Poprzedni artykuł w numerze
W połowie lat siedemdziesiątych XIX wieku Warszawa była zbyt małym i spokojnym miastem, by wstrząsały nim wymyślne zbrodnie, które by potem przyciągały uwagę sprawozdawców sądowych, gdyby następnie – po sprawnej akcji policji – trafiły przed oblicze Temidy. Krwawe zbrodnie, owszem, jak wynika z gazetowych doniesień, od czasu do czasu się zdarzały, ale żadna z nich nie miała sądowego epilogu, tak interesującego dla czytelników gazet, jak proces o otrucie kolegi wytoczony Anastazemu Komajewskiemu czy niespokrewnionym ze sobą Piotrowi i Adamowi Wasilewskim – zabójcom małżonków Gąsowskich, o których to kazusach była już tu mowa„Palestra” 2012, nr 1–2 i 3–4..
Jeśli zdarzały się zabójstwa, to były to na ogół zbrodnie popełniane na tle nieporozumień rodzinnych, nienawiści do współmałżonka lub sąsiada i zdarzały się one najczęściej w środowiskach wiejskich. Na ogół dość szybko ustalano sprawcę, bo albo oskarżył się sam, albo dla wszystkich w środowisku było jasne, kto popełnił zbrodniczy czyn. Kilka procesów na takim właśnie tle „Gazeta Sądowa Warszawska” opisała w pierwszych rocznikach, ale były one zbyt banalne z prawniczego punktu widzenia, by robić to częściej, i szybko zaniechano przedstawiania tego typu „sensacji”.
Nic więc dziwnego, że GSW, która przynajmniej w pierwszych latach miała ambicje przedstawiać dość szczegółowo precedensowe procesy karne i cywilne, musiała omawiać przede wszystkim kazusy z Galicji i Cesarstwa, często na podstawie periodyku „Sudiebnyj Wiestnik”, a także sięgać do praktyki sądowej innych krajów w poszukiwaniu głośnych czy niecodziennych spraw.
Początkowo najżywsze kontakty warszawski periodyk prawniczy utrzymywał z Galicją, bo tam właśnie znalazł najwięcej chętnych współpracowników. Już w pierwszym roczniku kontakt z redakcją nawiązał Józef Rosenblatt (1853–1917), nadsyłając kilka ciekawych korespondencji w postaci opisów godnych honorowych miejsc we wszystkich pitawalach. Debiutant był wówczas studentem prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, a przed nim rysowała się wspaniała kariera znakomitego adwokata i niezwykle kompetentnego naukowca; był związany z Wydziałem Prawa UJ przez czterdzieści latPor. S. Milewski, Palestranci i redaktorzy. Korespondent wielu czasopism, „Palestra” 1999, nr 1–2..
Miał ogromne wyczucie, co może być ciekawe dla czytelnika. Od razu jeden z pierwszych reportaży dla GSW wykorzystał następnie w broszurze pt. Czarownica powołana. Przyczynek do historii spraw przeciw czarownicom w Polsce (1883). Kazus nadesłany do „Gazety” był interesującym obrazkiem obyczajowym tych czasów
Rzecz działa się w 1872 roku w okolicach wsi Dziurkowo: panowała tam długotrwała susza. „Wyrodziło się przekonanie – czytamy w reportażu – że dziać się to musi wskutek wpływu jakiejś czarownicy miejscowej, która deszcz wstrzymuje. Na ogólne domaganie się ówczesnego zastępcy wójta Marcin Andryjczyk zarządził wedle dawnej tradycji pławienie kobiet w rzece w celu wykrycia czarownicy”. Jak wynika z dalszej relacji, wszystkim kobietom ze wsi nakazano pod karą pieniężną zebrać się nad rzeką, gdzie wystawiono specjalne rusztowanie. Tam nakazano im wszystkim rozebrać się do naga, by mogły być zanurzone w wodzie. „Gdy niektóre z nich – czytamy – wzbraniały się rozkazowi temu uczynić zadość, rozebrano je przemocą, rozpuszczono włosy, związano palce wielkie obu rąk i obie ręce z nogami razem, i związawszy je sznurem pod pachą, spuszczano z rusztowania każdą z osobna i zanurzono głęboko w wodę. Wskutek powyższej barbarzyńskiej próby wodnej niektóre pochorowały się”.
Prokurator wniósł akt oskarżenia przeciwko 7 poważnym, sędziwym gospodarzom z Dziurkowa. Odpowiadali za zbrodnię gwałtu publicznego. Przyznali, że fakt taki rzeczywiście miał miejsce, twierdzili jednak zgodnie, że nie działo się to pod przymusem. Jak wynikało z ich zeznań, kobiety dobrowolnie dawały się pławić, by wykazać swoją niewinność. Twierdzenie to nie zostało udowodnione; niewiasty świadczyły jedna po drugiej, że w grę wchodził przymus. Skazani zostali wszyscy, ale w różnym wymiarze: od 4 do 7 miesięcy więzienia Tamże..
Inny proces, który zaczął relacjonować Józef Rosenblatt jeszcze w ostatnim numerze pierwszego rocznika GSWJ. Rosenblatt, Sprawa Stanisława Bronowieckiego i Jana Krajanowskiego obwinionych o zbrodnię gwałtu publicznego przez uwiedzenie niewiasty, GSW 1873, nr 39 i 1874, nr 1., dotyczył sprawy niezwykle interesującej obyczajowo i chyba unikalnej w tym okresie, ale tylko jeśli chodzi o sądowy epilog, bo podobne fakty, jak wynika z codziennej prasy, bynajmniej nie należały do rzadkości. Dotyczył on próby zgwałcenia młodej dziewczyny w dość niezwykłych okolicznościach. Wszystko zaczęło się dość banalnie. Oto latem 1870 roku panna T.M. zgłosiła się do Stanisława Broniewieckiego, właściciela biura komisowego i informacyjnego w Krakowie, z prośbą, by ów znalazł jej miejsce nauczycielki lub „panny do zarządzania domem”, bo takie m.in. usługi świadczył jego kantor. Ów wciągnął jej dane do regestru, pobrał złoty reński opłaty i kazał przyjść za parę dni.
Gdy zgłosiła się ponownie, poinformował ją, że znalazł dla niej miejsce zarządzającej domem koło Warszawy, potrzebna jest jednak zgoda jej matki i fotografia, tych bowiem zażądał przyszły pracodawca. Kilka dni później dostarczyła żądane załączniki, jednak przez dwa miesiące nie otrzymała posady, mimo że wielokrotnie przychodziła do kantoru. Zawsze informowano ją, że odpowiedź spod Warszawy jeszcze nie nadeszła.
Dopiero 11 listopada Bronowiecki przysłał do niej swego urzędnika, Jana Krajanowskiego, który oświadczył, że pryncypał znalazł dla niej miejsce towarzyszki pewnej podeszłej wiekiem pani. Jej syn pragnie się z nią natychmiast rozmówić i jeśli panna T.M. się zgodzi, zabierze ją do Wiednia, skąd po dwóch tygodniach z nową chlebodawczynią powrócą do Lwowa, gdzie ta zawsze zamieszkuje. Reflektantka na tę posadę przybrała do towarzystwa kuzynkę i udała się z nią do biura, gdzie szybko porozumiała się z przyszłym chlebodawcą co do warunków umowy. Jeszcze tego samego dnia wyjechała z nim do Wiednia.
Tu panna T.M. natychmiast przekonała się – jak pisał Rosenblatt – że padła ofiarą haniebnego oszustwa. Nie było tam bowiem żadnej matki – czytamy – a pan Stefan B., zajechawszy z nią do hotelu, wystąpił z propozycjami zupełnie do czego innego zmierzającymi; ze zdziwieniem przyjął oburzenie panny T.M., spodziewał się bowiem, że Bronowiecki powiedział jej prawdę, w jakim ją wysłał charakterze. Pan Stefan B., na jej płacz i żądanie natychmiastowego odesłania jej do Krakowa, starał się prośbami i zaklęciami, a nawet obietnicą ożenienia się, skłonić ją do pozostania w Wiedniu. Gdy jednak to nie pomogło, sam ją do Krakowa odesłał.
Całą tę historię opisał krakowski dziennik „Czas” na podstawie listu, który do redakcji wysłał oburzony opiekun prawny oszukanej dziewczyny. Sprawą zainteresował się prokurator i skierował akt oskarżenia, w którym obwinił Stanisława Bronowieckiego i jego urzędnika, Jana Krajanowskiego, „o zbrodnię gwałtu publicznego przez uwiedzenie niewiasty” z § 96 austriackiego kodeksu karnego. Brzmiał on, jak następuje: „Zbrodnia gwałtu publicznego przez uwiedzenie zachodzi: kiedy kto niewiastę, czy to w zamiarze ożenienia się, czy dopuszczenia się nierządu, wbrew woli jej, gwałtem lub podstępem wykrada; albo gdy kto zamężną, chociaż za jej zezwoleniem od męża, dziecię od rodziców, pupila od opiekuna, lub opatrzyciela, podstępem lub gwałtem uprowadza, bez względu na to, czy zamiar przedsięwzięcia osiągnionym został lub nie”.
Początkowo śledztwem objęto także Stefana B. jako głównego sprawcę uwiedzenia, ale wycofano się z tego zarzutu, gdyż po pierwsze, nie można mu było udowodnić złego zamiaru, a po drugie, okazało się, że został on oszukany przez właściciela kantoru.
W czerwcu 1873 roku obaj oskarżeni stanęli przed Trybunałem Krakowskim, złożonym z pięciu sędziów, którym przewodniczył radca sądu Skrzyszewski. Główny oskarżony stanowczo zaprzeczył, żeby mu był wiadomy prawdziwy zamiar Stefana B., i nie przyznał się do winy. Wpadał jednak w sprzeczności i nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, do czego mu była potrzebna fotografia reflektantki na posadę i w jaki sposób dostała się ona do rąk jej podejrzanego pracodawcy.
Najbardziej obciążały go zeznania jego urzędnika. Nic więc dziwnego, że pryncypał nazywał go przed sądem „głupim osłem”. Krajanowski twierdził bowiem, że ów doskonale wiedział, o co naprawdę chodzi, bo gdy wyraził wątpliwość, że „szkoda taką młodą, bo 18-letnią panienkę oszukiwać”, pracodawca odpowiedział mu w „sposób obrzydliwie cyniczny: nie szkoda jej, niech sobie użyje”. Doprowadził też do tego, że „ugoda została zawarta bardzo prędko i bez bliższego porozumienia, odprowadził ich zaraz na dworzec i odebrał od zainteresowanego wymówione sobie wynagrodzenie w wysokości 30 złotych reńskich”.
Ponieważ niektórzy świadkowie byli nieobecni, odczytano ich zeznania, w tym panny T.M., która w tym czasie bawiła we Włoszech. Kończąc postępowanie dowodowe, przewodniczący odczytał świadectwa moralności. „Świadectwa panny T.M. i jej matki – czytamy w sprawozdaniu – są bardzo dobre i przyznają im nieskazitelne prowadzenie się, szczególniej panna T.M. uznana jest za osobę moralną, bardzo przyzwoicie i skromnie żyjącą. Świadectwa Stanisława Bronowieckiego przedstawiają go jako człowieka nieznanego ni z dobrych, ni ze złych przymiotów”.
Teraz przyszła kolej na prokuratora, który udowodniwszy „byt czynu przestępnego i winę podsądnych”, zażądał w myśl § 96 k.k. dla Bronowieckiego 3 lat, a dla Krajanowskiego 2 lat więzienia; „dla obu obostrzonego postem raz na tydzień”.
Po wysłuchaniu obrońców i sześciogodzinnej naradzie sąd orzekł, że obaj oskarżeni „nie są winni zbrodni gwałtu publicznego przez uwiedzenie niewiasty, ale winni są przekroczenia przeciw publicznej obyczajności z § 512 k.k.”. Bronowiecki skazany został za to na dwa miesiące, a Krajanowski na miesiąc więzienia „obostrzonego postem raz na tydzień”.
Obaj oskarżeni na wyroku poprzestali, ale prokurator złożył apelację. „Wyrok pomieniony – twierdził – wydaje się zbyt łagodny ze względu na wpływ przestępstwa spełnionego przez podsądnych, posiadających ukoncesjonowane biuro komisowe, jako też na niebezpieczeństwo, jakie groziło honorowi panny T.M., odwrócenie którego zawdzięczać należy nie podsądnym, lecz osobie trzeciej”.
C.k. Sąd Krajowy Wyższy w Krakowie uwzględnił częściowo żądanie prokuratora i skazał Bronowieckiego z § 96 na dwa lata ciężkiego więzienia. Sprawa ta dała młodemu sprawozdawcy sądowemu okazję do dłuższego wywodu, że owe biura komisowe, którym tak łatwo wydaje się koncesje, powinny być w większym stopniu poddawane jakiejś kontroli, by „nie zajmowały się czynnościami pozostającymi w tak bliskiej styczności z kodeksem karnym”. Potraktowani zaś w tak niecny sposób też nie powinni czekać, aż sprawa dostanie się do gazet, ale o takich przestępstwach zawiadamiać odpowiednie władze powołane do ich ścigania. „Ileż to zbrodni zostaje w ten sposób bez kary, dlatego że poszkodowany, z rozmaitych, źle zrozumianych pobudek, woli zamilczeć o wyrządzonym sobie bezprawiu” – skonkludował przyszły adwokat i profesor.
Bardzo interesująca wydaje się inna sprawa opisana przez tę samą GSW w parę miesięcy późniejSt. Czyń., Sprawa o obelgi, GSW 1874, nr 20., która łączy się w pewien sposób z kazusem krakowskim. Oto Antonina X., 18-letnia praktykantka u krawcowej, wysłana została do stolarza po odebranie zamówionego u niego „łokcia”, jak nazywano drewnianą miarkę. Ów, mimo stawianego oporu, pocałował ją. Dziewczyna oskarżyła go o obelgę przed sądem policji prostej, który przed reformą sądową w 1876 roku rozpatrywał sprawy mniejszej wagi. Stolarz przyznał się, ale, jak tłumaczył, czynu tego nie uważał za obelgę. Tak też uznał sąd, uważając, iż „w tej klasie ludzi czyny takie nie mogą być uważane za obelgi”, i uwolnił stolarza od kary. Rezolutna osiemnastolatka odwołała się do instancji wyższej, czyli do sądu policji poprawczej. Podprokurator wnosił o skazanie stolarza na 7 dni, sąd jednak orzekł, że kara jednego dnia aresztu będzie karą dostateczną.
Na marginesie warto dodać, że obelgi uznawane były za przestępstwa zagrożone karami z art. 1010–1018 kodeksu kar głównych i poprawczych. Skala kar była dość zróżnicowana: od nagany udzielonej przez sąd do zamknięcia w domu poprawy na 4 miesiące. Za obelgi czynne (art. 1011) groziła kara domu roboczego do półtora roku.
Gdyby podobne sprawy, mające wyraźne cechy molestowania seksualnego, jak określilibyśmy dzisiaj podobne ekscesy, zdarzały się na polskim gruncie – „Gazeta Sądowa Warszawska”, tak łasa na wszystkie procesy precedensowe, na pewno by o nich pisała. Śledziła je bowiem także za granicami i opisała w roczniku 1875 proces, jaki się toczył przed angielskim sądem przysięgłych we wrześniuGSW 1875, nr 40..
Oskarżonym o znieważenie miss Rebeki Dikinson był pułkownik huzarów V. Baker. Proces odbywał się przy ogromnym zainteresowaniu publiczności, która nie tylko szczelnie wypełniła salę audiencjonalną, ale tłoczyła się też na korytarzach i na placu przed sądem. Skarżąca siedziała obok siostry i brata, jego otaczało grono kolegów w mundurach wojskowych.
Pamiętnego dnia oboje, 21-letnia miss Dikinson i wyszamerowany pułkownik Baker, jechali pociągiem i byli sami w przedziale. Zaczęła się normalna w podróży konwersacja: poinformowała go, że udaje się do Londynu, do starszej siostry, a następnie do Szwajcarii. Tymczasem pułkownik z dżentelmena przeobraził się w brutala: zamknął okno i kolanem zaczął naciskać kolana towarzyszki podróży. Potem zaczął ją gwałtownie całować, a gdy pociągnęła za dzwonek alarmowy, okazało się, że to urządzenie jest zepsute. Huzar wsunął jej rękę pod suknię, a następnie zaczął ją z niej ściągać. W tym stanie rzeczy uciekła na stopień zewnętrzny zwalniającego właśnie pociągu. Gdy wagon stanął – pułkownika gwałciciela zatrzymano na stacji.
Pułkownik skazany został na rok więzienia zwykłego i 500 funtów kary pieniężnej; publiczność głośno protestowała, że sąd potraktował go zbyt łagodnie.
Ten sam dr M., który nadesłał korespondencję z Londynu na temat powyższej sprawy, zaczął swoją współpracę z GSW już w pierwszym roku jej wychodzenia. Przedstawił na jej łamach kilka spraw, nazwijmy je, „transportowych”, bo one właśnie stanęły wówczas na porządku dnia prawniczego świata. Jednym z problemów żywo w nim dyskutowanych w tym okresie była odpowiedzialność finansowa kolei żelaznych wobec pasażerów za uszkodzenia ciała, których ci doznawali w wyniku zdarzających się coraz częściej wypadków. Dr M. przedstawił kilka kazusów z terenu Anglii, gdyż – jak twierdził – tamtejsze sądy nie mają w tym względzie żadnych trudnościGSW 1874, nr 1..
Sąd skarbowy wyrokujący „przy współudziale specjalnych przysięgłych” zasądził 88 funtów (około 660 rubli srebrem) Johnowi Gordonowi Lemaxowi, który wystąpił ze skargą przeciwko Towarzystwu Wielko-Zachodniej Drogi Żelaznej o wynagrodzenie szkód i strat spowodowanych uszczerbkiem na zdrowiu jego małżonki, jakiego doznała, podróżując jego linią. Wagony zderzyły się ze sobą, kobieta upadła na podłogę, uderzyła głową o kant ławki. Nazajutrz przedwcześnie urodziła dziecko i od czasu wypadku odczuwała silny ból w nogach.
Dużo silniejszych obrażeń doznała pewna wdowa, stąd też sąd przysięgłych w Liverpoolu przyznał jej aż 1200 funtów (ok. 12 tys. rs) odszkodowania. Właścicielowi fabryk bawełnianych, który na skutek zderzenia się pociągów spadł podczas snu z ławki i doznał trwałych obrażeń ciała – „z uwagi na straty, jakie poniósł w interesach i koszta kuracyjne” – przysięgli zasądzili odszkodowanie w wysokości 2 tys. funtów szterlingów (ok. 15 tys. rs). Jak z tego widać, sądy angielskie przysądzały dość wysokie odszkodowania i na pewno warszawscy adwokaci żywo komentowali te wyroki. Czynili to zwłaszcza „nieprawi synowie Temidy”, jak zawodowi adwokaci określali nieposiadających uprawnień samozwańczych doradców, kręcących się zawsze po krużgankach sądowych, którzy wcześniej dowiadywali się o wypadkach i natychmiast oferowali swe usługi.
Wziąwszy pod uwagę wysokość przyznawanych odszkodowań, nie można dziwić się warszawskiej prasie, że gdy Władysław Reymont zażądał 100 tys. rubli z tytułu uszczerbku na zdrowiu poniesionego w wypadku, oburzała się na „nienasycony apetyt” pisarza. Ostatecznie jego pełnomocnik, którym był adwokat przysięgły Napoleon Hirszfeld, znany w literaturze jako Cezary Jellenta, ugodził się z koleją na 40 tys. i taką też kwotę przysądzono, co też było sumą olbrzymią jak na tamte czasySzerzej o tym procesie: S. Milewski, Niezwykli klienci Temidy, Warszawa 2011, s. 69–73..
Jednym z bardziej niezwykłych procesów opisanych w jednym z pierwszych roczników GSW była sprawa o „odwiedzenie od wiary”S. L., Sprawa o odwiedzenie od wiary, GSW 1874, nr 20.. Ta była o tyle niezwykła, że szło w niej nie o przejście z prawosławia na katolicyzm, co – zdaje się – zdarzało się nie raz i sprawy takie trafiały przed sądowe kratki, ale o przejście z wyznania unickiego na rzymskokatolickie, która to sprawa stała się precedensowa, podobnie jak zapadły w niej wyrok.
Artykuły 200 i 201 prawa o małżeństwie z 1836 roku stanowiły, że dzieci zrodzone w związku, w którym jedno z rodziców należy do wyznania prawosławnego, mają być chrzczone i wychowywane w religii prawosławnej. Z kolei art. 196 kodeksu kar głównych i poprawczych groził tym rodzicom i opiekunom prawem zobowiązanych do wychowywania swych dzieci w zasadach wyznania prawosławnego, a którzy by je „przywiedli do chrztu lub innych sakramentów i wychowywali w zasadach innego chrześcijańskiego wyznania” – karą osadzenia w wieży od 6 do 16 miesięcy.
Wątpliwości powstały, gdy ksiądz unicki D., żonaty z katoliczką, przybył do Warszawy i tu został zadenuncjowany na policji, że ochrzcił i wychowuje swe dzieci w obrządku katolickim. W rodzinnej miejscowości to nikomu nie przeszkadzało, ale w stolicy zwróciło uwagę jakiegoś gorliwego rusyfikatora.
Policja skierowała sprawę do warszawskiego Sądu Poprawczego, a ten uznał, że przepisy dotyczące prawosławnych odnoszą się też do unitów, jako osób obrządku wschodniego, i skazał małżonków D. na karę po 8 miesięcy osadzenia w wieży. Dzieci sąd postanowił „oddać krewnym wyznania unickiego lub w braku ich opiekunom od rządu wyznaczonym”. Sąd Kryminalny, rozpatrując sprawę w drodze apelacji, znalazł okoliczności łagodzące winę i ograniczył karę do 6 miesięcy osadzenia w wieży.
Sąd Apelacyjny, do którego odwołali się skazani, przeprowadził długi wywód prawny i w efekcie doszedł do wniosku, że małżonkowie D. nie byli zobowiązani prawnie do wychowywania swych dzieci w wyznaniu unickim i że art. 196 k.k.gł. i popr. nie znajduje nawet analogicznego zastosowania do tego przypadku. Zapadłe wyroki zostały uchylone.
Bardzo interesujące bywały też niektóre sprawy, które rozpatrywały sądy najniższych instancji, a które trafiały na łamy GSW. Sąd gminny (po reformie w 1876 roku kompetencje sądów gminnych przejęły sądy pokoju) w Wilanowie skazał ojca za odmowę wydania córki za mąż, przyrzeczonej niejakiemu Grzelewskiemu, na 6 rubli srebrem za poniesione wydatki plus koszty procesuGSW 1874, nr 46..
Niewątpliwym precedensem była sprawa rozpatrywana przez sędziego pokoju IX oddziału w Warszawie, a później przez zjazd sędziów pokoju m. Warszawy jako instancję odwoławcząGSW 1876, nr 48.. Dotyczyła ona Cypriana Walentynowicza i Kazimierza Nowakowskiego, obwinionych o to, że 3 (15) sierpnia 1876 roku w ogródku „Pod Lipką” „przywiązali kota do drzewa i strzelali doń z pistoletu, dręcząc go nawet wtedy, gdy kot, uwolniwszy się od przywiązującego go sznura, lecz zaplątany w takowy, biegał po drzewie na dół i do góry, wydając przeraźliwe krzyki”.
Czyn ten został zaskarżony do sędziego pokoju przez miejscowy Zarząd Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Sędzia uznał obu obwinionych „winnymi niewykonania postanowień co do obchodzenia się ze zwierzętami i na zasadzie art. 29 ustawy o karach wymierzanych przez sędziów pokoju skazał każdego z nich na karę pieniężną w wysokości rubli srebrem 10, a w razie niezamożności każdego na 3 dni aresztu”.
Obrońca oskarżonych wniósł skargę, w której powoływał się na to, że Zarząd Towarzystwa nie jest władzą administracyjną i dlatego może wnosić swoje zażalenia tylko za pośrednictwem władz policyjnych, a nie, jak w tym przypadku, przez członka Towarzystwa, Jasińskiego. Tak też zawyrokował zjazd sędziów pokoju i tamten, dość surowy przecież, wyrok, który mógłby dać do myślenia niejednemu oprawcy znęcającemu się nad zwierzęciem – uległ kasacji. Dziesięć rubli to była kwota dość poważna! O innych tego typu sprawach GSW nie pisała, z czego można wnosić, że „władze policyjne” miały inne priorytety niż dręczenie zwierząt, z którego w tych czasach słynęli furmani, a już zwłaszcza woźnice przeładowywanych ponad wszelką miarę platform.