Żyda z Wesela opowieść niewysłuchana
Opowiadanie Romana Brandstaettera Ja jestem Żyd z „Wesela”, a potem jego udana sceniczna adaptacja dokonana przez Tadeusza Malaka, powinny być nie tylko dla literatury, ale także dla świadomości społecznej czymś znacznie ważniejszym, niż się potocznie wydaje. Bynajmniej nie tylko dlatego, że postać autora jest jednym z tych pięknych symboli nierozerwalnego zrośnięcia pierwiastka polskiego i żydowskiego w naszej kulturze. Nierozerwalnego, bo przynajmniej od 800 (a niektórzy twierdzą, że od tysiąca) lat Żydzi osiedlali się nad Wisłą, znajdując tu bardziej przyjazne niż gdzie indziej otoczenie, więcej swobód i możliwości rozwoju. Zwłaszcza gdy przez zachodnią Europę w średniowieczu, a potem w czasach kontrreformacji przetaczały się fale pogromów i wysiedleń. Tylko w Rzeczypospolitej Szlacheckiej – tym zapomnianym i przedwcześnie pogrzebanym wielkim europejskim eksperymencie demokratycznym – nie tylko cieszyli się tolerancją, ale także mieli swoją własną reprezentację ogólnokrajową, jaką był zwoływany regularnie aż do I rozbioru „sejm czterech ziem” (Waad). Tomy można spisywać o tym, ile wnieśli do naszej kultury, nauki, gospodarki, cywilizacji polscy Żydzi, czy Polacy żydowskiego pochodzenia. Pięknie to ujęła wcześniejsza od Brandstaettera postać w tym polsko-żydowskim Panteonie – Julian Tuwim, pisząc na emigracji tuż po Holokauście My, Żydzi polscy. Ileż w swym życiu spotkałem w Polsce, w Izraelu, w USA czy w Australii wspaniałych postaci polskich inteligentów żydowskiego pochodzenia, zakochanych w polskiej kulturze i tak głęboko w niej zakorzenionych, że zawstydzają Polaków o nienagannym – z ONR-owskiego punktu widzenia – pochodzeniu. Czym by była dziś Polska i jaką rolę odgrywałaby w Europie, gdyby nie Holokaust przywleczony z Niemiec i pogromy przywleczone ze wschodu? Polska, w której żyłaby co najmniej 10-milionowa społeczność żydowska w znacznym stopniu zasymilowana, ale świadoma swoich korzeni i nad Wisłą widząca swoją ojczyznę?