Poprzedni artykuł w numerze
W szyscy dobrze wiemy, jak ważne dla prawa karnego jest prawidłowe i precyzyjne stypizowanie czynu zabronionego. Adresat takiej typizacji (a jest nim z jednej strony potencjalny przestępca, z drugiej zaś sędzia, który ma go ukarać) musi dobrze wiedzieć, co wedle woli ustawodawcy jest przestępstwem, a co nie – z wszelkimi konsekwencjami takiej wiedzy w płaszczyźnie reguły „nullum crimen...”. Na przestrzeni wieków „w temacie” techniki takiej typizacji ukształtowały się dwie szkoły.
Pierwsza to szkoła „na dziesięć przykazań”. Nie zabijaj, nie kradnij, nie cudzołóż itd. Dziś powiedzielibyśmy, technika skrajnie syntetyczna, nazwowa, a mimo to każdy (a zwłaszcza sędzia) „wsio paniał”; nie ma żadnych problemów interpretacyjnych. OSPiKA, OSNK, OSNC poszłyby z torbami, bo nie ma potrzeby tłumaczyć tego, co każdy „paniał”, i reklamacji brak.
Technika druga to technika „na kodeks jakobiński”. Jak pamiętamy z historii powszechnej, to porewolucyjne dzieło legislacji w obawie przed powrotem do feudalnych praktyk dowolności, a w istocie oportunizmu w określaniu znamion, zmierzało do maksymalnie precyzyjnej typizacji czynu zabronionego, tak by nawet mysz takiego oportunizmu nie zdołała się prześlizgnąć przez gęste płoty znamion opisowych. Jeśli chodzi o moje gusta politycznokryminalne, to jestem zdecydowanym zwolennikiem typizacji nazwowych, syntetycznych, a nie „jakobińskich”.
Po to jesteśmy prawnikami po kilkuletnich, niełatwych studiach, egzaminach itp., by znamiona takie bez trudu rozszyfrowywać, a gdy mamy wątpliwości – sięgnąć do setek komentarzy, monografii, zbiorów orzeczeń itp. interpretacyjnego oręża. A zresztą, sprawa najważniejsza! Po to właśnie zostaliśmy prawnikami, sędziami, prokuratorami czy adwokatami, by umieć i chcieć interpretować prawo. Bo na karku mamy głowę, a w niej rzecz lepszą niż najlepszy komputer – nasz mózg. Więc róbmy z niego użytek, bo po to nam go Stwórca czy Natura (tu wersja do ideologicznego wyboru) podarowała.
Niestety ostatnimi czasy ustawodawca jakby o tym zapomniał, a i rzucił się w skostniałe ramiona kazuistyki, często tak nachalnej, że bolą od niej zęby. Ot, uświadommy sobie, że obdarowano nas prawie tuzinem tzw. kwalifikowanych form zabójstwa. A to takie, a to siakie. Po cholerę! Czy nie wystarczy stary, poczciwy 148 § 1 k.k. z tak pomyślanym systemem sankcji, że w połączeniu z ogólnymi przepisami o zasadach wymiaru kary, a dodatkowo pamiętając o konsekwencjach tzw. zbiegów, możemy przy naszej dobrej woli wymierzyć karę najsprawiedliwszą w świecie? Bo jesteśmy, do licha, prawnikami z wiedzą i głową na karku i nie trzeba nas prowadzić na sznurku kazuistyki, jak przysłowiowy chłop krowę.
Przed sobą na biurku mam grubaśny doktorat młodego człowieka poświęcony właśnie kwalifikowanym formom zabójstwa po tych całych nieszczęsnych reformach. Doktorant oczytany, inteligentny absolwent renomowanej uczelni i jej pracownik, brnie właśnie jak przez amazońską dżunglę przez problematykę różnic między obcowaniem płciowym a inną czynnością seksualną, bo mu to potrzebne do nowego art. 148 § 2 pkt 2. Nieszczęśnik właśnie stara się wydostać z tego bagna za pomocą stworzenia całej listy takich „innych czynności”: a to „obcowanie podpachowe”, a to „międzyudowe”, w końcu jakieś nazwane po łacinie. A ja choć, jakby to delikatnie powiedzieć, „w tym temacie” mam niemały dorobek, nie wiem, o co chodzi. A że niedługo trzeba będzie chyba przejść w tej kwestii do rezerwy, nie chcę do niej przechodzić z piekącą myślą, że ominęło mnie coś szczególnie atrakcyjnego. I żeby tego uczucia uniknąć, spytam autora doktoratu na jego obronie, o co tu chodzi.
I w tym miejscu Czytelnik mógłby mnie potraktować jako sensata, gdybym nie mógł obronić się pytaniem: ustawodawco, po cholerę to wszystko?! I te kłopoty z różnymi wynikającymi z takich konstelacji problemami, zbiegami itp. Skoro i tak kilka stron dalej Młody Autor doktoratu prezentuje nam swe badania, z których czarno na białym wynika, że sądy i tak nie przejmują się tymi wymysłami, tylko orzekają tak, jak do tej pory, a nawet – wbrew temu, co chcieli twórcy tej kazuistycznej manii – orzekają łagodniej niż dotychczas. Bo nie chcą być niewolnikami kazuistyki, tylko chcą korzystać z syntetycznej normy, dającej szansę elastycznego podejścia do wymiary kary. Bo mają głowę na karku i dobrze rozumieją, że odpowiedzią prawa i prawników na zuchwałość przestępczości powinna być racjonalna stanowczość, a nie polityczna histeria. A my możemy być z nich dumni. A Młodemu Doktorantowi pozwolę sobie dać na koniec dobrą radę: Kolego! Niech Pan w dalszym ciągu nie ulega fascynacji kazuistycznymi technikami legislacyjnymi, bo, jak śpiewał Chris Rea, „this is the road to hell”.