiele bliżej: w Wojakowej, u Anny Muszanki, nauczycielki, którą poznał z ogłoszenia matrymonialnego. Po Nowym Roku wrócił do Krakowa, zainstalował się z Muszanką, jako z narzeczoną, w mieszkaniu jej brata, Jana, na Podgórzu, narzeczeni cieszyli się sobą przez kilka dni ferii pani nauczycielki, wreszcie skoro świt Olejniczak odprowadził Muszankę na pociąg do Bochni, skąd miała blisko końmi do Wojakowej, i jak gdyby nigdy nic, wrócił do Emilii.

Sprawę Olejniczaka zagłuszy co najmniej równie potworna zbrodnia dokonana przez MaliszówWszystkim znana – ale różnie naświetlana – sprawa potrójnego zabójstwa, ciężkiego poranienia czwartej osoby i kradzieży dużej sumy pieniędzy, zbrodniczych czynów dokonanych 2 października 1933 w mieszkaniu w centrum spokojnego do niedawna Krakowa przez Jana Malisza w towarzystwie żony, bezrobotnych inteligentów, wstrząsnęła opinią publiczną. Sprawa, rozpatrywana przez sąd w postępowaniu doraźnym (zob. przypis następny), zamknęła się tedy już 4 listopada 1933 wyrokiem skazującym Malisza na karę śmierci z rygorem wykonania wyroku w 24 godziny od jego ogłoszenia. Tzw. sprawa Maliszów jest przedmiotem wnikliwych dociekań autora „Procesów artystycznych”, których rezultat być może jeszcze w tym roku ukaże się na łamach „Palestry”. .

Rozprawa odbywa się w Gmachu Sądu Okręgowego w Krakowie – oczywiście nie w trybie doraźnymW związku z dokonywaniem ruchów prowadzących do przebudowy ustawodawstwa polskiego w duchu wyraźnie antydemokratycznym, a mających na celu uzależnienie aparatu wymiaru sprawiedliwości od obozu rządzącego Drugiej Rzeczypospolitej – m.in. poprzez przygotowywanie dekretów zawieszających niezależność sędziowską, zezwalających ministrowi sprawiedliwości na usuwanie i przenoszenie sędziów ze stanowisk oraz podporządkowujących rady adwokackie władzom państwowym, wreszcie poprzez ograniczanie kompetencji Najwyższego Trybunału Administracyjnego, orzekającego o legalności aktów rządowych – od września 1931 r. na mocy uchwały Rady Ministrów wprowadzono w Polsce sądy doraźne., czego wcześniej się spodziewano – niemal w rok po zbrodni, 14 kwietnia 1934. Mniej dla przypomnienia przysięgłym, bardziej dla publiczności na sali sądowej rzucono garść niezbędnych szczegółów.

Bolesław Olejniczak urodził się w Niemczech, w Westfalii, gdzie jego ojciec pracował w kopalni węgla. Ukończył sześć lat szkoły niemieckiej. Po wojnie, około 1921, przyjechał z rodzicami i z bratem do dziadka ze strony matki, Andrzeja Fichtala, w Poznańskiem. Niebawem Olejniczakowie przenieśli się do Torunia, gdzie pan domu dostał pracę w policji. Pełnił służbę w Brzeżanach, przeniósł się więc tam z żoną i synami. Bolesław ukończył w Brzeżanach sześć lat gimnazjum i został przyjęty do małego seminarium duchownego we Lwowie. Po maturze wstąpił tamże do wielkiego seminarium duchownego. Studiował w roku akademickim 1928/1929, na wakacje wyjechał do rodziców do Brzeżan. We Lwowie zapisał się na drugi rok studiów, ale z początkiem 1930 wystąpił z seminarium, na przełomie marca i kwietnia odwiedził swego dziadka Andrzeja Fichtala w Poznańskiem, podobno zamierzał wstąpić do seminarium w Poznaniu, lecz nagle zmienił plany i wyjechał do Pińska. Skoro w Poznaniu natrafił na trudności, to dlaczego nie bliżej domu dziadka, na przykład nie do Warszawy? Podobno dlatego, że najłatwiej było się tam dostać. W seminarium w Pińsku przebywał od kwietnia do połowy października. Potem był znowu w Brzeżanach na garnuszku rodziców, aż do 5 maja 1931, kiedy to wyjechał do Krakowa z zamiarem zapisania się na Uniwersytet Jagielloński. Czas do października postanowił przeczekać w Krakowie. Zamieszkał na Dębnikach, po prawej stronie Wisły, ale to już blisko centrum miasta i miło. Wtedy jeszcze nie udzielał lekcji, musiał się utrzymać z tego, co dostawał z domu – od 40 do 50 zł miesięcznie. Zważywszy na rygor płatności za wynajmowany pokój, było to w sam raz, żeby mocno zaciskać pasa. Z początkiem czerwca zamierzał nawet powrócić do Brzeżan, ale ostatecznie wybrał właściwą dla krakowian stronę Wisły i zatrzymał się u pani Marcinkowej przy ul. Bożego Ciała 24, na krakowskim Kazimierzu. Dzięki dodatkowej finansowej pomocy brata i dziadka Fichtala mieszkał tam sobie do końca sierpnia, kiedy przeważyła w nim decyzja o kontynuacji tego, co zaczął. 1 września wysiadł z pociągu na dworcu w Warszawie i kroczył w stronę seminarium. Szybko wstąpił, wystąpił po czterech tygodniach. Po tak licznych próbach musiał stwierdzić, że nie ma powołania do stanu duchownego. Ciągnął go Kraków i wrócił tam z zamiarem zapisania się na Wydział Filozoficzny UJ. Ale to przecie koniec pierwszego semestru! Znów odłożył ten zamiar i w Krakowie, nie oglądając się na nic, wstąpił do Kościoła NarodowegoPolski Narodowy Kościół Katolicki, którego idea (Jan Ostroróg, Andrzej Frycz Modrzewski) sięga XVI w. – ukonstytuowany w 1895 w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej – w latach 20. XX w. zakładał parafie i w Polsce. Ta, o której mowa, na Bonarce, na krakowskim Podgórzu, pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego, była pierwszą. Zorganizowana w 1922, w dwa lata później rozpoczęła swobodną działalność. Nauka Kościołów polskokatolickich nie odbiega od wiary i tradycji Kościoła katolickiego. Różnice: Eucharystia pod dwiema postaciami: Ciała i Krwi Pańskiej; dwie formy spowiedzi: indywidualna i ogólna, z tym że dzieci i młodzież mają obowiązek przystępować do spowiedzi indywidualnej aż do sakramentu bierzmowania. Kościół polskokatolicki nie uznaje dogmatu o nieomylności papieża.na Bonarce. „Zostałem przyjęty – tłumaczył później – ale narodowcem jednak nigdy nie byłem”.

Zrobił to – jak się zdaje nie po raz pierwszy, ten niedoszły religioznawca – by się zapoznać z ideologią tego kościoła. Wystąpił stamtąd po kilku tygodniach, a pytany później o powody, mówił oględnie, że nie odpowiadały mu tamtejsze warunki. Ciągnięty za język, dodał: „Zachowanie się i prowadzenie tych księży pozostawiało wiele do życzenia”. Ale tam właśnie, w kościele hodurowcówWyznawców Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego nazywano powszechnie hodurowcami – od nazwiska bp Franciszka Hodura (1866–1953), reformatora religijnego, pisarza, organizatora i na emigracji w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej pierwszego biskupa Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego.na Bonarce, poznał się z dziewiętnastoletnią hafciarką Emilią Korczyńską. To nie było spontaniczne uczucie, nie młodzieńcza miłość, lecz spotkanie w następstwie listu panny Korczyńskiej, związanej z tym Kościołem, dostarczonego Olejniczakowi przez kolegę z seminarium, Kisiewicza, kandydata na duchownego polskokatolickiego. Dlaczego panna chciała się z nim poznać – tego nie wiemy. Olejniczak nie wiedział także i chyba wiedzieć nie chciał, ponieważ list pozostawił bez odpowiedzi. Kisiewicz przychodził doń z wiadomościami, że Korczyńska nalega. Skoro tak, wystosował list z wyznaczonym miejscem i czasem spotkania. Stało się: w grudniu 1932 na Kalwaryjskiej, głównej ulicy krakowskiej dzielnicy Podgórze, leżącej po prawej stronie Wisły, rozpoczęła się ich znajomość, która nie od razu stała się zażyłością. W pierwszych tygodniach często się umawiali: w domu hodurowców na Bonarce, na mieście. Na Boże Narodzenie Bolesław był po raz pierwszy w domu rodziców Emilii. Spodobał się, niebawem zaproszony przyszedł na Nowy Rok.

Na któreś z kolejnych już pytań przewodniczącego, dlaczego opuścił seminarium, Olejniczak odpowiedział bardziej precyzyjnie: – Księża obcowali z kobietami, a ponadto jeden z księży wyłudzał od kleryków pieniądze.

Władze seminarium, odpowiadając pisemnie na pytania sądu, wyjaśniały, że Olejniczak opuścił mury uczelni i internatu nie z własnej woli i że odchodził z opinią kobieciarza, który ponadto nadużywa alkoholu.

Jak zapoznał się z greckokatolickim duchownym, kapelanem wojskowym Konstantym Siemaszką? Opowiada, że szedł sobie ulicą Wiślną z Rynku Głównego w stronę Plant i nagle zachwycił się chórem z kaplicy prawosławnej. A gdy wstąpił do tej świątyniMiejsce w istocie pełne nieprzezwyciężonego uroku. Przez trzynaście lat prawie codziennie, w drodze do redakcji przy ul. Wiślnej 2, przechodziłem pod murem tej zabytkowej cerkwi greckokatolickiej pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego przy ul. Wiślnej 11, która była wówczas (od 1947 aż do 1989, kiedy parafia greckokatolicka ją odzyskała) katolickim kościołem Saletynów. Barokowa budowla, jako kościół św. Norberta, była przeznaczona dla Norbertanek. Po kasacie klasztorów przez władze austriackie kościół w 1808 przekazano parafii greckokatolickiej. Z końcem XIX w. w cerkwi wzniesiono ikonostas, projektu Tadeusza Stryjeńskiego – z ikonami pędzla Władysława Rossowskiego według projektu Jana Matejki., to tak mu się tam spodobało, że wyczekał na odpowiednią chwilę, żeby porozmawiać z księdzem Siemaszką. Zwierzał się, że od dawna pragnie się bliżej zapoznać z dogmatami i liturgią prawosławną. Zwrócił się w końcu do księdza z gorącą prośbą, by mu udzielał lekcji języka staro-cerkiewno-słowiańskiego i ruskiego. Ksiądz wyraził zgodę; spotykali się w kościele przy Wiślnej dwa razy w tygodniu. Olejniczak powziął myśl o wstąpieniu do seminarium prawosławnego. Musiał mieć jednak stosowną metrykę.

– Ksiądz Siemaszko wypisał mi tę metrykę bez żadnego przejścia z mej strony na wyznanie prawosławne.

– Pan podpisał jednak jakąś deklarację, że przyjmuje pan wiarę prawosławną – powiedział przewodniczący.

– Tak. I wyjechałem do Warszawy. Zgłosiłem się na Pradze do archimandryty Dionizego.

– Dlaczego pana nie przyjęto?

– W metryce były nieścisłości. Imię Bolesław nie zostało zmienione.

Wrócił do Krakowa, zamieszkał znowu po prawej stronie Wisły, najpierw u pani Buczkowej przy ul. Wielickiej (gdzie czterokrotnie gościł Emilię Korczyńską), później przy Salinarnej (bez śladu Emilii Korczyńskiej, jako zdeklarowany samotnik), u pani Królowej, której synowi, uczniowi szkoły powszechnej, udzielał lekcji i w ten sposób wypłacał się za mieszkanie. Jadał na mieście.

Cdn.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".