Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 7-8/2012

Żyda z Wesela opowieść niewysłuchana

W związku z niecodziennym wydarzeniem, jakim było sfinansowanie przez Naczelną Radę Adwokacką zarejestrowania w grudniu 2009 r. spektaklu wystawianego w krakowskim Teatrze Starym pt. Ja jestem Żyd z „Wesela”, ze znakomitymi kreacjami Jerzego Nowaka i Tadeusza Malaka, poniżej publikujemy dwa artykuły poświęcone autorowi adaptowanego dzieła – Romanowi Brandstaetterowi oraz samemu dziełu, a także listy nadesłane z różnych ośrodków, przekazane redakcji przez adwokata Stanisława Kłysa.

Red.

Jerzy SurdykowskiPisarz, dyplomata, były Ambasador RP w Tajlandii, były Konsul Generalny RP w Nowym Jorku.

 

O powiadanie Romana Brandstaettera Ja jestem Żyd z „Wesela”, a potem jego udana sceniczna adaptacja dokonana przez Tadeusza Malaka, powinny być nie tylko dla literatury, ale także dla świadomości społecznej czymś znacznie ważniejszym, niż się potocznie wydaje. Bynajmniej nie tylko dlatego, że postać autora jest jednym z tych pięknych symboli nierozerwalnego zrośnięcia pierwiastka polskiego i żydowskiego w naszej kulturze. Nierozerwalnego, bo przynajmniej od 800 (a niektórzy twierdzą, że od tysiąca) lat Żydzi osiedlali się nad Wisłą, znajdując tu bardziej przyjazne niż gdzie indziej otoczenie, więcej swobód i możliwości rozwoju. Zwłaszcza gdy przez zachodnią Europę w średniowieczu, a potem w czasach kontrreformacji przetaczały się fale pogromów i wysiedleń. Tylko w Rzeczypospolitej Szlacheckiej – tym zapomnianym i przedwcześnie pogrzebanym wielkim europejskim eksperymencie demokratycznym – nie tylko cieszyli się tolerancją, ale także mieli swoją własną reprezentację ogólnokrajową, jaką był zwoływany regularnie aż do I rozbioru „sejm czterech ziem” (Waad). Tomy można spisywać o tym, ile wnieśli do naszej kultury, nauki, gospodarki, cywilizacji polscy Żydzi, czy Polacy żydowskiego pochodzenia. Pięknie to ujęła wcześniejsza od Brandstaettera postać w tym polsko-żydowskim Panteonie – Julian Tuwim, pisząc na emigracji tuż po Holokauście My, Żydzi polscy. Ileż w swym życiu spotkałem w Polsce, w Izraelu, w USA czy w Australii wspaniałych postaci polskich inteligentów żydowskiego pochodzenia, zakochanych w polskiej kulturze i tak głęboko w niej zakorzenionych, że zawstydzają Polaków o nienagannym – z ONR-owskiego punktu widzenia – pochodzeniu. Czym by była dziś Polska i jaką rolę odgrywałaby w Europie, gdyby nie Holokaust przywleczony z Niemiec i pogromy przywleczone ze wschodu? Polska, w której żyłaby co najmniej 10-milionowa społeczność żydowska w znacznym stopniu zasymilowana, ale świadoma swoich korzeni i nad Wisłą widząca swoją ojczyznę?

 

Ta wspólnota losu, ziemi i kultury została naruszona już przez przedwojenny antysemityzm wypychający żydowskich rodaków jeśli nie do Palestyny, to chociażby na Madagaskar. Zdruzgotana przez hitlerowski Holokaust, ale ostateczny cios zadał jej haniebny 1968 rok. Długi jest katalog zbrodni komunistycznych, ale znalezienie sobie „syjonistycznego” wroga przez chwiejący się reżim Gomułki jest jedną z najstraszniejszych. Była to wprawdzie zbrodnia bezkrwawa, bo dokonana na polskiej kulturze i cywilizacji, ale – jak napisała potem jedna z tych wspaniałych polsko-żydowskich postaci – „drogi dwu najsmutniejszych narodów świata rozeszły się wtedy nieodwołalnie”. Pomimo wszystko jest to związek nierozerwalny, bo chociaż wypchnięto wtedy z Polski najwytrwalsze i najbardziej do niej przywiązane resztki społeczności żydowskiej, to nie da się wymazać zrośnięcia kultur i świadomości. Wisła na zawsze szumieć będzie także po żydowsku.

Nie wiem, jak przyjął ten straszny rok Roman Brandstaetter, który znacznie wcześniej stał się chrześcijaninem, tak jak w 1919 roku – po odzyskaniu niepodległości przez Polskę – wybrała to Pepa Singer, prototyp Racheli z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Zachłyśnięcie Polską nie musiało prowadzić aż do konwersji, ale właśnie tacy ludzie zostali w 1968 roku najboleśniej spoliczkowani.

Nie może być Ja jestem Żyd z „Wesela” aż tak ważny ze względu na postać ambitnego aplikanta adwokackiego, którego prototypem był krakowski prawnik żydowski, potem mieszkający w Izraelu dr Waschütz. Młody kolega opowiadający dzieje konfliktu bronowickiego karczmarza Hirsza Singera z ingerującym w jego życie Wyspiańskim i głoszący na zakończenie, że „ten proces to ja bym wygrał!”, jest na pewno jednocześnie zabawny i bliski dzisiejszej palestrze. Chwała jej za to, że Naczelna Rada Adwokacka była sponsorem utrwalenia na płycie wystawionego w Starym Teatrze spektaklu. Jest to miłe, budujące, choć jednakowoż nie najważniejsze.

Najważniejsze – choć niedostrzeżone – jest to, że z tekstu Brandstaettera zwraca się do nas już nie poczciwy Jankiel z „Pana Tadeusza”, nie równej poczciwości bronowicki karczmarz Hirsz, ale przemawia Żyd zbuntowany. Zrozumienie przez Polaków ich żydowskich współobywateli jest zbliżone do procesu stopniowego dojrzewania stosunku białych Amerykanów do czarnej mniejszości. Początkowo obie strony żyły odwrócone do siebie plecami, chociaż każdy prawie szlachcic miał swojego arendarza, każdy magnat żydowskiego bankiera, a każdy chłop czy mieszczanin bawił się na weselach przy klezmerskiej muzyce, pił u żydowskiego karczmarza. Podobnie jak biały Amerykanin uważał się za coś nieskończenie lepszego od „czarnucha”, chociaż oglądał boks i lubił jazz, który stał się narodową muzyką USA, rozwijaną potem także przez białych. Dopiero po jakimś czasie słynna Chata wuja Toma pokazała inną twarz czarnoskórego współobywatela, cierpiącego dyskryminację, ale poczciwego, dobrego; górującego moralnie nad swymi białymi prześladowcami, lecz tęskniącego do zasymilowania się  w jednej, wielkiej wspólnej Ameryce. Podobnie w Polsce synonimem dobrego Żyda stał się mickiewiczowski Jankiel wygrywający na swych cymbałach zakazany hymn narodowy; poczciwy, niepodkreślający swej żydowskiej odrębności, znający swoje miejsce w szeregu i z tego tytułu poniekąd służalczy. Jego dzieci, a już na pewno wnuki, będą wzorowo zasymilowanymi Polakami; to oczywiste!

Hirsz Singer buntuje się przeciw ingerencji polskiego narodowego spektaklu autorstwa Wyspiańskiego w jego spokojne życie starozakonnego karczmarza. Inwazja polskiej inteligencji krakowskiej w bronowicki zaścianek, rozgłos, celebrycka wręcz popularność w ówczesnych mediach – wszystko to sprawiło, że karczma podupadła, rodzina utraciła pierwotną spoistość, a córka pobiegła – jak ćma do ognia – ku nagle otwartej dla niej literackiej kawiarni z jej złudnym powabem. Pobiegła też za polskością, prawdziwe losy prototypu Racheli ze sztuki Wyspiańskiego pokazują, że wstąpiła do Legionów jako sanitariuszka, przyjęła katolicyzm, a wojnę przetrwała pod polskim nazwiskiem, choć i to nie uchroniło jej przed natarczywością szmalcowników. Ale w jednym Hirsz miał rację: kariery w literackim światku nie zrobiła. Stary karczmarz reprezentuje odwieczny lęk prostego człowieka przed słowem pisanym, które feruje wyroki, przeinacza ludzkie losy, obciąża piętnem. Lęk głęboko obecny w tradycji hebrajskiej, kulturze nie tylko Pięcioksięgu, ale także Talmudu, midraszy i Kabały. Lęk także bizantyjski, ale nieobcy i naszemu chrześcijaństwu. „Protestuję przeciw ingerencji krakowskiej rozplotkowanej kawiarni w moje pracowite i godne dotąd życie” – zdaje się mówić Hirsz u Brandstaettera. – „Protestuję przeciw Wyspiańskiemu i jego nachalnej polskości! Może i coś stworzył ważnego dla gojów, ale opisując i przeinaczając moje losy, zniszczył mnie i moją rodzinę!”

Brandstaetterowski Żyd z „Wesela” przemawia zupełnie innym głosem niż Jankiel czy jego własny prototyp u Wyspiańskiego. Posługując się analogią amerykańską, to nie jest już głos wuja Toma; nie jest to jeszcze głos Martina Luthera Kinga, ale kogoś z jego zwolenników. Mało jest takich głosów w polskiej kulturze, choć wiele jest postaci, które bez wątpienia myślały i mówiły jeszcze ostrzej, poczynając od syjonistów w ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku krystalizujących ideę powrotu do Palestyny jako odpowiedź na przywleczone z Rosji pogromy. To jest na pewno głos powstańców z warszawskiego getta, nie tylko Mordechaja Anielewicza i Marka Edelmana, ale także prawicowych z Żydowskiego Związku Wojskowego dowodzonych przez Pawła Frenkla, zapomnianych przez lata PRL-u, których przypomniał Mosze Arens w wydanej niedawno przez krakowską „Austerię” książce Flagi nad gettem. Ale tak jak Ameryka miała nie tylko wuja Toma i potem Martina Luthera Kinga, ale również „Czarne Pantery”, także i Polska miała takie postaci, jak Tewje Bielski, wchodzący ze swym oddziałem na Nowogródczyźnie w przejściowe sojusze z Sowietami, biorący udział w mordach polskiej ludności i krwawych najściach NKWD na partyzantkę AK-owską. Wszystko po to, by jakoś przetrwać z ogromną ciżbą ufających mu bezgranicznie Żydów. Pewnie w dzisiejszej Polsce stanąłby przed sądem, ale życie obeszło się z nim bez ceregieli, po wojnie i jemu NKWD dobrało się do skóry, musiał uciekać, nie przypadł mu do gustu nawet Erec Israel, skończył jako zwykły taksówkarz w Nowym Jorku. Zrobiony o nim przed prawie dziesięcioleciem film Opór pokazuje lukrowaną część prawdy, jest typową hollywoodzką bzdurą daleką od tragedii tamtych czasów.

 Ale ten polski Żyd też przynależy do wspólnej kultury, jego straszna opowieść jest także niewysłuchana.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".