Poprzedni artykuł w numerze
W warszawskiej prasie brak jest śladów, by przed końcem XIX wieku na wokandy tutejszych sądów trafiały sprawy związane z wypadkami drogowymi. Gdyby takie były, „Gazeta Sądowa Warszawska” niewątpliwie nie omieszkałaby napisać czegoś na ten temat, jako że jej redaktorzy pilnie śledzili wszelkie jurydyczne nowinki. Owszem, zdarzały się drobne procesy o odszkodowania, ale powodowie ograniczali swe żądania do zwrotu kosztów leczenia obrażeń, odniesionych na ogół w niewielkich kolizjach pojazdów konnych.
W dwudziestoleciu międzywojennym – kiedy automobilizm rozwinął się na dobre – było już wiele procesów sądowych, które wiązały się z wypadkami drogowymi spowodowanymi przez kierowców samochodów. Największą uwagę dziennikarzy przyciągały jednak te, których sprawcami byli znani aktorzy. Jeśli zaś był to ktoś taki, jak Eugeniusz Bodo, ulubieniec warszawskiej publiczności, zainteresowanie przekraczało wszelkie miary. Sam wypadek ze skutkiem śmiertelnym zdarzył się kilka lat wcześniej, ale że chodziło właśnie o niego – pociąganie sprawcy do odpowiedzialności karnej przebiegało w ślimaczym tempie.
Wszystko zaczęło się od tego, że artyści teatrzyku „Morskie Oko”: Eugeniusz Bodo, Witold Roland i tancerka Zofia Ordyńska, a także dwaj bracia Michał i Marian Reczkowie, zapragnęli zwiedzić Powszechną Wystawę Krajową, która odbywała się wiosną 1929 roku w Poznaniu.
Udać się na tę wystawę, która – jak pisał Jarosław Iwaszkiewicz w Podróżach do Polski – była „ewenementem kulturalnym, towarzyskim, ekonomicznym, jednym słowem ewenementem pierwszej klasy”, należało do dobrego tonu.
Udział w przedstawieniu sprawił, że mogli wyjechać dopiero późnym wieczorem, a właściwie nocą z 25 na 26 maja. Podróżowali sportowym chevroletem; za kierownicą zasiadł właściciel tego luksusowego auta – sam mistrz Bodo, miejsce obok zajął Michał Reczko, reszta towarzystwa ścieśniła się zaś na tylnych siedzeniach.
Na przedmieściach Łowicza okazało się, że szosa jest zamknięta z powodu budowy mostu na Bzurze. Bodo skręcił więc w boczną uliczkę, łączącą szosę warszawską ze strzelecką. Prowadzenie auta miał mocno utrudnione, gdyż na kocich łbach kierownica drżała mu w rękach, a brak latarni sprawiał, że droga była mało widoczna. Jechali dość wysokim nasypem, po lewej stronie mieli słupy telegraficzne.
Pierwszy niebezpieczny zakręt kierowca pokonał szczęśliwie, na drugim jednak nie zdołał zahamować i samochód stoczył się do głębokiego rowu. Bodo i Roland zostali przygnieceni, a pozostali pasażerowie wyrzuceni w powietrze. Gdy doszli do siebie, wszczęli alarm. Krzyk Ordyńskiej usłyszał mieszkaniec pobliskiego domu i z pomocą braci Reczków wydobył uwięzionych w aucie. Roland nie dawał już żadnych oznak życia.
Dopiero po trzech latach, 23 maja 1932 roku, rozpoczął się proces Eugeniusza Junod-Bodo. Sprawozdawca sądowy „Kuriera Warszawskiego” (1932, nr 141, wyd. wiecz.) odnotował, że Bodo robił, co mógł, by go nie rozpoznano. Zmienił nawet wygląd, przefarbował włosy i zapuścił brodę. Pytany o nazwisko, odpowiedział: Bohdan Junod, obywatel szwajcarski. „Kiedy jednak dłużej przysłuchać się brzmieniu głosu – czytamy w sprawozdaniu – poznać można, że jest to dobry znajomy publiczności warszawskiej”.
Bodo oskarżony został o nieostrożne prowadzenie auta i spowodowanie śmierci aktora Witolda Konopki-Rolanda. Na ławie oskarżonych zasiedli obok niego burmistrz i wiceburmistrz Łowicza oraz ławnik magistratu. Prokurator oskarżył ich o utrzymywanie dróg w złym stanie, co miało przyczynić się do katastrofy.
Eugeniusz Bodo uznał się za niesłusznie obwinionego. Ani on, ani uczestnicy wyprawy nie pili alkoholu, nie mogło więc być mowy o braku opanowania kierownicy. Bracia Reczkowie byli zgodni, że auto jechało z prędkością 20–40 km/godz., a więc niezbyt szybko. Nikt według nich nie pił, a samego momentu katastrofy nie pamiętali. Zofia Ordyńska też nie mogła odtworzyć biegu wydarzeń, dodała tylko ważny szczegół: Roland stał, wypatrując drogi, gdy zbliżali się do zakrętu; Bodo – twierdziła – nigdy nie pijał napojów wyskokowych. Sekretarz teatrzyku wyjaśnił zaś, że w bufecie „Morskiego Oka” nie sprzedawano alkoholu, nie mogło więc być żadnej libacji przed wyjazdem.
Obydwie grupy oskarżonych winą za wypadek obwiniały się wzajemnie. Władze miejskie twierdziły, że Bodo jechał za szybko, nieostrożnie i mimo zeznań uczestników katastrofy dawały do zrozumienia, że być może towarzystwo aktorskie było pod wpływem alkoholu. Z kolei Bodo i jego obrońca dążyli do udowodnienia wyłącznej winy magistratu. Niejednokrotnie dochodziło do ostrych spięć.
Inżynier drogowy Wojciechowski zeznał, że chociaż wojewódzki urząd drogowy nakazał przeprowadzenie robót zabezpieczających na ulicy, gdzie nastąpił wypadek, uczyniono to dopiero po kraksie. Inny biegły – inżynier Liefeld – wyraził opinię, że ulica Korabka, na której doszło do katastrofy, nie nosi cech ulicy miejskiej, z czego wynika, że kierowca nie jest ograniczony co do szybkości jazdy. Na drodze brak było jakichkolwiek znaków ostrzegawczych i to mogło wprowadzać w błąd, zwłaszcza przy zmęczeniu prowadzącego auto. Tylko bardzo doświadczony kierowca mógłby poradzić sobie w takiej sytuacji, tym bardziej że jezdnia była źle zaplanowana
Aktora obciążały zeznania niektórych świadków, twierdzących, że samochód jechał bez świateł i „pędził jak strzała”. Posterunkowy Brzeziński zapewniał zaś, że „po wypadku znaleziono na miejscu butelki z koniakiem i wódką, a od pasażerów zalatywało alkoholem”.
W związku z tym Bodo złożył następujące oświadczenie: „Wódki nie piliśmy. W butelkach była kawa i kwas. Kiedy nazajutrz odwożono mnie z Łowicza do Warszawy, poprosiłem dyżurującego policjanta, aby mi się dał napić z butelki, którą znaleziono w aucie. Chciało mi się pić. Policjant odpowiedział: «Nie mogę dać do picia wódki». Wówczas zawołałem: «Niech pan spróbuje, co to za wódka!» Posterunkowy skosztował i dał mi następnie do picia. Była to kawa”.
W drugim dniu procesu odbyła się wizja lokalna, na którą Bodo i jego obrońca, mecenas Stanisław Goldstein, spóźnili się. Zjechali do sądu dopiero, gdy ów wznowił sesję. Następnie, po dwugodzinnej naradzie, późnym wieczorem, Sąd Okręgowy ogłosił wyrok. Burmistrz, wiceburmistrz i ławnik magistratu otrzymali po trzy miesiące więzienia z zawieszeniem wykonania kary. Bodo skazany został na 6 miesięcy z zawieszeniem na 3 lata. Wszyscy wnieśli apelacje, ale bez skutku.
Tuż po wypadku rodzina Witolda Konopki-Rolanda wystąpiła przeciwko magistratowi Łowicza o 180 tysięcy złotych odszkodowania. Czy je dostali – rzecz wątpliwa; w każdym bądź razie na pewno nie w takiej wysokości.
O odszkodowanie wystąpiła również na początku 1932 roku Hanka Ordonówna przeciwko władzom komunalnym stolicy i też otrzymała je znacznie poniżej żądań. Miała ciężki wypadek samochodowy na szlaku królewskim prowadzącym do Wilanowa – o czym pisał „Kurier Warszawski” (1932, nr 18, wyd. wiecz.) – okrzykniętym „Aleją Śmierci”. Zażądała 84 tysięcy złotych i przedstawiła rachunki z lecznicy. Sąd Okręgowy uwzględnił jej powództwo, a Sąd Apelacyjny w maju następnego roku (znów „Kurier Warszawski” 1933, nr 138, wyd. por.) zasądził jej 14 tysięcy złotych.
Z aktorskich przygód z Temidą – tym razem w trybie karnym, chociaż najniższej instancji – warto odnotować wcześniejszą sprawę Jadwigi Smosarskiej przed sądem pokoju XXVIII Okręgu. Były to właściwie dwie sprawy: pierwsza – o prowadzenie samochodu bez prawa jazdy, a druga – o znieważenie policjanta.
W obu przypadkach ozdoba scen warszawskich i gwiazda filmowa pierwszej wielkości została uniewinniona. Gdy aktorka jechała ulicą Grójecką w towarzystwie jakiegoś pana, jej eleganckie auto zatrzymał przodownik Jałoszyński i zażądał prawa jazdy, a gdy go nie okazała – dowodu osobistego. Artystkę najbardziej oburzył fakt, że nie została natychmiast rozpoznana. Zamiast więc wytłumaczyć, że bierze lekcję jazdy u instruktora, wykrzyknęła z oburzeniem: „Zapamiętam sobie pana twarz jako policjanta niegrzecznego dla kobiet!”
Pan władza wziął to za obrazę, spisał protokół i sprawa trafiła do sądu. Tu pierwszy zarzut upadł automatycznie, bo instruktor posiadał wymagane pozwolenie komisariatu rządu, miał więc prawo nauczania jazdy. Natomiast w słowach wypowiedzianych do policjanta sąd „nie dopatrzył się chęci uchybienia czymkolwiek władzy”. Trzeba więc stwierdzić, że i przedwojenni gliniarze bywali mocno przewrażliwieni, gdy kierowca „stawiał się”, nawet niewinnie, jak popularna „Jadzia”, którą znali wszyscy... z wyjątkiem niektórych policjantów
W nocy z 21 na 22 czerwca 1926 roku po raz pierwszy doszło do zabójstwa taksówkarza, czyli jak wtedy mówiono: „szofera dorożki samochodowej”. Był to kierowca taksówki nr 622, Stanisław Kozłowski. Zbrodnię zgłosił pasażer, osiemnastoletni Jerzy Golicyn‑Wroński. Młodzieniec z dobrej rodziny, który swą edukację zakończył na VI klasie gimnazjum w Żyrardowie, a potem rozpił się i stopniowo staczał na przestępczą drogę.
Od razu wydał się podejrzany komendantowi policji w Grodzisku, dokonującemu oględzin zwłok i miejsca zdarzenia. Twierdził wprawdzie, że taksówkarza zabili bandyci, ale to na jego ubraniu znaleziono ślady krwi. Młodzieniec załamał się i powiedział, jak było naprawdę.
Cały wieczór spędził w Warszawie na zabawach z kobietami i piciu wódki. O północy wziął taksówkę i kazał się zawieźć do Empiru, gdzie zjadł kolację. Nie miał czym zapłacić, więc razem z kelnerem pojechał tą samą taksówką na Chłodną do kuzynki, która należność uregulowała. Teraz kazał się zawieźć do Milanówka; po drodze usiłował taksówkarza wciągnąć w plan „kilku napadów”, obiecując zapłacić poczwórnie za kurs. Taksówkarza to nie zainteresowało i wszystko wskazywało na to, że wyda niedoszłego wspólnika. Wówczas Wroński dwukrotnie do niego strzelił, a następnie udał się do swego kolegi, który pomógł mu pozbyć się rewolweru.
Już 12 sierpnia zabójca stanął przed sądem doraźnym. Największa sala Sądu Okręgowego na Miodowej była wypełniona – jak szacowała „Rzeczpospolita” (1926, nr 220) – w 90 procentach „szoferami warszawskimi”. Prokurator uznał jego czyn za zbrodnię z art. 455 p. 12 k.k., czyli zabójstwo z chęci zysku, gdyż Wroński wyciągnął z kieszeni denata 20 złotych.
Oskarżony przyznał się do winy i zażądał dla siebie kary śmierci; o jej wymierzenie zwracał się już przedtem kilkakrotnie do władz sądowych. Broniący go adwokat Juliusz Dreszer postawił wniosek o wezwanie w charakterze eksperta sądowego psychiatry doktora Jana Nelkena; sąd go jednak nie uwzględnił i wysłuchał orzeczenia innego biegłego, profesora doktora Karpińskiego, który oświadczył, że „rany zadane taksówkarzowi były bezwzględnie śmiertelne, a zgon nastąpił momentalnie i żadne środki lekarskie nie mogły pomóc po strzałach”.
Jako następny zabrał głos prokurator i ku widocznej radości obrońcy zażądał przekazania sprawy sądowi zwykłemu. Adwokat dodał od siebie parę słów na temat anormalności oskarżonego, „sympatycznego, o gładkiej twarzy młodzieńca” – jak zabójcę opisał jeden ze sprawozdawców sądowych. Trybunał po dość długiej naradzie postanowił przekazać sprawę do rozpatrzenia w trybie zwykłym, wywołując tym widoczne wzburzenie wśród „szoferów”. Publiczność sądowa była jednak jeszcze wówczas dość zdyscyplinowana i nikt nie pozwolił sobie na głośne okrzyki, jak to zdarza się dziś.
Do sprawy tej już prasa nie wracała, podobnie jak w przypadku Franciszka Strzelczyka, który zabił siekierą warszawskiego dorożkarza gdzieś na szosie pod Chrzanowem. Zwłoki wyrzucił do rowu i spokojnie pojechał zdobytą dorożką do Łodzi. Stało się to w nocy z 15 na 16 października, a już miesiąc później odpowiadał przed sądem doraźnym za swą nieludzką zbrodnię, gdyż dorożkarza oskalpował, żeby go było trudniej zidentyfikować. Na skutek opinii psychiatry, doktora Jana Nelkena, sprawę przekazano na normalną drogę sądową, a dziennikarze już się nią więcej nie interesowali.
Z głośniejszych zabójstw taksówkarzy, których w sumie w dwudziestoleciu było ledwie kilka, warto odnotować jeszcze jedno, które niezwykle mocno poruszyło środowisko warszawskich „szoferów”. Zbrodnia zdarzyła się w pierwszej połowie 1928 roku. Czternastoletni chłopiec natknął się na polu pod Młocinami na kopczyk świeżo usypanej ziemi przypominający mogiłę. Wewnątrz znaleziono zwłoki młodego mężczyzny z raną postrzałową w tyle czaszki.
W tym właśnie czasie właściciel przedsiębiorstwa taksówkowego zgłosił zaginięcie taksówki z kierowcą, Szlendziakiem. Otrzymał od niego list z Bydgoszczy, że wyjechał na prowincję, mając propozycję nie tylko korzystnego kursu, ale i doraźnego zatrudnienia jako kierowca. Pismo to wydało się pracodawcy podejrzane i zawiadomił policję; ustalono natychmiast, że ciało znalezione pod Młocinami – to właśnie Szlendziak.
Szybko też ustalono, kim był morderca, wypożyczył bowiem rewolwer od kolegi; był też na tyle nieostrożny, że służącej w mieszkaniu, które wynajmował, dał do spalenia dokumenty: prawo jazdy i dowód osobisty Szlendziaka. Były lotnik – Władysław Skwierawski – miał też słabość do pewnej marki samochodów, dlatego wybrał auto Szlendziaka. Przedtem zamieścił w prasie anons matrymonialny: „Pilot-automobilista, posiadający własny samochód, szuka posażnej panny”. Dostał już nawet ofertę.
Dzięki energicznemu śledztwu niebawem aresztowano go we Lwowie, gdzie się zaszył. Już w pierwszej połowie marca, co dzisiaj może się wydawać tempem wprost zawrotnym, a wówczas było rzeczą zwyczajną, Skwierawski stanął przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Otoczona przez policję sala była przepełniona na długo przed rozpoczęciem rozprawy.
Skwierawski pod silną eskortą – notował swe spostrzeżenia sprawozdawca „Kuriera Polskiego” (1928, nr 68) – wyszedł na salę krokiem chwiejnym, z głową wciśniętą w ramiona i ciężko opadł na ławę. Miał na sobie granatowy płaszcz gabardynowy zapięty pod szyję. Włosy ostrzyżone przy skórze. Twarz szczupłą, bladą, brodę i czoło cofnięte. Siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, na pytania sądu odpowiadał głosem płaczliwym i bardzo cicho.
– Nie chcę się usprawiedliwiać – mówił – ale w moim życiu działa jakaś tajemnicza siła, która mnie opanowuje co pewien czas i wtedy nie wiem, co robię. Tę dziwną siłę odkryłem w sobie już w szkole. Sam nie rozumiem, co pchało mnie do złego.
Okazało się, że w szkole ukradł aparat radiowy i został z niej wyrzucony. Z wojska wyrzucono go za fałszerstwo. Bezpośrednio po tym ukradł w Gdańsku motocykl, za co został skazany na pół roku więzienia. Po wyjściu na wolność natychmiast ukradł drugi; wyrok: 17 miesięcy więzienia. Potem przystał do szajki złodziejskiej, która obrabowała jubilera.
Obrona zgłosiła wniosek o badania psychiatryczne, ale wiceprezes Roman Przybyłkowski, przewodniczący rozprawie, wniosek ten odrzucił. W aktach znajdowała się już bowiem, pochodząca jeszcze z dawniejszych czasów, opinia psychiatrów uznających Skwierawskiego w sposób jasny i zdecydowany za w pełni poczytalnego.
– Jeśli w czasie przewodu sądowego – mówił prokurator Janusz Turski – oskarżony łkał i płakał, to nie z żalu za Szlendziakiem, ale z żalu nad sobą samym.
Zażądał kary śmierci i taki też zapadł wyrok.
Na początku tego samego roku (ach, to przedwojenne tempo!) sprawę zabójcy Szlendziaka rozpatrzył Sąd Apelacyjny. Przedtem Skwierawski przebywał na oddziale psychiatrycznym więzienia mokotowskiego. Skierował go na ów oddział lekarz więzienny ze względu na nienormalne zachowanie skazańca. W sądzie też co jakiś czas zrywał się z ławy oskarżonych, jakby czymś przestraszony. Pytany przez sędziego, milczał. Nie odwracając się nawet w stronę sądu, wpatrywał się błędnym wzrokiem w sufit. Prokurator zapytał, czy wie, gdzie przebywa w więzieniu: w celi czy też w szpitalu. Nie usłyszawszy odpowiedzi, postawił wniosek o dodatkowe badania przez wybitnych specjalistów, ale nie ze szpitala mokotowskiego.
Sąd sprawę odroczył; przypuszczać można, że w szpitalu psychiatrycznym Skwierawski przebywał aż do wojny, bo prasa już więcej o nim nie pisała.
Skwierawski zapragnął samochodu i dla tej maniakalnej obsesji nie zawahał się zabić taksówkarza jeżdżącego steyerem, ulubioną marką mordercy. Inni kradli auta, by po prostu pojeździć, a potem je porzucić. Widocznie jednak nie dawali się złapać, bo w sprawozdaniach sądowych nie ma na ten temat żadnych śladów. Tylko raz „Kurier Warszawski” (1932, nr 313, wyd. wiecz.) zamieścił notatkę Amator samochodów. Wynika z niej, że niejaki Henryk Teleta „cierpiał na manię” porywania taksówek, za co raz wymierzono mu karę 3 dni aresztu. Kiedyś kierowcę wysłał do sklepu, odjechał jego autem, pojeździł po mieście, a potem porzucił je przed komisariatem. Biegli psychiatrzy stwierdzili u niego przewlekły alkoholizm. Sąd Okręgowy skazał go na 4 miesiące więzienia, ale kara ta została darowana na mocy amnestii.
Częściej natomiast porywano dorożki w celu fantazyjnego przejechania się po mieście: kradzież „dryndy” z koniem, by ją potem „spylić”, to już temat sam w sobie bardzo urozmaicony w dwudziestoleciu, a jeszcze bardziej w XIX wieku. Rzadko jednak amatorzy kawalerskiej jazdy trafiali do kozy, bo trudno ich było schwytać.
Takim pechowcem okazał się niejaki Mieczysław Woliński, który wsiadł do pozostawionej przez „sałaciarza” bez dozoru dorożki i jeździł parę godzin po mieście. Ponieważ już raz dokonał takiego samego czynu – jako recydywista skazany został na 9 miesięcy więzienia, o czym poinformował „Kurier Warszawski” (1937, nr 100, wyd. wiecz.).
Dwa lata przedtem – zanim środowisko taksówkarzy ekscytowało się zbrodnią dokonaną na swym koledze przez Skwierawskiego, a tuż po tym, gdy zabity został kierowca taksówki nr 622, Stanisław Kozłowski – ludźmi tej profesji wstrząsnął inny mord, jeszcze bardziej bezsensowny: szofer dorożki samochodowej został zastrzelony w czasie wykonywania swej pracy przez narwanego oficera z przyczyny dalekiej od ważnej. Oto taksówkarz Henryk Stróżko zginął z ręki bohatera wojny bolszewickiej – lotnika, który spalił kilka nieprzyjacielskich balonów obserwacyjnych i strącił parę aeroplanów, kapitana Stefana Pawlikowskiego – tylko dlatego, że ów był nadmiernie przeczulony na punkcie swego oficerskiego honoru.
Stało się to w nocy 29 czerwca 1926 roku. Rozbawione towarzystwo damsko-oficerskie wyszło wówczas około godziny pierwszej z restauracji Empire przy Nowym Świecie, gdy wyjeżdżająca z Wareckiej taksówka przejechała tak blisko lotnika i jego damy, że ich niemal potrąciła. Kapitan zwymyślał „szofera” od ostatnich, a gdy ów odburknął coś niezbyt grzecznie, wywiązała się awantura, w wyniku której wszyscy znaleźli się w pobliskim X Komisariacie.
– Dlaczego mnie pan uderzył? – zwrócił się taksówkarz do oficera. – Czy pan wie, kim jestem?
– Ty jesteś łobuz! Szofer! – usłyszał w odpowiedzi.
– Sam jesteś łobuz! – odpysknął Stróżko, i to były ostatnie słowa, jakie wypowiedział w życiu.
Krewki lotnik bowiem błyskawicznie wyciągnął rewolwer i z odległości półtora metra strzelił mu prosto w serce. Potem, rozbrojony przez policjanta, siadł na ławie i zakrył twarz rękami.
Znajome panie zeznawały w sądzie, że już przedtem miewał różne wybryki z bronią, których później nie pamiętał. Sąd skierował go więc na wniosek adwokata Franciszka Paschalskiego na obserwację psychiatryczną do Szpitala Ujazdowskiego, a 18 listopada 1926 roku Wojskowy Sąd Okręgowy, po dwudniowym procesie, skazał go po kilkugodzinnej naradzie na 3 lata więzienia, pozbawiając odznaczeń: Krzyża Virtuti Militari, Krzyża Legii Honorowej i Croix de Guerre.
Wyrok podobno wywołał olbrzymie wrażenie, a jedna z pań aż zemdlała. Spodziewano się bowiem uwolnienia od kary. Były już takie precedensy, gdy w grę wchodził „honor oficerski”. Mecenas Paschalski w dwugodzinnym przemówieniu błysnął krasomówstwem, mówiąc o „ptaku skrzydlatym, który walcząc z losem w przestworzach, uległ mu na ziemi”. Kładł też silny nacisk na stargane dziesięcioletnią służbą lotniczą nerwy, „których nie mógł opanować na samą myśl obrazy i zniewagi, jaka go spotkała”.
Pułkownik Jan Nelken, psychiatra doskonalący swe umiejętności w klinikach Zurychu, Paryża i Berlina, w owym czasie kierownik oddziału psychiatrycznego Szpitala Ujazdowskiego – najczęściej występujący w sądach jako biegły tej specjalności – w obszernej ekspertyzie wypowiedział się, że w zabójcy szofera jest jakby „drugi człowiek”; obok spokojnego – popędliwy, awanturniczy, przeczulony na punkcie honoru. „Jest on – zrekapitulował – niezrównoważonym, drażliwym typem na wskroś neurotycznym, a w momencie krytycznym rozumienie zarzucanych mu czynów, jak i kierowanie swym działaniem w czasie przestępstwa były znacznie obniżone”. Powołując się właśnie na tę ekspertyzę, adwokat wnosił o zastosowanie art. 39 k.k., ale bez skutku. Bez skutku, zdaje się, pozostał też jego wniosek o rewizję procesu. Surowej kary domagała się bowiem opinia publiczna. Było to bowiem tuż po pierwszym zabójstwie taksówkarza w celach rabunkowych i w środowisku tym aż wrzało. Kapitan Pawlikowski – co podkreślały gazety – przyjął wyrok spokojnie.
Niedługo po procesie, jako swoisty do niego komentarz, ukazał się w satyrycznej „Musze” rysunek wyobrażający adwokata instruującego klienta: „Nie bądź pan głupi, udawaj wariata...