Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 12/2016

Śmierć odsłoniła brudy (cz. 1) Mecenasostwo na ławie oskarżonych

Udostępnij

Straszne mieszkania. W strasznych mieszkaniach

Strasznie mieszkają straszni mieszczanie.

Julian Tuwim

z wiersza Mieszkańcy

(w tomie Biblia cygańska, 1933)

 

W wierszu znakomitego poety mieszkania są nieco już zapuszczone, zagracone, powiedzmy, po domowemu. Mieszkania natomiast, o których tu będzie mowa, są wprawdzie jasne, komfortowe, bez śladu grzyba, ulokowane w luksusowych kamienicach warszawskich wybudowanych z początkiem lat trzydziestych XX w. – nie gorsze niż ówczesne paryskie – ale sposób bycia mieszkańców co najmniej małostkowy, z nastawieniem na używanie, podobny jak w artystycznej konstatacji Tuwima. Ogołocona z empatii psychika mieszkańców apartamentów pasuje jak ulał do wstrząsających obrazów, które wyszły spod pióra mistrza słowa wiązanego – i jednocześnie celnego diagnosty: „Głowę rozdętą i coraz cięższą/Ku wieczorowi ślepo zwieszają./Pod łóżka włażą, złodzieja węszą,/Łbem o nocniki chłodne trącając”.

Ohydna zbrodnia, którą mógł popełnić człowiek pozbawiony uczuć wyższych – morderstwo w bliskości krzątających się po pokojach członków rodziny, w biały dzień, bez włamania, bez podnoszenia głosu – to coś niepojętego wydarzyło się nie w spelunie, lecz w pięknym, słonecznym gabinecie zasobnego mieszkania w luksusowej, sześciopiętrowej kamienicy. Warszawa, ulica Lwowska, 29 września 1938. Wciąż jeszcze bardzo ciepło za dnia, chłodno w nocy. Stąd zaziębienia. Mówi się o epidemii grypy. O bezduszności się milczy.

„Tajemniczy zgon znanego architekta„Ilustrowany Kuryer Codzienny” z 1 października 1938. – obwieściła prasa w trzy dni po zdarzeniu. Oficjalnie podano, że służąca inżyniera architekta Zbigniewa Gierszewskiego, nie mogąc się dostać do gabinetu pana, zawiadomiła dozorcę i policję. Drzwi musiał otworzyć ślusarz. Zastano zwłoki i przecięty kabel telefoniczny za plecami siedzącego zmarłego. Brak oznak towarzyszących gwałtownej śmierci. Idealny porządek. Wezwany lekarz pogotowia prywatnego, Konylski, nie umiał ustalić przyczyny zgonu. Można było przypuszczać, że architekt popełnił samobójstwo. Że się otruł. W popielniczce na biurku, w zasięgu rąk zmarłego (w prawej było wieczne pióro bez atramentu, trzymane dziwnie, między drugim a trzeci palcem) leżały dwie potargane recepty. Konylski usiłował skleić recepty (pomagał mu w tym posterunkowy Świerczyński), w końcu się zniechęcił, w rubryce „przyczyna zgonu” napisał „samobójstwo przez otrucie nieznaną substancją”, diagnozę opatrzył znakiem zapytania i poszedł sobie. Posterunkowy pięknie skleił recepty, zadzwonił do lekarza denata, którego posklejane nazwisko ujawniła pieczątka, ten, zasłaniając się tajemnicą lekarską, niczego nie wyjawił, dopiero w aptece poinformowano posterunkowego, że przepisane lekarstwo nie zawiera substancji trujących i zostało wydane dla leczenia choroby wenerycznej.

Można było pochować architekta bez sekcji zwłok (zwłaszcza że bliska rodzina była przeciwna sekcji, której podczas domowej narady domagały się osoby niezwiązane ze zmarłym pokrewieństwem, a bliskie, narażone na podejrzenia: architekt Woźniakowski, wspólnik, i sekretarka Gierszewskiego, panna Jackowska, jego młoda przyjaciółka, tajemnica poliszynela – kochanka). Przez pierwsze dwa dni więc się mówiło, że sekcji nie będzie. Do czasu przybycia przedsiębiorcy pogrzebowego Marczewskiego. Gdy ten ubierał trupa do trumny, na jego potylicy pod włosami dostrzegł dziurkę. Wlot pocisku, kulki pistoletowej. Możliwe, że konstatację poprzedził niespodziewany wylew krwi (innego płynu fizjologicznego?) z zakrytego włosami otworu; jedna z gazet tak podawała.

W sądzie wyjdzie na jaw, że wszystko było – lub mogło być – inaczej.

Osoby dramatu: inżynier Zbigniew Gierszewski, lat około czterdzieści, właściciel biura architektoniczno-budowlanego; jego trzydziestoczteroletnia siostra, Julia z Gierszewskich Kucharska; adwokat Wiesław Kucharski, mąż Julii – mieszkają przy ul. Mianowskiego, z tą samą od ośmiu lat służącą Wiktorią Rafalską; dwudziestopięcioletnia Barbara Jackowska, od niedawna sekretarka w kancelarii Kucharskiego, właśnie sobie zamieszkała przy ul. Mianowskiego, vis-á-vis okien Kucharskich; Charlotta Gierszewska, żona inżyniera, w separacji, mieszka przy ul. Narbutta; porucznik Kaczorkowski, przyjaciel Charlotty Gierszewskiej, dążący do jej rozwodu z mężem.

Mieszkanie architekta przy ul. Lwowskiej zajmował on i jego matka, Stanisława Gierszewska. Pierwsza nieścisłość: to nie służąca w tym domu od pięciu lat Maria Molenda zaniepokoiła się brakiem odgłosów życia z gabinetu pana, lecz jego matka. Miała synowi akurat coś ważnego do powiedzenia już o godzinie 10, czekała, aż wyjdzie na chwilę, a nie doczekawszy się do południa, zapukała. Nacisnęła klamkę. Nic. Pod drzwi postawiła krzesło, wgramoliła się na nie, stanęła, popatrzyła przez okienko nad drzwiami. Jej syn siedział na krześle, w garniturze, z twarzą na blacie biurka. Zeskoczyła. Drzwi zamknięte na klucz, klucz nie tkwi w dziurce. Posłała Molendę po ślusarza. Potem już dozorca, policja, wiemy, lekarz.

Lekarz – z tym znakiem zapytania przy własnej adnotacji o samobójstwie. Właśnie. Architekt Gierszewski nie miał powodów, żeby rozstawać się z życiem. Był człowiekiem o równym usposobieniu. Koleżeński, wyjątkowo uprzejmy, wręcz miły dla dostawców i budowlańców, których zatrudniał. Firma, prowadzona we współpracy z Woźniakowskim, była tandemem przyjaciół i przynosiła niebagatelne dochody. Praca dawała satysfakcję; powstawały nowe budowle. Zdrowie, no cóż, jeśli szwankowało, to z powodu uciech, jakim się architekt oddawał. Lubił towarzystwo wesołych kobiet, a gust miał wyrafinowany do tego stopnia, że gdy jedna z pań, którą sobie szczególnie upodobał, w taksówce zwinęła mu po upojnym wieczorze portfel z gotówką, zawiózł ją wprawdzie na komisariat i tam po rewizji pieniądze odzyskał, lecz to zupełnie mu nie przeszkadzało spotykać się potem dla przyjemności z tą właśnie, która w protokołach policyjnych została odnotowana jako złodziejka. Poza tym był zmarły świetnym fachowcem; koledzy i młodsi kreślarze, którzy niekiedy wieczorami pracowali u niego w mieszkaniu, zwracali uwagę na jego skupienie podczas pracy. Mogło się wokół walić i palić. To go nie mogło oderwać od działania koncepcyjnego, które miało najwidoczniej coś z natchnienia. Matka, z którą mieszkał, ubolewała nad hulankami zdolnego syna, ale cóż miała robić. Poważniejszy problem dotyczył córki.

Julia z Gierszewskich Kucharska, od szesnastu lat pani mecenasowa, od ośmiu lat trwająca, cokolwiek by to miało znaczyć, „w małżeństwie pozornym”, ostatnio otaczała się głównie powieściami kryminalnymi, co miało wypełniać jej samotność. Wolnych chwil miała aż nadto, część z nich wypełniała pisaniem pamiętników erotycznych, podobno fikcyjnych, z fantazji. W trakcie śledztwa okaże się, że dwa lata temu spędziła noc w domu noclegowym dla bezdomnych kobiet, na ul. Chłodnej, skierowana tam przez opiekunkę z misji dworcowej. Przygoda miała być następstwem demonstracji wobec poczynań męża: niech zobaczy, jak to jest, kiedy jedno z małżonków nie wraca na noc... Mąż mecenas nie bardzo się tym przejął; zaniedbujący kancelarię, toteż tonący w długach, już wówczas był związany uczuciowo z Jackowską, którą poznał w Zakopanem, gdzie zarządzała pensjonatem „Excelsior”, i obiecał jej wyrobić posadę w Warszawie. Przyjechała do stolicy w styczniu 1937 i rozpoczęła pracę w charakterze sekretarki kochanka. Mecenas Kucharski bywał w jej mieszkaniu, ona natomiast u Kucharskich sporadycznie, tylko pod nieobecność żony. Od dwóch lat Jackowska i Kucharski rzadko się rozłączali i było to dla Julii Kucharskiej bolesne. Zwłaszcza że wierzyciele naciskali, długi się tłukły, a mąż praktycznie nie zarabiał. Z forsą było do tego stopnia krucho, że mecenas, który dla poratowania zdrowia wyjeżdżał na wczasy to do Nałęczowa, to do Truskawca, a i tu, i tam towarzysząca mu przez sześć tygodni sekretarka występowała na jego życzenie jako żona, po powrocie do Warszawy uszczuplał jej pensję, potrącając za wikt i łóżko na wczasach. Tymczasem o stronę materialną domu mecenasostwa Kucharskich starała się dbać Julia. Czy to robiła z rozpędu? Stadła Kucharskich nie znosiła starsza pani Gierszewska, matka Julii, większość poczynań miała córce za złe, jak gdyby próbując zatuszować fakt, że ongi, w dwa lata po śmierci męża, w sytuacji, gdy Julia nie mogła odżałować tatusia, czuła się odtrącona i cierpiała, wymogła na niej, osiemnastoletniej, wstąpienie w ten związek, który stał się obecnie dla wszystkich wokół niewygodny, narażał rodzinę na kompromitację, no i na koszta. Julia przychodziła do brata prosić o pieniądze. Przede wszystkim na długi męża zaniedbującego pracę i niweczącego karierę. „Jako płatniczka była słaba i groziła samobójstwem” – zezna podczas procesu adwokat Wacław Zylber, zajmujący się sprawami majątkowymi (a właściwie ruiną majątku) Kucharskich.

Przychodziła więc do brata – który jej nie lubił, a jej męża nie znosił – żeby prosić o pieniądze. Jak to możliwe? Zdradzana przez małżonka z taką kobietą, Boże! Była prawdopodobnie bliska rozpaczy.

Wracamy do wybranych okoliczności śledztwa policyjnego.

Traf chciał, że prowadził je starszy posterunkowy Lipiński, który optował, by tak rzec, za samobójstwem denata, wykluczając działanie osób trzecich. Jego postawa kłóciła się coraz bardziej ze zdrowym rozsądkiem. Nie uszło to uwagi byłego pracownika wydziału bezpieczeństwa Korpusu Ochrony Pogranicza, Stanisława Tolaka, który jako ówczesny administrator domu przy ul. Lwowskiej przybył błyskawicznie na miejsce zbrodni i interesował się szczegółami. – Spójrz pan na te dwa krwawe wylewy na czole. Nie od uderzenia, co? – Od uderzenia, tak – odparł posterunkowy – ale w blat biurka. – A ciemna plama pod biurkiem? – Panie, to nie jest krew, to ślina. No, chyba widać było, jak spływa. Otruł się, sam się otruł, żółta ślina.

Takie tłumaczenie nie mogło się podobać. Były pracownik bezpieczeństwa, który ponadto, jako administrator, nie znosił Kucharskich (przed kilku laty także zajmowali mieszkanie w tym domu, a gdy otrzymali nakaz eksmisji, podczas wyprowadzki złośliwie niszczyli wyposażenie), widział, że Kucharska się tutaj znów kręci, podejrzewał, nie podejrzewał, ale głupkowaty policjant budził w nim wstręt.

W związku z przełomowym dla śledztwa odkryciem przedsiębiorcy pogrzebowego został odwołany do innych zajęć posterunkowy LipińskiM.in. podczas rewizji będzie pilnował, żeby podejrzana Kucharska nie zrobiła sobie czegoś złego.  i śledztwo policyjne objął starszy posterunkowy Generowicz. Natychmiast zarządził rewizje w mieszkaniach Kucharskiej i Jackowskiej. W poszukiwaniu pistoletu, rzecz jasna. Kucharska – która po odkryciu zbrodni, nie wiedzieć czemu, prosiła śledczego Generowicza, żeby Charlotcie Gierszewskiej nie mówić o „rance w głowie” – teraz biła się pięściami po głowie w obecności Lipńskiego, który został przydzielony do jej pilnowania. Pistolet znaleziono w końcu w mieszkaniu Jackowskiej.

Charlotta Gierszewska, Niemka, poznała swojego przyszłego męża w roku 1932 w Berlinie. W kilka miesięcy później przyjechała do Polski jako nauczycielka niemieckiego. Wyjazd, podróż do Polski i urządzenie się w Warszawie ułatwił jej wprawdzie narzeczony, inżynier Pawłowski, ale panna (czy pani) Charlotta, która jesienią 1933 znów się zetknęła z Gierszewskim, poślubiła go z początkiem 1934. W nowym domu, skrępowana obecnością świekry, nadto przerażona sprawami i procederami, o których w sądzie mówi się tylko przy drzwiach zamkniętych, rychło się wyprowadziła i zamieszkała sama. W dniu zbrodni także była sama (ze służącą) w swoim mieszkaniu, chorowała i kontaktowała się telefonicznie z doktorem Fijałkowskim. Zarówno pacjentka, jak i lekarz porozumiewali się po niemiecku. Ten fakt w dalszym ciągu sprawy będzie miał znaczenie.


W poniedziałek 17 kwietnia 1939, w sześć i pół miesiąca po natknięciu się na zwłoki architekta, rozpoczął się proces poszlakowy o zamordowanie Gierszewskiego. Sąd Okręgowy w Warszawie. W sali kolumnowej dawnego Pałacu Paca, mogącej pomieścić dwieście osób, znalazło się trzystu widzów. W większości kobiety, którym się źle nie powodzi, ludzie teatru, rewii oraz – dziś powiedzielibyśmy – celebryci. Główna podejrzana o popełnienie ponurej zbrodni – okrągłolica Julia Kucharska, z domu Gierszewska. Bez śladu wzruszenia. Jej obrońcy: adwokaci Leon Nowodworski, dziekan Okręgowej Izby Adwokackiej w Warszawie; Jan Drobniewski; Leon Wasserberger. Obrońcy męża: adwokaci Laniewski i Starkman. W imieniu Charlotty Gierszewskiej występują z powództwem cywilnym o symboliczną złotówkę adwokaci Mieczysław Ettinger (sława) i Jerzy Jodłowski (młody adwokat, później wybitny profesor prawa). Rozprawie przewodniczy sędzia Przybyłowski. Sędziowie: Kleinert i Dyzmański. Oskarżycielem jest prokurator Stanisław Furstenberg. Ważny aneks: już po sporządzeniu aktu oskarżenia zgłosiła się Wiktoria Rafalska, służąca mecenasostwa Kucharskich, z następującą rewelacją: w kuble na śmieci znalazła znane jej klucze od windy i klatki schodowej z kamienicy przy ul. Lwowskiej, a kiedy pokazała je Kucharskim, pan kazał je wyrzucić w takie miejsce, gdzie nikt ich nie znajdzie. Prokurator Furstenberg wnosi o powołanie Rafalskiej na świadka. Sąd się przychyla. Zaprzysiężono stu trzydziestu dziewięciu świadków. Ustalono, że mord nastąpił około godziny 11. Konstatacja zgonu – o godzinie 14.00.

Wysoka, szczupła matka Gierszewskich skorzystała z prawa nieskładania zeznań. Maria Molenda, służąca, wtajemniczona nawet w stan interesów zamordowanego, mówi: – Pan zostawił mi rano 10 złotych. Miała się zgłosić po te pieniądze Władysława Łopat, służąca jego żony. Pan nie wspominał, żeby miał mieć gościa. Za to starsza pani Gierszewska powiedziała do mnie przed wyjściem z domu, że o godzinie 10 przyjdzie Julia Kucharska, z którą pan ma załatwiać sprawy majątkowe. – Służąca pamięta, że między godz. 10.00 a 10.15 dwukrotnie dzwonił telefon i z tego, co pan mówił i co było słychać przez drzwi, wynikało, że ktoś, na kogo on czeka, spóźnia się i usprawiedliwia. W samo południe dzwonek do drzwi. To woźny z zawiadomieniem bankowym. W pokoju pana cisza. To służąca pamięta. Woźny z banku pamięta z kolei, że zawiadomienie odebrała ona przez drzwi zabezpieczone łańcuchem. Dlaczego teraz służąca nie wyjawia, po kim wychodzącym założyła łańcuch...? Sprawa łańcucha być może bałamutna. W rzeczywistości mogło być tak, jak w końcu mówi służąca: gdy ktoś, kogo się nie spodziewano, dzwonił do drzwi, ona, idąc otworzyć, zawsze w takich razach dla bezpieczeństwa zakładała łańcuch. To odruch. Zdrowy odruch.

Władysława Łopat, służąca separowanej żony Gierszewskiego, pamięta, że kiedy przyszła z ul. Narbutta po pieniądze, po te 10 złotych dla pani, drzwi otworzył jej sam pan. (Możliwe, że wtedy jeszcze nie założył łańcucha). Odesłał ją po pieniądze do Molendy, do kuchni.

Zeznaje, w głębokiej żałobie, Charlotta Gierszewska. Dzieje się to dopiero po rozprawie za zamkniętymi drzwiami w kwestii rozdźwięku między małżonkami. – Rano rozmawiałam z mężem przez telefon. O trzeciej po południu dowiedziałam się o jego śmierci. Przez kilka następnych dni nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Wszyscy wokół utrzymywali, że mąż popełnił samobójstwo i że zrobił to przeze mnie. Z mojego powodu. Aż tu nagle, tak, tak, dwa dni po śmierci męża, oznajmiła mi przez telefon tajemnicza kobieta, że o śmierci inżyniera Gierszewskiego wiele może powiedzieć Kucharska. Zapytałam, dlaczego Kucharska, i uzyskałam następującą odpowiedź: „To Kucharska zabiła Gierszewskiego i pomagał jej mąż, adwokat Kucharski”. Dodała jeszcze ta tajemnicza kobieta, że swoje personalia zdradzi na rozprawie sądowej.

Trzeci dzień procesu – i po zeznaniach czternastu świadków już się rozpościera „ponury obraz rozprzężenia i fatalnej moralności”. Utrwala się domniemanie, że tylko „na amoralnym podłożu mógł się wydarzyć skrytobójczy mord – dla zawładnięcia majątkiem”.„Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 21 kwietnia 1939, s. 14.

Wspomniany tu już adwokat Zylber: – Kiedy o godzinie 18.00 zadzwoniła Julia Kucharska, zawiadamiając mnie o śmierci brata, powiedziała: „Popełnił samobójstwo lub został zamordowany”.

A przecież w dniu śmierci nie mówiło się o morderstwie (choć może i brało się to pod uwagę).

O pół do dziewiątej wieczór Kucharska zadzwoniła ponownie i wtedy mecenas ją poinformował, kto i w jakiej części będzie dziedziczył majątek po zmarłym.

Ogromny majątek! Trzysta tysięcy złotych! To w tamtych czasach równowartość tysiąca miesięcznych pensji np. lekarza zakładowego. Dobrych pensji, które lekarz pobierałby przez osiemdziesiąt trzy lata. Nauczycielowi w szkole powszechnej to 300 000 zł starczyłoby na co najmniej dwa tysiące pensji! I ta kamienica – nowoczesna, w świetnym punkcie, pięciokondygnacyjna od frontu, z pakownymi oficynami,Kamienica, niedraśnięta, świetnie utrzymana (w każdym razie takie wrażenie sprawia od frontu), stoi i funkcjonuje do dziś. była własnością zmarłego. Ta sama kamienica, z której niedawno wyeksmitowano Kucharskich. Czy inżynier Gierszewski i jego matka nie mieli litości dla siostry i córki, i dla powinowatego? Czy nie potraktowali ich – niewypłacalnych – gorzej niż obcych? Trudno przesądzać. Nie każdy łatwo znosi bliską obecność bezczelnych utracjuszy, z opinią zdeklarowanych oszustów plamiących honor rodziny. Przejęty majątek po zmarłym uratowałby Kucharskich zadłużonych na kilkanaście tysięcy złotych. (Na dzień przed śmiercią brata Kucharskiej udało się odłożyć termin licytacji zajętych mebli i precjozów; zapewniała, że w najbliższych dniach otrzyma większą kwotę).

Hm, na zasadzie prawa cywilnego jedna druga tego majątku przypadłaby siostrze zmarłego (czyli Kucharskiej), a dopiero po jednej czwartej – jego matce i żonie.

Inżynier Woźniakowski zeznaje w charakterze świadka: krytycznego dnia wcześnie rano umówił się z Gierszewskim na spotkanie w Banku Gospodarstwa Krajowego. Tam o godzinie 8.30 podjęli pieniądze, które Woźniakowski wpłacił od razu na rachunki dostawców. O godzinie 9.30 Gierszewski się pożegnał, śpiesząc do domu na umówione spotkanie. Panowie mieli się spotkać ponownie o godz. 13. Zawsze punktualny architekt tym razem zawiódł. O godzinie 16.00 Woźniakowski dowiedział się o jego śmierci. Nazajutrz poznał Kucharską. Wypytywała go ona o stan konta czekowego brata. A żeby sprawdzić dokładnie, wspólnie pojechali do BGK. W sobotę – przypomnijmy – Woźniakowski wobec rodziny i powinowatych denata w imieniu swoim i wdowy wysunął żądanie sekcji zwłok. Teraz podkreśla, że poruszona tym Kucharska niezwłocznie zatelefonowała do męża, żeby po chwili uświadomić zgromadzonym, iż mąż, adwokat, potwierdził, że „sekcja nie może dać rezultatu, gdyż po tylu godzinach nie ma już w organizmie trucizny”. A gdy w przededniu planowanego pogrzebu Marczewski ku zdumieniu większości obecnych domowników ujawnił, że denat został zastrzelony, Kucharska wycedziła: „A gdzie jest łuska? Gdzie rewolwer?”. Zdaniem Woźniakowskiego Gierszewski był przywiązany do życia. I jeszcze jedno: w kalendarzyku pod datą, która miała się okazać feralna, zapisał: „10-ta r.[rano] – Kuch”. A nazwisko żadnego spośród znajomych dostawców, rzemieślników i kreślarzy nie zaczynało się od „Kuch”.

„Ilustrowany Kuryer Codzienny” w sprawozdaniu z trzeciego dnia procesu ujawnił fragment wyznania mecenasa Kucharskiego do administratora Tolaka (tego samego, który skarżył się przed laty na wandalizm eksmitowanych Kucharskich): „Przeciw mojej żonie są wszystkie dowody. To straszne. Żyłem przez szesnaście lat z kobietą, która mogła zamordować swego brata! Muszę się z nią rozwieść – tym bardziej że znalazłem teraz dowody, że ona mnie zdradzała”.

„Zdradzany” mąż tylko czekał na sposobny moment, żeby się związać z kochanką-sekretarką. Z własnej inicjatywy pewnie by nie kiwnął palcem, żeby powalczyć o zmianę statusu. Był gnuśny i, mówiono, tchórzliwy. Na pewno wszakże wygodny. Przy tym absolutnie nieskłonny do agresji. Świadkowie, ci bliżsi, podkreślali, że mecenas nie kładł się spać – ze strachu – gdy mu się zdarzało zostawać samemu w mieszkaniu.

Z drugiej strony, co można powiedzieć o człowieku, który podsuwa prokuratorowi – jak na srebrnej, brzydko pobrudzonej tacy – informację o dowodzie rzeczowym, mającym obciążyć winą własną żonę? Kucharski, który od lat praktycznie nie był już adwokatem, żył fałszem, zresztą z walną pomocą żony. Sprzedawał domy już wcześniej sprzedane, obciążał kontrahentów oskarżeniami o kradzież. Z zeznań służących wynika, że potrafił okradać również i te zapracowane kobiety, wyciągając im cichcem z torebek sumy miesięcznej gaży lub odpraw, w tych samych zresztą banknotach, w których je im przed godziną wręczył!

Jeszcze tylko dozorca domu, Krawczyk, doda na sali sądowej, że feralnego dnia drzwi na klatkę schodową były przez kilka godzin otwarte, ponieważ malarze odnawiający jedno z mieszkań co rusz wnosili lub wynosili drabiny, kubły i pędzle.

Podobnie jak w Zbrodni i karze Dostojewskiego.

Czwarty dzień procesu. Z podsumowania śledztwa policyjnego, kiedy po nieskutecznym Lipińskim, który może do czegoś się nadawał, ale na pewno nie do pracy w policji,„O, taki uczony człowiek, myślałem, że może mieć jakieś trujące pigułki, czy co innego, do otrucia się” . Ze zwierzeń starszego posterunkowego Lipińskiego na temat niedopuszczenia przezeń myśli, że w tragicznej śmierci inżyniera Gierszewskiego mogły brać udział osoby trzecie. [IKAC z 21 kwietnia 1939 (relacja z trzeciego dnia procesu Julii Kucharskiej, oskarżonej o zamordowanie brata)]. nastał energiczny starszy posterunkowy Generowicz, wynika, że podczas zarządzonych przezeń rewizji u Kucharskiej i Jackowskiej poszukiwany pistolet znaleziono u tej drugiej – w kieszeni jej płaszcza wiszącego spokojnie na wieszaku. Wcześniej Kucharska bezsensownie się wypierała kontaktów z bronią; przecież śledczy zdążył już dotrzeć do mistrza Polski w strzelaniu, Wilhelma Ziegenhirte, który potwierdził, że z jego warszawskiego magazynu broni palnej pani Kucharska, znajoma, odebrała oczyszczony pistolet męża. Stało się to na krótko przed śmiercią Gierszewskiego. Jackowska także „szła w zaparte”. Pojawiły się na sali sądowej panie z półświatka. Bardzo podobno ładne, zgrabne, szykowne, ale... Jedna z nich zeznała z wdziękiem, że przecież nie zna nazwisk mężczyzn, którzy u niej bywają, inna doskonale wiedziała, że jej stały klient nazywa się Gierszewski. Przecież to jego okradła, to on ją zawiózł na komisariat, a tam spisywano personalia. Na sali sądowej poznała policjanta, który ich tam półtora roku temu spisywał. Wskazała Lipińskiego. I ten niezdarny mundurowy potwierdził. Policjanci w ogóle jacyś rozkojarzeni. Kula, wyjęta w czasie sekcji z głowy zastrzelonego, w pojemniku starannie opieczętowanym w zakładzie medycyny sądowej, znalazła się w rękach wywiadowców – Cecha i Wiecha – którzy z nieznanych powodów odpieczętowali ją jeszcze przed dostarczeniem policjantowi śledczemu. Zrozumiałe, że Generowicz odmówił przyjęcia czegoś, co przestało być dowodem rzeczowym. Oto przyczyna jednego z licznych braków w przeprowadzonych dochodzeniach wstępnych.

Cdn.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".