Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 5-6/2011

Papież Jan Paweł II. Garść refleksji bardzo osobistych

Kategoria

Udostępnij

S zybko zbliża się radosny dzień beatyfikacji Ojca Świętego Jana Pawła II, polskiego papieża, jak często nazywał Go świat. Jesteśmy zatem na progu wielkiego wydarzenia w życiu Kościoła rzymskokatolickiego.

Tekst ten to w istocie tylko niewielka garść bardzo osobistych uwag i spostrzeżeń związanych z życiem Jana Pawła II, opartych na lekturze książek, publicystyki, i – co nie mniej ważne – na wizjach medialnych, dotyczących wielkiego Polaka, który w drugiej połowie XX wieku i na początku III tysiąclecia wyznaczał nowe drogi naszemu Kościołowi. Ale nie tylko. On przez swą naukę wskazywał wszystkim, którzy Go słuchali, jak żyć godnie, uczciwie, sprawiedliwie i pięknie. Żyć w pokoju, szacunku dla bliźnich.

Paradoksalnie zgoła wieść o tym, że na konklawe w dniu 16 października 1978 r. w Watykanie na urząd papieża wybrany został Polak „z dalekiego kraju”, kardynał Karol Wojtyła, zastała mnie siedzącego na fotelu dentystycznym w trakcie zabiegu wykonywanego przez młodego stomatologa. Do gabinetu wpadła zdyszana pielęgniarka z radosnym krzykiem: „Panie doktorze! Ojcem świętym został Polak, jakiś biskup z Krakowa”. Do dziś widzę oszołomioną minę mojego lekarza i słyszę zduszony przez emocje głos: „Dziś już nie mogę pracować, trzęsą mi się ręce. Pan wybaczy, spotkajmy się za tydzień, biegnijmy do swoich telewizorów, to jest chyba nieprawdopodobne zdarzenie, może jakaś omyłka”. Byłem ostatnim jego pacjentem tego wieczoru. Po kilkunastu minutach jazdy samochodem wbiegam do domu moich najbliższych sąsiadów. Rozgorączkowani, radośni, gospodarz, prorektor jednej z czołowych warszawskich wyższych uczelni, drugi, świetny lekarz neurolog. Potwierdzają: „Tak, Polak papieżem, metropolita krakowski, kardynał Wojtyła”. To nie omyłka, już teraz pewnie połowa Polski się cieszy. Przez kilka następnych godzin, dwóch, może trzech, nie mogliśmy momentami powstrzymać łez szczęścia, słuchając kolejnych, dość lakonicznych komunikatów podawanych przez media. Wbici w fotele wymienialiśmy rozgorączkowane, nieuporządkowane myśli, których dominantą był zgodny wniosek: „To największa nagroda dla nas, Polaków, od 1939 r., feralnej klęski wrześniowej, utraty niepodległości. To może być jakiś cudowny przełom w naszej smutnej dotąd historii. Bóg jest miłosierny i jakże wspaniałomyślny. Nie zapomniał o nas”. Mój Boże, ileż było tych poglądów wyrwanych ze świadomości, ocen sytuacji. Jednego byliśmy najzupełniej pewni – że niewiele odtąd zostanie u nas, w Polsce, z tego, co dotąd się dzieje. Wszystko musi ulec jakiejś przemianie. Jakiej? Wtedy, podczas tego wieczoru, cudu boskiego miłosierdzia nie próbowaliśmy prognozować. Czy szybko? Panowało mocne przeświadczenie, że na naszych oczach będzie się Polska zmieniać. Byliśmy pewni powagi Stolicy Apostolskiej, która polskiemu Kościołowi ułatwiała trwanie, wraz z ogromną większością Polaków, w naszej odwiecznej, suwerennej wierze. Przecież co jakiś czas w świątyniach śpiewaliśmy: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. „Nasz” Ojciec Święty! Co teraz dopiero będzie się działo! Zresztą widzieliśmy, że reżim ewidentnie słabnie. „Za Gierka” stał się jakby mniej represyjny, już nie mówię tu choćby o dyskusjach w owym „wieczorze cudów”, byliśmy absolutnie pewni, że rozgoryczeni robotnicy, że narastająca lawinowo opozycja wszelkich kolorów politycznych coraz mocniej wyraża konieczność zmian.

Ale po kolei. Na drugi dzień po konklawe, tj. 17 października 1978 r., ujrzeliśmy „Naszego Papieża” na uroczystej mszy św. na placu św. Piotra, w majestacie dostojeństwa, jak przystało na najwyższego kapłana i przewodnika Kościoła rzymskiego, w nowej już roli. Od czego zaczął? Gdy kolejni kardynałowie składali mu hołd i oddanie Kościołów lokalnych całego świata, gdy przyszło Mu ujrzeć polskiego Prymasa Tysiąclecia, kardynała Stefana Wyszyńskiego na kolanach, by złożyć hołd od polskiego Kościoła, pamiętacie, co zrobił papież Jan Paweł II, po latach zwany Wielkim? Zerwał się niemal błyskawicznie ze swojego tronu i również na kolanach ucałował i objąwszy kardynała Wyszyńskiego, uścisnął Go serdecznie. Widział to dzięki telewizji cały świat. Była to lekcja autentycznej chrześcijańskiej pokory i miłości, która całe życie towarzyszyła „Naszemu Papieżowi”.

Śledziliśmy, bez przesady, po konklawe każdy krok Papieża, każdy gest, każdy sygnał Jego obecności w świecie pogrążonym w sprzecznościach wszelkiego gatunku. Socjalnych, politycznych, obyczajowych, rasowych. Widać to było w pielgrzymkach, z których uczynił ruchomą trybunę swojej nauki. Było tych pielgrzymek w sumie 104, w tym do Polski aż 8. Najgoręcej był przyjmowany w regionach świata dotkniętych biedą, co zrozumiałe, bo szczególną empatią obejmował właśnie wykluczonych, cierpiących pod ciężarem skorumpowanych systemów postkolonialnych czy na poły dyktatorskich, albo wręcz totalitarnych (egzemplum: Kuba).

Polska w tym planie papieskim zajmowała poczesne miejsce. Wymagała pocieszenia, ale również impulsu do działania, do nabrania odwagi.

I oto ten oczekiwany impuls nastąpił podczas pierwszej podróży do Ojczyzny w pamiętnych dniach 2–10 czerwca 1979 r. W Warszawie 2 czerwca „Nasz Papież” wygłosił płomienną homilię obfitującą w słowa mądrości nauki papieskiej. Zawarta była w tej poruszającej homilii znana inwokacja do Boga: „Niech zstąpi Duch Twój i odmieni oblicze ziemi. Tej ziemi”. Do dziś przejmuje mnie dreszcz, gdy słucham tej wielkiej mowy historii odtwarzanej w telewizyjnym przekazie. Od gorących braw wielosettysięcznego tłumu zatrzęsła się Warszawa i cała Polska.

Wypowiedziana była od ołtarza zwróconego do Grobu Nieznanego Żołnierza, na placu, nomen omen, Zwycięstwa. Czy trzeba wyobrażać sobie lepszą symbolikę miejsca i czasu dla tego przekazu myśli i słowa papieskiego skierowanego do Polaków?

To był właśnie początek idei „Solidarności”, początek zmian, które przyniosły Polsce długo oczekiwaną wolność w czerwcu 1989 r. „Solidarność” zainspirowała świt wolności ludów Europy Środkowej, zburzenie muru berlińskiego.

Jak zapamiętałem ten dzień wyjątkowy w historii Polski? Przede wszystkim jako wyjątkowo upalny. Warszawa „zapchana” pielgrzymami z całego kraju. Milicji prawie wcale nie było widać. Jej funkcjonariusze siedzieli pochowani w budach samochodów, gdzieniegdzie stali w bramach domów. Na ulicach panowała straż kościelna, bardzo liczna, w furażerkach i opaskach w barwach watykańskich. Ludzie byli swobodni, radośni, bez cienia wahania, zmierzający po południu na ów plac Zwycięstwa. Ulice wypełniały zgłośnione przez megafony pieśni kościelne. Słyszałem donośny głos mojego przyjaciela, ks. Stefana Wysockiego, żołnierza i głównego kapelana Szarych Szeregów. Ksiądz Stefan tego popołudnia „rządził” Warszawą. Z upoważnienia episkopatu kierował organizacją ruchu spotkania papieskiego. Wraz z moimi przyjaciółmi, adw. Markiem Mazurkiewiczem i 15-letnim Tomkiem Sadleyem (obecnie od kilkunastu lat doktorem sztuk pięknych), siedzieliśmy w ławach stosunkowo blisko ołtarza. Ale nie ma róży bez kolców, jak głosi znane przysłowie. Przed nami, a nie mogliśmy się nigdzie przemieścić z powodu zajętych już innych ław, siedziały dwie wytworne damy w ogromnych, szerokoskrzydłych kapeluszach, zasłaniające nam chwilami ogląd uroczystości. Były to wielkie polskie aktorki, panie: Halina Mikołajska i Kalina Jędrusik. Pełne emocji i uniesienia wyrażanego w ciągłych oklaskach. Czyż można je było prosić o zdjęcie tych nakryć głowy?

Szczęście Polaków wibrowało w upalnym powietrzu, które trzęsło się od braw. Pamiętam do dziś efekt spuchniętych dłoni. Niesamowita chwila jedności całego społeczeństwa, wszystkich jego warstw, robotnik siedział obok uczonego, starzy obok młodzieży. Różne pokolenia. Absolutny koktajl socjalny. Patrzyliśmy na siebie ze zdumioną, nieukrywaną sympatią. To była prawdziwa solidarność zrodzona ze słów Niezwykłego Kaznodziei.

Nieodparcie nachodzi mnie smutna refleksja – gdzie to wszystko się dziś podziało? Dlaczego, tak jak w tamtych czasach narodowego zrywu, czystych, patriotycznych uniesień, dziś nie potrafimy przynajmniej pięknie się różnić.

Nie chcę akurat tego wątku ciągnąć dalej. Może Sługa Boży, niebawem, bo już 1 maja 2011 r. beatyfikowany, Jan Paweł II Wielki, zresztą niezadługo pewnie kanonizowany, zdziała cud, że wolność i suwerenność Polaków, odzyskana m.in. za Jego przyczyną, bo to On jej patronował, zostanie poparta przez zgodę tych wszystkich Polaków, choćby w sprawach dla Polski najważniejszych? Miejmy taką nadzieję. Ona naprawdę umiera ostatnia.

Papież Jan Paweł II był zawsze, podczas całego, jednego z najdłuższych w historii papiestwa, pontyfikatu (bez mała 27-letniego) naturalny, ludzki, z widoczną charyzmą. Często odchodził od czytania swoich tekstów podczas spotkań na pielgrzymkach do ludów niemal całego globu. Wiedział, że dźwiga ciężar doświadczenia, mądrości, miłości całego Kościoła. Umiał dobierać ad hoc słowa do istniejącej atmosfery zgromadzenia wiernych, znał ich oczekiwania, marzenia i nadzieje. Genius loci Nim kierował, umiał rozmawiać, bo Jego homilie często bywały rozmową z milionowymi wyznawcami. Umiał rozmawiać ze wszystkimi, uczonymi, politykami, przywódcami religijnymi całego świata, dziećmi i młodzieżą. Młodzieżą, której powiedział, że jest nadzieją Kościoła i świata. Młodzieżą, która Go autentycznie kochała i dawała temu wyraz choćby na Światowych Dniach Młodzieży. Ten polski góral, znający jak nikt naturę człowieczą, sportowiec, narciarz, kajakarz, który już jako kapłan wszystkich szczebli hierarchicznych w Polsce jeździł z młodymi na spływy, prosił, by nazywali go „wujkiem”, przy okazji niejako pełnił rolę ojca duchowego, świecił przykładem swojej postawy. Po wielogodzinnych zgromadzeniach młodzi ludzie nie chcieli Go puścić od siebie, zadając wobec świata kłam obiegowym poglądom, że tylko seks, alkohol i tanie rozrywki ich interesują. Potrafił się z nimi integrować w sposób naturalny, ale oni i tak w Nim widzieli świętego rzymskiego Kościoła. Długo przed Jego śmiercią. Towarzyszyli Mu na placu św. Piotra do końca życiowej wędrówki. Powiedział im wówczas z wdzięcznością: „Zawsze ja was szukałem, a teraz wy przyszliście do mnie”.

Słowo było jego najważniejszym środkiem wyrazu. Pamiętamy Jego wystąpienia do chorych, gdziekolwiek był. Pocieszał ich, głaskał po twarzach, całował głowy, błogosławił ich mękę, mówiąc, że cierpią dla Chrystusa.

Porywał rzesze swoim stylem mówienia, pozbawionym szablonu, wyniosłości, okraszonym często humorem, przysłowiem ludowym, anegdotką z własnego życia. Polacy znali „swojego Papieża”. Im łatwo Go było słuchać, ale trafiał tak samo celnie do ludzi wszystkich ras i narodowości, do ludów Ameryki Południowej, Azji, Oceanii, do serc Afrykanów, i gdzie tam jeszcze…

Przestrzegał możnych tego świata, by nie używali przemocy jako regulatora stosunków politycznych, potępiał stosowanie niedopuszczalnych metod przeciwko złu. Zło  dobrem zwyciężaj. Pamiętamy, jak kiedyś na lotnisku jakiegoś bananowego państewka w Ameryce Łacińskiej karcił jego wysokich urzędników za lansowanie idei „Chrystusa z karabinem”. Wtedy miał autentycznie gniewny głos, zagniewaną twarz i gest z palcem grożącym tym urzędnikom.

Pochylał się nad biedą i nieszczęściami wynikającymi z niesprawiedliwej ekonomii.

Wzywał często do okazywania pomocy regionom świata, gdzie ludzie cierpią z głodu i braku wody, pozbawieni udziału w skromnym choćby dostatku.

Swoje zasady głosił w encyklikach, adhortacjach, listach i konstytucjach apostolskich.

Zostawił obfitą spuściznę intelektualną, eklezjastyczną, w napisanych książkach, licznych publikacjach, które czasami opracowywał jeszcze w Polsce. Był cenionym przez młodzież studencką wykładowcą (KUL). Wypowiadał się w duchu personalizmu tomistycznego, filozofii św. Jana od Krzyża. Studia rzymskie teologiczne ukończył z dyplomem summa cum laude. Znakomity, subtelny intelektualista, jakim był papież Paweł VI, na swoje rekolekcje watykańskie zapraszał Go jako rekolekcjonistę.

A przy okazji. To Paweł VI po pielgrzymce do Indii polecił sprzedać drogocenną tiarę papieską, a pieniądze przesłać biedakom indyjskim. Jan XXIII natomiast zarzucił zwyczaj noszenia przy specjalnych okazjach papieży w lektykach. „Nasz Papież” Jan Paweł II rozwinął te gesty swoich poprzedników na skalę światową. Stąd przybrane imiona Jana Pawła.

Papież Jan Paweł II znał wiele języków obcych, które pozwalały mu na dobrą komunikację w wielojęzycznym świecie.

Bardzo wysoko stawiał w swoistym rankingu misji, które pełnił, problem ekumenizmu. Niezwykle trudny i drażliwy, ale w jego wykonaniu strawny dla najbardziej opornych braci innych wyznań chrześcijańskich. Ekumenizm traktował jako sprawę bardziej serca niż sui generis wyrachowania dla zdobycia wyznawców dla katolickiego pojmowania religii chrześcijańskiej. Bardzo szeroki ekumenizm Jana Pawła II budził, jak się wydaje, zastrzeżenia dogmatycznych watykanistów. Różnie się na ten temat w swoim czasie mówiło. A „Nasz Papież” tymczasem robił swoje, tylko chwilami żartobliwie w kręgu podobnie jak On myślących wzdychał: „Co na to powie ten straszny Ratzinger”. A przecież kardynała Josepha Ratzingera On, a nie kto inny, przywołał do siebie, aby strzegł doktryny wiary Kościoła rzymskiego. A zresztą „ten straszny Ratzinger” doprowadza do beatyfikacji Jana Pawła II w absolutnie najkrótszym czasie, ale w zgodzie z istniejącymi procedurami. Papież Benedykt XVI o „Naszym Ojcu Świętym” nigdy inaczej się nie wyraża jak: Mój Wielki Poprzednik.

Ideą tego niezwykłego w dziejach papiestwa pontyfikatu była niezapomniana fraza: „Nie lękajcie się, otwórzcie drzwi Chrystusowi”. W ostatnich latach „Nasz Papież” poważnie chorował na oczach całego globu, ale był niezmiennie sprawny intelektualnie, do ostatniej chwili swoją postawą podnosił wartość cierpienia. Na parę dni przed śmiercią ukazał się wiernym w słynnym papieskim oknie i z rozpaczą pokazał na chore gardło, jakby chciał powiedzieć: Nie mogę już mówić, po co jestem wam potrzebny. Wywołał ogromną manifestację współczucia, jakby ludzie zebrani na placu św. Piotra chcieli powiedzieć: Nie martw się, zawsze jesteś nam potrzebny, kochamy Cię.

Był wzorem kapłana i duszpasterza, wzorcem duchowości religijnej. Był niewątpliwym mistykiem, potwierdzają to rozliczne źródła, ale i realistą. Kościół bowiem przez swoje dzieła potrzebuje i oczekuje mocnych relacji z ziemią, jej troskami, tragediami  i radościami. Papież Jan Paweł II to doskonale, jak nikt, rozumiał i w takiej to atmosferze kontynuował swoją misję.

Polskę kochał, pomagał Jej, gdzie i jak umiał. Nie wszystkie karty historii w tej materii zostały odkryte. Poczekajmy. Bądźmy cierpliwi.

Zmarł w Watykanie 2 kwietnia 2005 r. o godzinie 21.37.

W testamencie pisanym w różnych okresach swego życia zostawił dyspozycje co do swego pochówku. Miejsce pochówku „w ziemi” pozostawił decyzji kolegium kardynalskiego. Oczywisty znak pokory i poddania się decyzjom swojego Kościoła. Rzeczy materialne, jakże żałośnie nieliczne, biedne, polecił arcybiskupowi Stanisławowi Dziwiszowi, Sekretarzowi, rozdać wedle uznania najbliższym. Notatki osobiste spalić. Przyjechał do Watykanu na konklawe w podniszczonej sutannie i w przydeptanych nieco butach. Odszedł w stroju pontyfikalnym, w chwale świętości. Przy Jego trumnie zgromadzili się licznie władcy i decydenci tego świata. Gwałtowny wiatr wiejący podczas Mszy Św. Pogrzebowej w dniu 8 kwietnia 2005 r. na Placu Piotrowym szarpał, mówiąc kolokwialnie, strojami purpuratów i przewracał karty księgi św. Ewangelii, ale nie strącił jej z trumny zmarłego Papieża.

Historia rzymskiego Kościoła będzie trwała.

Świat został pogrążony w szczerej żałobie po Wielkim i Świętym Człowieku.

Na płycie Jego grobu w Bazylice św. Piotra pojawi się niebawem napis BEATUS JOANNES PAULUS II.

Santo subito.

Echo tego potężnego krzyku obywateli Rzymu i pielgrzymów brzmi do dziś w uszach i umysłach chrześcijan.

Warszawa, 19 kwietnia 2011 r.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".