Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 9/2014

Dwie godziny z Czesławem

Kategoria

Udostępnij

Z apraszając do nadesłania tekstu, który miałby zostać zamieszczony w specjalnym numerze „Palestry”, stanowiącym księgę jubileuszową dedykowaną aktualnemu Redaktorowi Naczelnemu tego pisma, byłemu Prezesowi Naczelnej Rady Adwokackiej, jednemu z gigantów polskiej adwokatury – Czesławowi Jaworskiemu, redakcja pozostawiła do uznania autorów charakter opracowania, nie wykluczając, a nawet wręcz zachęcając do przekazywania nie tylko artykułów o charakterze naukowym, ale także drobniejszych form, np. wspomnieniowych. Jestem przekonany, że teksty naukowe nadeśle wielu luminarzy polskiej doktryny, odnotowując i należycie honorując osiągnięcia mecenasa Jaworskiego także na niwie piśmiennictwa prawniczego. Mając na uwadze rodzaj więzi, która łączy mnie z Jubilatem, postanowiłem zatem poprzestać na owej drobnej formie wspomnieniowej, która pozwoli przybliżyć czytelnikom takie cechy Jego charakteru, które nieczęsto chodzą w parze z korporacyjną sławą. Wielcy bywają bowiem kapryśni, nieprzystępni i dumni. Lubią otaczać się sławą, nadmiernie cenią swój czas. Jubilat jest zaprzeczeniem takiego modelu wielkości. Ci, którzy znają Go bliżej, wiedzą, że mecenas Jaworski jest człowiekiem przyjacielskim, skromnym i ciepłym w kontaktach międzyludzkich, że zatem Jego wielkość ufundowana jest nie tylko na walorach umysłu, na darze słowa i pióra, ale także na takich cechach charakteru, które w dzisiejszym, coraz bardziej drapieżnym świecie, spotkać można – niestety – coraz rzadziej.


Chcę dziś opowiedzieć o dwóch godzinach spędzonych z Jubilatem, które na całe lata zdeterminowały mój stosunek do Niego, będący mieszanką podziwu i szczerej admiracji, i które sprawiły, że za prawdziwy zaszczyt poczytuję sobie to, iż łączą nas więzy nie tylko środowiskowej znajomości, ale także – sądzę, że wolno mi tak to określić – prawdziwej przyjaźni. Nie są to, bynajmniej, godziny poświęcone pasjonującej wymianie argumentów prawniczych na forum Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego w okresie, gdy obydwaj byliśmy jej członkami. Nie są to także godziny spędzone na podejmowaniu decyzji ważnych dla adwokatury warszawskiej, gdy obydwaj byliśmy członkami stołecznej okręgowej rady adwokackiej. Nie są to nawet godziny spędzone wspólnie na sali sądowej na jednej ze spraw, w których miałem zaszczyt zasiadać w ławie obrończej wraz z Jubilatem, a było takich spraw sporo, jak choćby „odprysk” słynnej sprawy Hodysza, który to proces toczył się, oczywiście w czasach „słusznie minionych” i oczywiście w naznaczonej złą sławą sali 246 sądów na Lesznie, w trybie najtajniejszym z tajnych (żądano od nas nie tylko tego, aby najdrobniejsze nawet notatki pozostawiane były po dniu procesowym  w zalakowanych kopertach, w dyspozycji sądu, co – jak się można domyślać – nakazywało te notatki ograniczać do nic nieznaczących uwag, ale i bez mała tego, aby przy wychodzeniu z sali przebieg rozprawy ulegał zatarciu w myślach obrońców, co – jak równie łatwo zgadnąć – stymulowało nasze szare komórki do zapamiętania każdego szczegółu, który istotny był dla linii obrony). Nie mogę w tym miejscu powstrzymać się od dygresji, że w trakcie tego procesu miałem okazję pobierać u mecenasa Jaworskiego lekcję godności wykonywania funkcji obrończych w skrajnie trudnych i stresujących warunkach. Te dwie godziny, które chcę dziś przypomnieć, spędziłem z Jubilatem na… korytarzu, w scenerii – jak dziś staje mi to przed oczyma – przetartego, zielonego chodnika, ścian pociągniętych burą, miejscami łuszczącą się lamperią oraz wielkich, porysowanych drzwi. Drzwi, za którymi ważyły się losy obcego nam, ale jednak – w sposób, który może zrozumieć tylko ten, kto chociaż krótko nosił togę z zieloną wypustką – bliskiego człowieka. Był to zatem korytarz sądowy. Ale po kolei…


Byłem wówczas trzydziestoparoletnim, jak to określano w kręgach warszawskiej palestry, „młodym, dobrze zapowiadającym się” adwokatem (młodym i dobrze zapowiadającym się było się wówczas w adwokaturze gdzieś tak do pięćdziesiątki, co po kolejnych 5 latach wykonywania zawodu tak mnie zdeprymowało, że po skończeniu czterdziestki – zapewne tylko dlatego, że nadszedł czas przemian ustrojowych i przywilej późnego urodzenia stanowił niebagatelny atut – zostałem sędzią Sądu Najwyższego), natomiast Czesław – bo pora już wyznać, że mam zaszczyt i prawo tak do Niego, a więc i o Nim, mówić – był już sławą nie tylko warszawskiej, ale i ogólnopolskiej adwokatury. To porównanie naszego ówczesnego statusu ma znaczenie dla całej dalszej historii i dlatego tak je w tym miejscu eksponuję. Zbliżał się koniec marca 1986 r. i wszyscy żyli już nadchodzącymi świętami Wielkiej Nocy, gdy ten młody adwokat otrzymał z Sądu Najwyższego pismo powiadamiające, że został wyznaczony obrońcą z urzędu oskarżonego E. K. i że za kilkanaście dni ma w tym charakterze stawić się na rozprawę rewizyjną. Ważny jest jeszcze jeden szczegół – E. K. został przez sąd pierwszej instancji skazany na karę śmierci. Ten jeden szczegół zaważył, rzecz jasna, na tym, iż pamiętam każdą najdrobniejszą okoliczność sprawy oskarżonego E. K. i że, nawet gdyby z biegiem lat pamięć zaczęła mnie zawodzić, każdą okoliczność będę w stanie odtworzyć, przechodząc bowiem do sądownictwa, zachowałem sobie tzw. retenta tej sprawy, tak jak i jeszcze trzech–czterech innych, które wywarły niezatarte piętno na kształtowaniu się mego prawniczego ego.


Wielki Piątek wypadał w 1986 roku 28 marca. Właśnie na ten dzień, na godzinę 9.00, została wyznaczona rozprawa rewizyjna w sprawie oskarżonego E. K. Do dziś nie mogę pozbyć się wrażenia, że sędziego, który wyznaczył na Wielki Piątek sprawę, w której miało się zdecydować życie ludzkie – wprawdzie zbrodniarza, ale przecież człowieka – zawiodła jednak wyobraźnia lub to „coś”, co tak trudno nazwać, gdyż jest subtelnym melanżem wrażliwości, delikatności, uwarunkowań kulturowych związanych w tradycji chrześcijańskiej z tym szczególnym dniem i wspomnieniem męki nie tylko Tego, dzięki Któremu dzień ten przeszedł do historii, ale także i dwóch łotrów, wiszących po Jego prawicy i lewicy. Około godziny 11 byłem już po przemówieniu. Sprawa od strony faktograficznej nie nasuwała najmniejszych szans obrony. Co gorsze, nagromadzenie okoliczności obciążających było potężne: zabójstwo na tle rabunkowym, ofiarą była 14-letnia córka sąsiadów oskarżonego, który był już uprzednio karany za przestępstwa przeciwko mieniu i miał nieprzypadkowo fatalną opinię. Sam modus operandi sprawcy też był wyjątkowo brutalny. Gdy przygotowywałem się do obrony, roiły mi się myśli, aby mówić jak najdłużej, aby  przemawiać i nie kończyć tego przemówienia, a gdy wreszcie sąd odbierze mi głos, wykrzyczeć, że mam prawo mówić dalej, że nie wolno ograniczać prawa do obrony, że będę kontynuował przemówienie do momentu, gdy tlić się będą we mnie resztki sił, bowiem dopóki mówię, dopóty oskarżony żyje, a każda godzina mego przemówienia przedłuża to marne, niegodne, ale ludzkie życie dokładnie o tę godzinę. Na szczęście szybko porzuciłem plan tego typu taniej, czy wręcz naiwnej przecież demonstracji, i w zwartym wystąpieniu postanowiłem przekazać piątce sędziów, która decydowała o losie E. K., przesłanie, dlaczego człowiek nie powinien innemu człowiekowi odbierać życia, a w szczególności dlaczego oni nie powinni odbierać życia oskarżonemu. Po dwóch godzinach przewodniczący zamknął rozprawę, musiałem opuścić salę, nie mogłem dodać już ani jednego słowa, nie mogłem wykonać już żadnego dodatkowego gestu. Pozostało oczekiwanie. Usiadłem na dębowej ławie przed salą 387 i nie byłem w stanie przeczytać ze zrozumieniem kilku zdań z codziennej prasy, nie mówiąc już o podjęciu bardziej skomplikowanych czynności, np. lektury akt innych spraw. W mojej głowie kłębiły się niespokojne myśli, czy dobór argumentów był optymalny, czy czegoś istotnego nie przeoczyłem, czy wolno mi było poruszyć pewne bardzo osobiste wątki, czy też – chociaż w szlachetnej intencji – nie przekroczyłem granic, pal licho! – dobrego smaku, ale może także i adwokackiej przyzwoitości. Czułem się, prawdę mówiąc, podle. Z jednej strony nieludzko zmęczony. Z drugiej strony bezsilny, że to już, że uczestnicząc w jakiś tam sposób w ludzkim dramacie – nie mogę uczynić nic więcej. Ci, którzy znali dawną topografię sądów na Lesznie i usytuowanie sal Sądu Najwyższego, wiedzą, że ten kompleks korytarzy zazwyczaj świecił pustkami, a co dopiero w wielkopiątkowe przedpołudnie. Zatem byłem dodatkowo przeraźliwie sam, gdyż rodzina oskarżonego nie interesowała się sprawą, a przez pierwsze pół godziny mego wegetowania pod salą 387 na horyzoncie przemknęło w pośpiechu może dwóch, trzech zagubionych lub zapóźnionych interesantów. Co do tego, że upłynęło zaledwie 30 minut, zorientowałem się dopiero w momencie, gdy z marazmu wyrwał mnie głos mecenasa Czesława Jaworskiego, gdyż gotów byłbym przysiąc, że oczekiwanie na wyrok trwa już długie godziny. Swoim spokojnym, ciepłym głosem, tak dobrze znanym mi z wcześniejszych zajęć w okresie aplikacji, zagadnął mnie: „Widzę, że pan mecenas coś nie w formie dzisiaj, jakieś kłopoty pana trapią?”. Wówczas byłem jeszcze z tą sławą palestry, rzecz jasna, „na pan”, więc podrywając się z ławy, wypaliłem dość desperacko: „Ciekaw jestem, w jakiej formie byłby pan mecenas, oczekując na to, czy pański klient zawiśnie”. Interlokutor otoczył mnie wówczas ramieniem i z lekka przytulając rzekł: „No tak, wiem, to dzisiaj; mówiło się w bufecie o tej sprawie”. Nawet nie byłem tym specjalnie zdziwiony, gdyż sprawy, w których orzeczono, chociażby nieprawomocnie, karę śmierci, nawet w ponurych latach osiemdziesiątych były rzadkością i ekscytowały środowisko warszawskich sądowników, a zatem huczał o nich także słynny bufet na najniższej kondygnacji sądów na Lesznie. A potem rozpoczął ze mną rozmowę. Przyznam, że w myślach prosiłem Najwyższego, aby interlokutor pozostał ze mną jak najdłużej, no, niechby chociaż kolejne 30 minut, które – już to wiedziałem – będą trwały całą wieczność. Początkowo próbował odwrócić moją uwagę codziennymi sprawami. To zadziwiające, że po tylu latach stają przed oczyma najdrobniejsze szczegóły. Pamiętam, że zagadnął mnie o moje Oscarowe typy, bo za oceanem tego akurat dnia miała nastąpić 58. w historii ceremonia wręczenia tych statuetek. Gdy dostrzegł, że nie potrafię myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, czy oskarżony E. K. uratuje głowę, raz jeszcze po ojcowsku mnie objął i powiedział: „To bardzo dobrze, że pan tak przeżywa tę sprawę; to dowodzi, że straszliwa choroba zawodu adwokackiego, zwana znieczulicą, nigdy pana nie dopadnie”. Potem spytał retorycznie: „Oczywiście był pan u oskarżonego?”. Jakżebym mógł nie być, odparłem i poskarżyłem się, że Sąd Najwyższy nie zechciał uwzględnić mojej prośby o dowiezienie E. K. na rozprawę. Takie to były czasy, że nawet w sprawach o wielkiej wadze doprowadzanie oskarżonego na rozprawę odwoławczą uznawano za zbędne, a ówczesne przepisy w pełni pozwalały na zajęcie takiego stanowiska. Zdobyłem się w tym momencie na odwagę, aby spytać Go o to, czy wolno mi było użyć pewnego argumentu. Ten fragment niejeden czytelnik uzna, mam tego świadomość, za wytwór fantazji autora tego wspomnienia, ale zaręczam, że historia jest w pełni prawdziwa. Otóż z akt sprawy wiedziałem, że E. K. był zdrowym, prężnym 40-latkiem, tak też prezentował się na zdjęciach sygnalitycznych zalegających w aktach i na fotografiach dokumentujących wizję lokalną. Gdy pojechałem na spotkanie z nim, a odbywało się ono w ponurych murach poznańskiego więzienia przy ul. Młyńskiej, po dłuższym oczekiwaniu funkcjonariusz służby więziennej doprowadził do pokoju widzeń starszego, przygarbionego, siwego człowieka. Zwróciłem się do strażnika z wymówką, że przez jego pomyłkę nie zdążę na dogodny pociąg powrotny. Żachnął się, że wszystko się zgadza, że doprowadził właściwego skazanego (doskonale pamiętam ten moment, użył właśnie słowa „skazany”, tak jakby los E. K. był już ostatecznie przesądzony). W tej samej chwili więźniem wstrząsnął szloch, a ja zrozumiałem, że to te siedem miesięcy, które upłynęły od momentu, w którym E. K. usłyszał wyrok najsurowszy z możliwych, uczyniło go starcem. Widzenie było pozornie zupełnie zbędne, gdyż oskarżony nie potrafił mi, poza powtarzanymi w chaotyczny sposób prośbami „niech mi pan ratuje życie”, przekazać jakichkolwiek racjonalnych informacji. Pozornie, gdyż gdybym nie odbył tej wizyty, nie utwierdziłbym się w przekonaniu, że cywilizowane ustawodawstwa nie mogą odwoływać się do kary śmierci, nikt bowiem nie powinien w zaplanowany sposób pozbawiać drugiego człowieka życia, choćby było to życie zbrodniarza. Gdybym nie odbył tej wizyty, nie mógłbym też zrobić tego, co w tym dniu uczyniłem, a co nasuwało moje wątpliwości w aspekcie taktyki, a być może nawet etyki obrończej. Opisałem bowiem piątce sędziów każdą minutę mojej wizyty u E. K. Jego wygląd, jego zachowanie, wiedząc, że takie oświadczenie obrońcy nie jest żadnym dowodem w sprawie, a może być poczytane za ckliwą opowiastkę, tanią grę na uczuciach. Opis ten zwieńczyłem spostrzeżeniem Paula Alta, że kara śmierci to przede wszystkim kara strachu przed śmiercią, a tę ostatnią oskarżony już, jak się o tym przekonałem, odbył. Tylko że, „panie mecenasie, czy wolno mi było odwołać się do tak osobistych odczuć, czy to było fair?”. Mecenas Jaworski skwitował krótko: „skoro panu nie przerwali, to znaczy, że było wolno”. Potem rzucił okiem na leżące na ławie adwokackie retenta i inne materiały, które wyniosłem z sali, między innymi na niedawno wydane w Polsce po raz pierwszy, w niszowej oficynie „Więzi”, Rozważania o gilotynie Camusa. „No i czego bardziej słuchali, Camusa czy pańskich spostrzeżeń o aktualnym stanie oskarżonego?” Uśmiechnąłem się po raz pierwszy od kilku godzin: „No, chyba rzeczywiście jednak moich wynurzeń, tylko że ja – panie mecenasie – spointowałem je swoistym szantażem”. Spojrzał z troską: „Szantażem? Szantażował pan sąd?”. „Tak jakby. Powiedziałem składowi, że to ja widziałem tego człowieka, że to ja na centymetry czułem jego zwierzęcy strach przed śmiercią, że sąd nie był łaskaw sprowadzić go na rozprawę do Warszawy, nie wysłuchał go i że ja nie uwierzę w to, iż gdyby sędziowie skłaniali się ku utrzymaniu wyroku w mocy, to byliby w stanie uczynić to bez spojrzenia mu prosto w oczy. Nie wykluczam, że był to bardzo emocjonalny przekaz. Nie do końca kontrolowałem nasilenie głosu, zapewne także gest i mimikę. Ale przede wszystkim, czy wolno mi było użyć takich argumentów?” Mecenas Jaworski filuternie uśmiechnął się: „Co, liczy pan na to, że nie będą chcieli takiej fatygi, transportowania, tych wszystkich kłopotów i zachodów? Ostro  pan zagrał, ale gdy się walczy o życie człowieka, wolno wiele, bardzo wiele. Zresztą gdyby pan przeholował, to podyktowaliby pana słowa do protokołu, a przecież nie dyktowali? Niech pan się nie martwi, najwyżej będę pana bronił w dyscyplinarce. Notabene, a jak długo już trwa narada?”. Zerknąłem na zegarek i stwierdziłem, że upłynęło kolejne 45 minut. „Im dłużej radzą, tym lepiej, im dłużej, tym lepiej” – lał wosk na moje nerwy mecenas Jaworski. W tym momencie zorientowałem się jednocześnie, że ten wielki adwokat poświęcił mi bezinteresownie już ponad godzinę. Podziękowałem Mu i z niepokojem spytałem, czy nie musi przypadkiem podążyć do innych obowiązków, bo to pewnie przedświąteczne zakupy, może jakieś przygotowania do świątecznego wyjazdu, etc. … Spojrzał ze spokojem i odparł, że zdąży, że chętnie sobie jeszcze posiedzi i – jak to określił – pogawędzi ze mną. Pamiętam, że potem spytał mnie, jaki element w swojej obronie uważałem za ten, który może zadecydować o losach E. K. Opowiedziałem o tym, jak eksponowałem drobną okoliczność, tę mianowicie, że aczkolwiek oskarżony po zabiciu dziewczynki zrabował wszystkie pieniądze i cenniejsze przedmioty znajdujące się w mieszkaniu sąsiadów, niemniej jednak nie zerwał jej z szyi złotego łańcuszka z medalikiem. Jak starałem się przekonać sąd, że nie mogło to być spowodowane pośpiechem, nieuwagą oskarżonego, że jednak E. K. nie poważył się zerwać tego medalika i że, mając na uwadze choćby tylko ten jeden ludzki odruch przy nieludzkim czynie, sędziowie winni darować mu życie. Fachowość i doświadczenie nakazały mecenasowi Jaworskiemu zadać mi pytanie, czy były jakieś dowody potwierdzające, że ten łańcuszek rzucał się w oczy. Gdy odpowiedziałem, że na zdjęciu z karty 6 akt sprawy (naprawdę po dziś dzień pamiętam, że była to karta 6), dramatycznym zdjęciu zmasakrowanych zwłok ofiary, łańcuszek z medalikiem jest dobrze widoczny, co podkreśliłem też w przemówieniu, na twarzy mego wielkopiątkowego dobroczyńcy pojawił się łagodny uśmiech: „Świetnie, że pan to wychwycił, kolego. No, to miał pan lepszą sprawę, niż o tym szeptano w bufecie”. Rozmawialiśmy jeszcze o innych szczegółach tej sprawy, o innych sprawach, w tym także o takich, w których reprezentowani przez Niego oskarżeni ocierali się o ostateczność, o adwokaturze i adwokatach, o sądzie i sędziach. Czas płynął niespiesznie. Ja od czasu do czasu spoglądałem na zegarek, a mecenas Jaworski zapewniał mnie, że „im dłużej radzą, tym lepiej, im dłużej, tym lepiej”. Po dwóch godzinach od pojawienia się obok mnie dzisiejszego Jubilata otworzyły się ciężkie drzwi i sekretarka zaanonsowała: zostanie ogłoszony wyrok w sprawie E. K. Mój anioł stróż po raz ostatni w tym dniu położył mi rękę na ramieniu (prawym) i rzekł: „Myślę, że teraz, panie mecenasie, powinien już pan sobie poradzić”. Uścisnąłem Mu dłoń. Zdawkowo, zbyt zdawkowo podziękowałem i na miękkich nogach wszedłem do sali sądowej. Wiedziałem, że miał rację, że w tym momencie powinienem już zostać sam i że sam muszę wysłuchać wyroku, jaki by on nie był. To przecież ja byłem obrońcą E. K., człowieka nieprawomocnie skazanego na karę śmierci.


Skład sądzący mościł się w fotelach. Spojrzałem na przewodniczącego. W rękach trzymał już kartę z wyrokiem, a z jej drugiej strony prześwitywał dłuższy tekst tzw. części rozstrzygającej orzeczenia. Dotarło do mnie, że słowa „utrzymuje w mocy” zmieściłyby się na pierwszej stronie blankietu. Odetchnąłem głębiej i ze spokojem słuchałem formułek części wstępnej wyroku. Wiedziałem, że E. K. będzie żył.


Dopiero w trakcie wysłuchiwania ustnego uzasadnienia wyroku przemknęła mi myśl, że mecenas Jaworski nieprzypadkowo znalazł się tego dnia i o tej porze w rejonach sali 387, że mądry, doświadczony adwokat postanowił w godzinie ciężkiej próby znaleźć się blisko młodego kolegi. Nie mogłem Go o to w tym dniu zapytać, a potem, gdy poznaliśmy się już  bardzo dobrze, uważałem, że nie powinienem tego czynić, bo a nuż znalazł się tam przypadkowo i będzie musiał mi to oznajmić, a wówczas moje wspaniałe wspomnienie w tym jednym jedynym elemencie zblaknie.


Od tych 2 godzin spędzonych z Czesławem pod salą 387 upłynęło już ponad 28 lat, jak obliczyłem – ponad 250 000 godzin. Wiele z nich przyniosło epokowe wręcz, czy to w wymiarze ogólnym, czy prywatnym, wydarzenia. Zmienił się w naszym kraju ustrój. Ja zmieniłem kolor wypustki u togi, a zatem i miejsce zajmowane na sądowej sali. Pomimo to w mojej pamięci nie zatarła się jednak ani jedna minuta z tych stu dwudziestu spędzonych na wspólnym oczekiwaniu, czy życie, czy śmierć. Za każdą z nich jestem Ci, Czesławie, wdzięczny do dnia dzisiejszego.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".