Poprzedni artykuł w numerze
W okresie między powstaniem listopadowym a styczniowym nad Królestwem Polskim zapadła noc paskiewiczowska, okres represji i smutku oraz absolutnego zastoju. „Kurier Warszawski” przypominał w tym okresie tablicę z ogłoszeniami oberpolicmajstra, zwłaszcza gdy w latach 1856–1860 pełnił tę funkcję Władimir Aniczkow. Przez kilka lat po powstaniu listopadowym Warszawa żyła procesami karnymi, które wytoczono insurgentom za „bunt przeciwko prawowitej władzy”; wstyd powiedzieć, ale oskarżali ich i sądzili niegodni tego miana rodacy, bo tak zażyczył sobie Mikołaj I.
Obóz obskurancko-konserwatywny, usatysfakcjonowany władzą i przywilejami, jakie uzyskał pod berłem cara, był zresztą wrogiem idei wolnościowych, kojarzonych z liberalnym republikanizmem, a więc siłą rzeczy i przeciwnikiem powstania jeszcze na długo przed jego wybuchem. W jego trakcie sabotował to wszystko, co przyczynić się mogło do zwycięstwa, by powrócić mógł błogi status quo i przedpowstaniowe porządki, a nawet jeszcze te z epoki staropolskiej, tyle że pod skrzydłami dwugłowego orła. Po klęsce, zawinionej przez kunktatorskich wodzów, życzliwych temu obozowi – teraz z ogromną satysfakcją sądzono aktywistów powstaniowych.
Wyróżniał się w tym dziele Eugeniusz Poklękowski, przewodniczący tego haniebnego trybunału, a także sędzia Józef Kalasanty Szaniawski, ongiś szef cenzury, który – jak pamiętamy z poprzednich części tego cyklu – unicestwiał po kolei liberalne periodyki hrabiego Kicińskiego. Szaniawski, wielki admirator najpierw Aleksandra I, a potem jego następcy, przez całe lata gorliwie pracował nad wychowaniem społeczeństwa w duchu przywiązania do ołtarza i tronu króla i cara w jednej osobie. Niemcewicz nazywał go „infamisem w rudej peruce”, a Słowacki w jednym z poematów umieścił jego postać w przedsionku piekła; sądzeni przez niego powstańcy (m.in. Piotr Wysocki) z rozkoszą widzieliby go na samym dnie szatańskiej otchłani. Demaskował go m.in. Maurycy Mochnacki: „(...) ducha polskiego nazywał śmieszną polakierią i w edukacji publicznej to zaszczepić przedsiębrał, co by na przyszłość nawet każde powstanie udaremnić mogło (...)”.
Procesy przed Sądem Najwyższym Kryminalnym doczekały się dotąd jednego tylko opracowaniaJ. S. Harbut, Noc Listopadowa w świetle i cieniach procesu przed Najwyższym Sądem Kryminalnym (Jeden z największych procesów politycznych w dziejach narodów), Warszawa 1926. Patrz też: M. Deszczyńska, Szaniawski Józef, Polski Słownik Biograficzny, t. XLVII, s. 6, skąd pochodzą cytaty charakteryzujące tę postać. i ciągle czekają na swego historyka, który ukazałby wszystkie ich aspekty prawne i polityczne. Tych procesów jednak ówczesna prasa nie opisywała, bo nie mogła, jako że były prowadzone przy drzwiach zamkniętychA. Heylman, O sądownictwie w Królestwie Polskim, Warszawa 1834, s. 109.; nie pozwoliłaby zresztą na to cenzura.
O tych z kolei procesach, w których sądzono pospolitych kryminalistów, gazety też milczały, bo nowi redaktorzy „Kuriera” – w latach 1822–1847 aktor Ludwik A. Dmuszewski, a w okresie 1848–1863 Karol Kucz, rasowy dziennikarz (który rozwinął jednak dział reporterski) – albo uznawali informowanie o nich za niewłaściwe, albo może – już wtedy!, uprzedzając lata osiemdziesiąte – za gorszące, czy wręcz demoralizujące maluczkich. Może zaś po prostu władze sądowe Królestwa Polskiego, śladem Rosji, gdzie procesy karne długo jeszcze były tajne, otaczały je, podobnie jak tam, „welonem tajemnicy”?
„Kurier Warszawski” był zresztą pisemkiem zbyt mizernym, by zamieszczać poważne relacje z procesów sądowych po ustąpieniu Brunona hr. Kicińskiego, za którego kadencji na funkcji redaktora ewenementy takie się zdarzały. Spadek prestiżu pisma najlepiej ukazał ówczesny jego czytelnik, gruntownie wykształcony młody hrabia Fryderyk Skarbek. „Pismo to – wspominał po latach – znalazło od razu łatwe i wielkie wzięcie. Drukowane na jednej tylko ćwiartce małego formatu, było tanie i pożądane przez wszystkich, nawet słabo czytać umiejących, skutkiem czego stało się poniekąd duchową potrzebą całego miasta. Ale to nie Kiciński, pierwszy założyciel tego «Kuriera», lecz następny jego redaktor Ludwik Dmuszewski, nadał dopiero pismu temu tę oryginalną cechę naiwnej prostoty, jakiej żadne tak krajowe jako i zagraniczne nie miało, i potrafił z wydawnictwa tego osiągnąć zyski takie, do jakich żadne inne dowcipne lub poważne dojść nie mogło. Bez żadnej pretensji do uczoności i dowcipu, z wyraźnym nawet lekceważeniem warunków od redakcji pism publicznych wymaganych, nie troszcząc się bynajmniej o poprawność stylu ani o dokładną znajomość rzeczy, o jakich pisał, umiał redaktor «Kuriera Warszawskiego» wszystkim a niczym tak mocno zajmować ówczesną publiczność, że się stał codzienną a niezbędną strawą umysłową. Że mu wierzono, chociaż się często z prawdą mijał, że mu przebaczano, choć i fałsze drukował, wreszcie że go prenumerowano i czytano, chociaż ciągłych żartów był przedmiotem”.Pamiętniki Fryderyka hrabiego Skarbka, Warszawa 2009, s. 163.
A procesów karnych godnych opisania w „Kurierze” musiało być sporo, skoro w samym tylko 1841 roku sądy Królestwa Polskiego wydały 7 wyroków śmierci, na karę dożywotniego więzienia warownego skazano 12 osób, a na czasowe więzienie warowne aż 56 osóbKurier Warszawski” 1842, nr 194. Z wydanych wówczas 7 wyroków skazujących na karę śmierci bez wątpienia żaden nie został wykonany. Wiarygodny świadek, jakim był dyrektor Komisji Sprawiedliwości, pisze, że „ani jeden wyrok sądowy tego rodzaju na zwyczajnych przestępców w wykonanie wprowadzonym nie został i wszyscy uzyskiwali ułaskawienia, zmieniając karę śmierci na dożywotnie ciężkie roboty na Syberii” (Pamiętniki Fryderyka hrabiego Skarbka, s. 310).. Takie wyroki w ostatniej instancji rozpatrywane były przede wszystkim w stolicy; tutejsza reporteria miałaby więc o czym pisać, bo były to przeważnie zabójstwa i groźne podpalenia. Ze złodziejami rozprawiano się w innym trybie, o czym „Kurier” informował hurtemNp. „Kurier Warszawski” 1845, nr 7, podawał, że „dla zapobieżenia kradzieżom władza czuwająca nad porządkiem zakwalifikowała do rot aresztanckich w fortecach” 42 złodziei, 40 wysłała na prowincję z oddaniem pod dozór i zakazem powrotu, 15 osób za kradzieże skierowano do Domu Przytułku i Pracy, a 10 do kantonistów (specjalne oddziały wojskowe dla nieletnich – S.M.), 70 – „znanych z niepoprawnie nagannego postępowania, a będących w młodym wieku” – do służby wojskowej. Z odesłanych wcześniej na prowincję schwytano w mieście – 27 złodziei; odtransportowano ich ponownie. W następnych latach – bardzo niespokojnych politycznie – wysyłano do miejsca urodzenia nawet kilkadziesiąt osób tygodniowo..
Raz tylko „Kurier Warszawski” poświęcił w tym okresie, bo w 1836 roku, cały numer zabójstwu, ale to była sprawa niezwykła, jako że dramat rozegrał się w kręgach sądowych.
Były adwokat przy sądzie apelacyjnym, 45-letni Bronisław Malinowski, poderżnął gardło prezesowi tego sądu Brzozowskiemu w jego własnym domu. Mecenas dwa lata wcześniej porzucił adwokaturę. Podobno przyczyniło się do tego jego pijaństwo i skłonność do próżniactwa, on jednak uważał, że to intrygi prezesa pozbawiły go klientów. Prezes natomiast – jak twierdził „Kurier” – był mu nawet przychylny, bo tuż przed tragedią przyjął na aplikację jego syna.
Zbrodnia została popełniona w obecności interesanta oraz żony i syna prezesa, których, gdy usiłowali oderwać zabójcę od ofiary, pokaleczył nożem. Rany zadawał z taką zaciętością, że Brzozowskiemu niemal odciął głowę. Śledztwo wykazało, że krzywdy zabójcy były urojone, lekarze zaś orzekli „przytomność jego umysłu”. Skazany został na karę śmierci przez ścięcie. Wyrok ten „cesarz i król” zamienił na dożywocie w kopalniach Syberii. Zastrzegł jednak, że postanowienie to ma być oznajmione skazańcowi w ostatniej chwili przed egzekucją. Rankiem 8 kwietnia Malinowski dowiedział się, że w tym dniu będzie ścięty, odbył więc spowiedź i w towarzystwie duchownych oraz kata wywieziony został na miejsce stracenia, gdzie czekał też wykopany grób.
„Z pokorą i przytomnie wstąpił na rusztowanie – pisał «Kurier». – Ogłoszono jeszcze raz skazanie na śmierć, posadzono go i przywiązano do stołka, obnażono szyję, obcięto włosy, zawiązano oczy, kat miecza dobył i wówczas na znak sędziego kierującego egzekucją zdjęto mu opaskę i odczytano wolę N. Pana”.„Kurier Warszawski” 1836, nr 95, s. 453–454.
Ówczesny dyrektor główny Komisji Rządowej Sprawiedliwości Fryderyk hr. Skarbek wspomina w swych Pamiętnikach, że skazańcowi przedtem lekarz zbadał puls, który był całkowicie normalny. Dopiero gdy Malinowski dowiedział się o łasce, „jakby magnetyczną pociągnięty siłą padł na kolana i obfitemi zalawszy się łzami, donośny wydał okrzyk: O moje dzieci!”F. Skarbek, Pamiętniki, Poznań 1878, s. 238–241. Warto w tym miejscu powołać się na opinię wybitnego historyka prawa i mistrza dociekliwości, że o ile można mieć pełne zaufanie do relacji prasowych jako uprawnionego i wiarygodnego źródła historycznego, o tyle już tylko ograniczone do relacji pamiętnikarzy, W. Sobociński, Relacje o procesach a historia, „Przegląd Historyczny” 1963, t. LIV, z. 1, s. 108–127, passim..
„Kurier Warszawski” pisał też w tych latach o ogromnych tłumach, które wypełniały Rynek Starego Miasta, gdy wystawiano przestępców pod stojącym tam pręgierzemNp. „Kurier Warszawski” 1843, nr 50, pisał, że 21 lutego Rynek Starego Miasta był napełniony, bo wystawiana była pod pręgierzem 29-letnia Magdalena Olsztyniakowa, skazana za wspólnictwo w morderstwie swego męża na 15 lat więzienia warownego.. Widowiska takie, zapowiadane czasem już nawet w przeddzień lub dwa dni wcześniej przez tę gazetę, musiały być niezwykle barwne oraz hałaśliwe i aż szkoda, że żaden z ówczesnych reporterów ani pamiętnikarzy nie opisał ich szerzej. Rzecz jednak dotyczyła ludzi z gminu, traktowano więc to jako coś zwyczajnego i niegodnego uwagi.
Raz tylko „Kurier” odbiegł od ogłoszeniowego schematu, chyba ze względu na nadzwyczajne okoliczności już po odbyciu kary wystawienia pod pręgierzem. „Przez trzy dni – czytamy w owej notatce – stawiano pod pręgierzem na Starym Mieście Małgorzatę Kozielską, młodą dziewczynę, która się dopuściła podpalenia wsi Czerwonki w powiecie sochaczewskim. Skazana nadto została na warowne więzienie i już onegdaj spod pręgierza przykuta do taczek odprowadzona była. Licznie zebrana publiczność przypatrywała się tej młodej zbrodniarce: płeć i wiek wzbudzały w niektórych widzach litość, w dowód której wrzucano: ser, bułki itp. w taczkę. Przy tym wydarzył się zabawny przypadek: kogut i kura towarzyszyły Małgorzacie z placu Starego Miasta do prochowni, nie wiadomo dlaczego, co zabawiło wszystkich obecnych„Kurier Warszawski” 1822, nr 179. Przykucie do taczek i kilka innych obostrzeń jako relikt popruski przewidywała uchwała sejmowa z 18 marca 1809 r. i chociaż Kodeks karzący z 1818 r. ich nie wymieniał, w praktyce ciągle je stosowano, a nawet, jak wynika z tego wyroku, wprowadzono paradowanie z taczkami po mieście bez żadnej podstawy prawnej.”.
Kodeks karzący Królestwa Polskiego z 1818 roku przewidywał w art. 361, że podczas odbywania kary pręgierza więzień powinien być skuty ciężkimi kajdanami i pozostawać pod strażą, napis na słupie, przy którym został umieszczony, ma zaś informować o przestępstwie i orzeczonej karze. Jak wynika z tego artykułu, pręgierz wystawiano na specjalnie w tym celu ustawionym rusztowaniu.
Karę pręgierza wymierzano po roku 1818 zabójcom, podpalaczom, rabusiom i kilkakrotnie karanym złodziejom. Chociaż kodeks kar głównych i poprawczych z 1847 roku kary tej już nie przewidywał, w praktyce jednak, jak wynika z licznych notatek w „Kurierze Warszawskim”, który w tym względzie jest cennym, bo jedynym, źródłem historycznym na ten temat, stosowano to obostrzenie kary zasadniczej aż do początku lat sześćdziesiątych. W 1861 roku dziennik ten krytykował fakt, że ówczesne gazety – zapowiadając, kto i kiedy będzie poddany tej karze – na ogół używały formuły „odbędzie się obrzęd egzekucji wystawienia pod pręgierzem”. Autora notatki raził ów „obrzęd”, będący grzechem – jak pisał – przeciwko duchowi języka„Kurier Warszawski” 1861, nr 22. O pręgierzu szerzej: S. Milewski, Kara wystawienia na widok publiczny, „Przegląd Więziennictwa Polskiego” 1993, nr 4–5..
Dziś trudno ustalić: czy to władze sądowe – zainspirowane jawnością postępowania sądowego zadekretowaną właśnie w Cesarstwie – szerzej otworzyły sale warszawskiego pałacu sprawiedliwości przed prasą i publicznością, czy też miejscowi redaktorzy pism codziennych zapragnęli ożywić swe martwe dotąd gazety, sięgając do procesów kryminalnych; zapewne zbiegły się razem te dwie tendencje.
Zainteresowanie się prasy procesami kryminalnymi wywarło nader pozytywny wpływ na wykształcenie się nowej specjalizacji adwokackiej: obrońców w sprawach karnych. Pod okiem i uchem opinii publicznej musieli o wiele bardziej dbać o poziom swoich plaidoyer, by zasługiwały one na miano mów obrończych z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko formalnie i literalnie spełniających wymagania procedury karnej zgodnie z § 465 Ordynacji kryminalnej pruskiej, który stanowił, że: „Obrońca wyłożyć powinien wszystko, co na korzyść obwinionego da się z akt wyciągnąć, zwrócić uwagę sądu na prawo, które jego zdaniem, znajduje tu zastosowanie, i jeżeli nie można go uniewinnić, rozebrać powody niepoczytania winy, albo przynajmniej uwolnienia od kary zwyczajnejOrdynacja kryminalna pruska, tłum. Ignacy Stawiarski, Warszawa 1811; W. Miklaszewski, Prawa i obowiązki obwinionego, „Gazeta Sądowa Warszawska” 1874, nr 48.”. W praktyce obrona skupiała się tylko na „wyżebraniu” nawet dla niewinnych kary „podzwyczajnej”, którą przewidywał osławiony § 409 tejże ordynacji, o czym była szerzej mowa w poprzednim numerze.
Dotychczas bronili w procesach karnych cywiliści, rzadko wysokiej klasy, bo ci się cenili, jako że przemawianie w imieniu pospolitych kryminalistów uważane było za coś gorszego i nieprzynoszącego ani poważania, ani wysokich apanaży. Brali się więc za te obrony raczej ci, którzy nie odnosili sukcesów na bardziej prestiżowym polu. Historyk ówczesnej palestry mecenas Aleksander Kraushar nie był o nich najlepszego zdania i poświęcił im niewiele miejsca w swych wspomnieniach, stawiających na piedestale głównie renomowanych palestrantów specjalizujących się w sprawach cywilnych.
„Rola obrońcy cywilnego w dawnych sądach [mowa o drugiej połowie XIX wieku - S. M.] – czytamy w Palestrze warszawskiej – była (...) nierównie wdzięczniejszą, aniżeli ją była w sądach kryminalnych, gdzie według procedur pruskiej i austriackiej [tę ostatnią stosowano na ziemiach włączonych do Królestwa Polskiego z części Galicji odebranej Austrii – S. M.] praktykowany był system relacyjny, i gdzie obrona przedstawiała się na piśmie i według skryptu bywała przedstawianą. Nie kwapiła się też palestra do obron karnych, gdyż mało tu znajdywała pola do wykazania talentu krasomówczego i argumentacyjnego, a skrępowana przy tym teorią dowodów formalnych, koniecznością nieodzowną budowania obrony na zeznaniach dwóch świadków, będących omni exceptione majores, niewiele korzyści mogła nieszczęśliwemu, nieraz niewinnemu, podsądnemu przynieść”.
I dalej: „Rzadkie też bywały procesy karne interesujące szerszą publiczność.
Zaczęto się nimi interesować z chwilą, gdy rozwój dziennikarstwa po roku 1863 pociągnął za sobą – niezbyt gwoli uszlachetnienia obyczajów potrzebną [wyróżnienie – S. M.] – konieczność wprowadzenia do łamów gazet tak zwanych kronik kryminalnych. Zaczęły się więc wytwarzać koloryzowane literacko sprawozdania sądowe, które wprowadziły na szerszą widownię rozgłosu nazwiska młodych obrońców i zdystansowały rychło starych rutynistów-praktyków, przyzwyczajonych do odczytywania piśmiennych obron, układanych wedle ustalonych formułekA. Kraushar, Palestra warszawska. Wspomnienia starego mecenasa z czasów dziesięciolecia przed zniesieniem sądownictwa polskiego (1866–1976), Warszawa 1919, s. 13–14.”.
W innym miejscu swych wspomnień Aleksander Kraushar pisze, jak ci rutyniści-praktycy bronili przed sądami jeszcze za dawnych czasów, do których sięgał pamięcią, a więc przed reformą sądową w 1876 roku: „Referent czytał relację, obrońca czytał obronę, prokurator czytał wnioski, sąd czytał wyrok. Pomimo że w takich warunkach obrona była zwykłą formalnością i mało nastręczała pola do samodzielnej akcji, znajdowali się i tutaj specjaliści, którym rozgłos tłumów przylepił przydomek świetnych kryminalistów. Zjawiali się oni przed kratkami sądowymi bez żadnego przygotowania, bo już ich obrona wystylizowana na arkuszu papieru, doszytą była do akt sądowych i obowiązkiem ich było odczytać to, co u siebie przy biurku napisali”A. Kraushar, Palestra warszawska, s. 154.. Dodajmy tu dla wyjaśnienia, że terminu „kryminalista” autor wspomnień użył w dawnym, pierwotnym znaczeniu – jako „znawca prawa karnego”.
Redaktor „Kuriera Warszawskiego” Karol Kucz już wprawdzie przed powstaniem styczniowym powiększył format dziennika i udoskonalił dział reporterski, ale zaraz po jego stłumieniu został zesłany na Syberię i nie mógł dalej rozwijać pisma. Po kilku latach, gdy wrócił do Warszawy, nie zdołał w tym względzie porozumieć się z jego zastraszoną i w związku z tym nieprzejawiającą żadnej inicjatywy właścicielką. Założył więc konkurencyjny „Kurier Codzienny”.
W warunkach ostrej rywalizacji na tym samym prasowym rynku stały się pożądane, a nawet konieczne, nowe inicjatywy. Redagujący „Kurier Warszawski” w latach 1868– 1886 i wydający go wspólnie z pełną inwencji firmą wydawniczą Geberthner i Wolff Wacław Szymanowski, dziennikarz bardzo rzutki, organizując na nowo pracę redakcji, postanowił w 1869 roku wysyłać do sądów specjalnego sprawozdawcę, by ów pisał reportaże z co ciekawszych procesów. Wyznaczył do tego celu syna kieleckiego patrona Trybunału Cywilnego Kazimierza Łuniewskiego (1844–1891), który studia prawnicze rozpoczął w Petersburgu, a kontynuował je w warszawskiej Szkole Głównej.
Łuniewski kwalifikacje miał dobre, ale zainteresowania raczej literackie, chociaż i na tym polu nie odnosił godnych odnotowania sukcesów. Pozował na adherenta Cyganerii Warszawskiej, która przecież najbujniejsze swe lata przeżywała przed powstaniem styczniowym, a teraz była już nieco passe. Jego biografka twierdzi, że sprawozdania z procesów kryminalnych pisał „żywo i barwnieM. Stolzman, Łuniewski Kazimierz, Polski Słownik Biograficzny, t. XVIII, s. 508–509.”; komplement ten odnieść chyba raczej można do recenzji teatralnych i krótkich opowiadań, których akcja rozgrywała się najczęściej „w środowiskach prawniczych, które Łuniewski przedstawiał z dobrotliwym humorem”.
Wspominający go koledzy – jedni widzieli w nim „dziennikarza wyjątkowych zdolności, wytrawnego stylistę, który jednak sposobem życia przypominał zgasłe już bractwo literackiej cyganerii”, był ociężały i wolał się wylegiwać niż pisać, inni – „literata zaciągniętego wypadkowo i wbrew przekonaniu do dziennikarstwa„Kurier Warszawski”. Książka jubileuszowa, Warszawa 1896, s. 142–143, 157–158, 168–174, 515, 656.”. Sądząc z nielicznych i raczej lakonicznych doniesień z sądów sygnowanych literą Ł – naczelny redaktor „Kuriera Warszawskiego” nie miał z niego wielkiego pożytku w sądowej rubryce.
Po raz pierwszy Łuniewski miał okazję zaprezentować się jej czytelnikom 2 marca 1869 roku sprawozdaniem z procesu Anastazego Komajewskiego, który w przeddzień stanął przed warszawskim Sądem Kryminalnym pod zarzutem otrucia Piotra Smolikowskiego, studenta tutejszej Szkoły Głównej. Sąd Kryminalny zajmował wówczas, od lat czterdziestych aż do reformy sądowej w 1876 roku, pomieszczenia po Szkole Aplikacyjnej w gmachu specjalnie wzniesionym dla Collegium Nobilium przy ulicy Miodowej. Na parterze „w obszernej sali mieściła się sprawiedliwość karząca” – pisze Kraushar, dodając w innym miejscu, że w ciemnych i wąskich korytarzach tłoczyli się obrońcy przygotowujący się do przemówieńA. Kraushar, Palestra warszawska, s. 153, passim; A. Bartczakowa, Collegium Nobilium, Warszawa 1971, s. 62–63, pisze dość ogólnie, że w gmachu tym mieściły się w latach 1845–1876 instytucje sądowe, m.in. biura notariuszy. W cytowanej tu już Historii państwa i prawa Polski (s. 474) można przeczytać, że: „W latach trzydziestych w pionie sądownictwa karnego znalazł się też Sąd Apelacyjny. Sąd ten, będący do 1814 r. wyłącznie sądem II instancji w sprawach cywilnych, uzyskał wówczas kompetencje kasacyjno-rewizyjne w sprawach karnych, a od 1834 r. stał się sądem II instancji w sprawach karnych, które dotychczas rozstrzygały w pierwszej i ostatniej instancji sądy kryminalne”. Sądy kryminalne prócz Warszawy funkcjonowały w Płocku, Kielcach i Lublinie..
„Publiczność – pisał Łuniewski – zainteresowana szczególną ważnością wypadku, który przeciął tak wcześnie pasmo dni młodzieńca, rokującego świetne nadzieje i powszechnie cenionego, zgromadziła się w nadzwyczajnie wielkiej liczbie, tak że szczupły przedział sali sądowej przeznaczony dla publiki nie był w stanie pomieścić ciekawych. Każdy cisnął się do kratek sądowych, aby ujrzeć widomie iszczącą się sprawiedliwość ludzką nad przestępnym członkiem społeczeństwa”.
„Opinia publiczna – rzecz ciągnął dalej ów bardziej literat niż dziennikarz – dawno już, bo zaraz po nastąpionej śmierci śp. Piotra Smolikowskiego, potępiła obwinionego. Ale ten głos ogółu, tak łatwo powodujący się lada wrażeniem, ustąpił miejsca spokojnemu i pełnemu zaufania oczekiwaniu, kiedy sędziowie zasiedli na swych miejscach. Kiedy wprowadzono obwinionego, uroczysta cisza panowała w sali. Oczy wszystkich obecnych zwrócone były na człowieka, który miał odejść z tego przybytku sprawiedliwości, z piętnem hańby na czole, lub oczyszczonym z zarzutów. Ujrzano młodzieńca 21-letniego, małego wzrostu, szczupłego, z twarzą bez wyrazu i oczyma spuszczonemi ku ziemi„Kurier Warszawski” 1869, nr 48, s. 2.”.
Posiedzenie zgodnie z ówczesną procedurą rozpoczęło się od relacji sędziego referenta, który przedstawił wyniki śledztwa. Komajewski, po ukończeniu gimnazjum na prowincji, zamieszkał u swych kuzynów Smolikowskich w Warszawie przy ulicy Chmielnej i zaczął studia w Szkole Głównej. Szybko się jednak zniechęcił, więc powrócił do matki, ale gdy ta zmarła, znów podjął dawne studia. Teraz zamieszkał już nie u kuzynów, ale w hotelu, razem z żoną, bo zdążył już założyć rodzinę. Prowadził życie wystawne i często odwiedzał Smolikowskich, gdy zaś ich syn, Piotr, też student, podjął „sumę w listach likwidacyjnych przeszło 26 tys. wynoszącą”, czynił to jeszcze częściej. Gdy kuzyn Piotr spostrzegł brak 5 tys., dwukrotnie odwiedził Komajewskiego, częstując się kremówkami. Po pierwszej wizycie kuzyn Piotr i jego koledzy, którzy przy tym byli i też jedli ciastka, poczuli się źle, po drugiej – kuzyn Komajewskiego „skonał po kilkunastogodzinnych cierpieniach”. „Pięciu lekarzy zgromadzonych przy umierającym – czytamy – uznało w chorobie jego symptomaty choleryny, nie mając skądinąd żadnych podejrzeń, aby otrucie mogło mieć miejsceTamże.”.
Dopiero gdy skojarzono fakty, że dwaj koledzy Piotra i jego służący, którzy też jedli ciastka, też chorowali – podejrzenie padło na Komajewskiego. Aresztowano go, a w toku śledztwa okazało się, że sprzedał on w kantorze Maurycego Nelkena (w tym samym procesie został on uniewinniony) pod przybranym nazwiskiem Antoniego Markowskiego 9 skradzionych listów likwidacyjnych. Prowadzący śledztwo zlecili więc Wydziałowi Lekarskiemu Szkoły Głównej, by ów dokonał chemicznej analizy wnętrzności nieboszczyka. Wykryto w nich blisko 1,5–2 gram arszeniku, taka zaś ilość – według analityków – wystarczała, żeby otruć człowieka.
Znów zgodnie z procedurą – która to kolejność była, jak pamiętamy z poprzedniej części, mocno krytykowana przez ówczesnych adwokatów – głos zabrał obrońca. Był nim, jak odnotował Łuniewski, „licencjat prawa” Teodor Wedemann. Tytuł ten, równy wówczas mniej więcej magisterium, świadczy, że studia ukończył on we Francji. Potwierdza to zresztą Aleksander Kraushar, który tak wspominał Wedemana (częściej pisano jego nazwisko przez jedno „n”): „Zdolność to była niepospolita, ale spaczona nieokiełznanym temperamentem. Wymowny jak Demostenes, o postawie okazałej, szermujący doborem słów wyszukanych, a przystrojonych erudycją z paryzkich kursów zaczerpniętą – mógłby Wedeman dostąpić z czasem istotnej wziętości i zdobyć wawrzyn pierwszorzędnego mówcy. Nie stało to się jednak, z winy dziwnego lekceważenia i zawodu adwokackiego, i talentu oratorskiego. Zeszedł też prędko z widowni działalności szerszej i zaprzepaścił się w jakiejś prowincjonalnej mieścinie, skąd już nie powróciłA. Kraushar, Palestra warszawska, s. 163.”.
Prawda zaś była taka, że na „rynku usług adwokackich” – jak powiedzielibyśmy dzisiaj biurokratyczną nowomową – panowała w tych latach ogromna konkurencja. Nie było zapotrzebowania na adwokatów, nawet wybitnych, specjalizujących się tylko w sprawach karnych. W grę nie wchodziły tu też wysokie honoraria, do jakich byli przyzwyczajeni obrońcy w wielu sprawach cywilnych: spadkowych, o podział majątku, odszkodowawczych itp. Klientela była z reguły uboga, wywodząca się z warstw niższych.
Nie bez znaczenia była też – o czym już była mowa wcześniej – może nie tyle pogarda dla „kryminalistów”, ile niezrozumienie roli obrońcy ludzi, którzy weszli w konflikt z prawem karnym. Inny adwokat, Jan Maurycy Kamiński, który w tych latach stawał w wielu procesach kryminalnych i odnosił w nich duże sukcesy jako obrońca, także zasłużył na nieco kąśliwą „łatkę” od Kraushara: „Miał chęci najlepsze i wymowę niepoślednią, lecz nie był wybredny w wyborze spraw. Z równą gorliwością bronił na Litwie poszkodowanych włościan wsi Kroże i z takąż gorliwością bronił przedajnego funkcjonariusza policyjnego... Zbyt wcześnie zeszedł z pola adwokaturyTamże, s. 236.”. Autor wspomnień nie napisał, dlaczego opuścił palestrę, skądinąd wiadomo, że popadł w ciężką depresję.
Formalnie adwokaci występujący w procesach karnych należeli do tej samej, jedynej grupy obrońców sądowych. „Przy sądach karnych – pisał Walenty Miklaszewski, wybitny znawca zagadnienia, profesor Szkoły Głównej, a ówcześnie zrusyfikowanego Uniwersytetu Warszawskiego – obrońców u nas nigdy nie było. Dla zabezpieczenia obrony obwinionych minister sprawiedliwości wydał reskrypt z d. 13 listopada 1809 roku za nr 6095, mocą którego wszyscy patronowie, adwokaci i mecenasi winni są bez wyłączenia, skoro przez sąd wyznaczeni będą, miejsca oskarżycieli lub obrońców zastępować; sąd tylko winien jest zachować proporcjonalny rozdział między nich takowych czynności. Z biegiem jednak czasu, wprawdzie nie na żadnym przepisie ustawy, lecz w części na zwyczaju sądowym, w części zaś na reskryptach Komisji Rządowej Sprawiedliwości, utrwaliła się praktyka, że obrony przed sądami policji prostej przynoszą za obwinionymi – obrońcy przy sądach pokoju; przed sądami policji poprawczej – patronowie przy trybunałach cywilnych, oraz obrońcy przy sądach pokoju, wreszcie przed sądami kryminalnymi – patronowie przy trybunałach cywilnychW. Miklaszewski, Kto może bronić przed sądem karnym?, „Gazeta Sądowa Warszawska” 1874, nr 46.”. Jak z tego wynika, Wedeman musiał być nie tylko „licencjatem prawa”, jak zapisał sprawozdawca „Kuriera Warszawskiego”, ale i patronem przy miejscowym Trybunale Cywilnym.
Należał też do grona nielicznych w tych latach obrońców w sprawach karnych, którzy do swej pracy podchodzili niezwykle poważnie, co stawało się widoczne dla bacznych i kompetentnych obserwatorów miejscowej Temidy. Cytowany już tu profesor Walenty Miklaszewski tak pisał parę lat później, bo w 1874 roku: „U nas, pomimo tego, że O.K.P. [ordynacja kryminalna pruska – S. M.] zabezpieczyła obrońcom pewne prawa podczas śledztwa, dopiero w ostatnich [podkr. – S. M.] przy powiększeniu się liczby obrońców sądowych i w ogóle staranniejszym wykonywaniu obowiązków obrony przed sądami karnymi, zdarzają się wprawdzie, nie dość jeszcze liczne przykłady, odbywania narady z obwinionym, pozostającym w domu badań, a nawet niekiedy korzystania z innych praw. Nasza ustawa nie stanowi kar za nie korzystanie z praw, zabezpieczonych obrońcom w postępowaniu karnym, i tośmy jej poczytali za wadę; lecz obrońcy, jako ludzie wykształcenia i oceniający ważność spełnianych przez siebie obowiązków i bez sankcyi prawnej powinni więcej baczyć na interes swych klientów i nie zapominać o swym nader ważnym zadaniu przykładania się do prawidłowego wymiaru sprawiedliwości karnej w naszym społeczeństwieTamże. Por. tenże, Prawa i obowiązki obrońcy podsądnego, „Gazeta Sądowa Warszawska” 1874, nr 48 i Obrona obwinionego, „Gazeta Sądowa Warszawska” 1874, nr 36.”.
Patron Teodor Wedeman, który szybko zyskał tytuł mecenasa, czyli adwokata mającego prawo bronić w najwyższej instancji przed Senatem„Kurier Warszawski” 1875, nr 14, s. 2., na pewno przed samym procesem długo konferował z klientem w Domu Badań na Pawiaku. Umożliwiał mu to bowiem § 446 ordynacji kryminalnej pruskiej, który pozwalał oskarżonemu właśnie wtedy odbywać naradę ze swym obrońcą, tyle że „w obecności sędziego albo protokulisty”. Starannie też przestudiował podobne kazusy z sądów zagranicznych. Łuniewski pisze, że mowa, którą ów „głosił z pamięci”, „trwała przez trzy godziny i odznaczała się bogactwem treści i formy”. Potem „(...) zwrócił się przede wszystkim do obecnych, aby słów jego słuchali, pozbywszy się uprzedzeń i niechęci do podsądnego. Następnie z faktów przez śledztwo zebranych starał się wyprowadzić to przekonanie, że obwiniony nie był zdolny do popełnienia tak wielkiej zbrodni, że charakter jego w całym przeszłym życiu nie wykazywał popędów zbrodniczych (...) Głównym zadaniem obrony było udowodnienie, że śmierć śp. Smolikowskiego nie nastąpiła skutkiem otrucia. Rozbierając i krytykując opinie biegłych lekarzy i chemików w tym procesie wydane, przytaczając zdania uczonych pracowników na polu medycyny i chemii sądowej, jak Orfili, Haselta i innych, obrońca objawił przekonanie, że przyczyną śmierci była choleryna” (cholera nostras, cholera swojska; choroba zakaźna jelit o przebiegu dość łagodnym, występująca epidemicznie podczas lata – S. M.), arszenik zaś znajdował się we wnętrznościach zmarłego, w nader małej ilości, skutkiem zażycia lekarstwa z bismutem (Magisterium Bismuthi), który to metal bywa – twierdził Wedeman – zawsze zanieczyszczany arszenikiem.
Wiadomo jednak, że po zatruciu się salmonellą – bo ją właśnie, tylko pod wcześniejszą nazwą, obwiniał obrońca za śmierć Smolikowskiego – pochodzącą z kremówek sporządzonych m.in. z surowych jajek, jedni mogą ciężko chorować, a w niektórych przypadkach dojść może nawet do śmierci. Słusznie więc adwokat, jak wynika z relacji Łuniewskiego, powoływał się na dzieła Józefa Bonawentury Orfili, uchodzącego za praojca toksykologiiJ. Thorwald, Stulecie detektywów, Kraków 1971, s. 253., który przecież twierdził, że objawy, jakie wywołuje arszenik, niewiele różnią się od tych, które wywołuje najbardziej rozpowszechniona choroba tamtych czasów – „cholera nostras”. Jako prawnik wykształcony we Francji na pewno sięgnął do jego dwutomowego Traite des poisons (...) ou toxicologie generale, które stało się biblią dla poszukujących wiedzy o truciznach.
Parę lat później, gdy po reformie sądowej wprowadzona została nowa procedura, adwokat był w lepszej sytuacji: mógł żądać dodatkowych badań, ekspertyz itp.
Rzecz charakterystyczna, że w następnej sprawie o otrucie, gdy sądzono Władysława Ostrowskiego, podejrzewanego o pozbycie się w ten sposób rzekomego kochanka żony – tutejszy Sąd Kryminalny, orzekając w pierwszej instancji, uznał poszlaki za wystarczające i skazał go w maju 1875 roku na 16 lat ciężkich robót na Syberii i osiedlenie się tam na zawsze. Sprawa się wlokła dalej, Sąd Apelacyjny uwolnił go z powodu „niebytu czynu przestępczego”, rozstrzygnięcie zaskarżył prokurator do Departamentu Karnego Rządzącego Senatu i na tym etapie weszła w życie reforma sądowa, która wprowadziła do procesu zasadę kontradyktoryjności, ustności i bezpośredniości. „Śledztwo nie dostarczyło dowodów winy, dlatego wnoszę o zatwierdzenie wyroku Sądu Apelacyjnego i uwolnienie oskarżonego” – oświadczył przed najwyższą instancją Nikołaj Trachimowski, prokurator Izby Sądowej Warszawskiej. Wiedział bowiem, że mecenas Roman Wierzchlejski, chociaż bronił głównie w procesach cywilnych, rozprawiłby się bez reszty z oskarżeniem, i wolał nie kompromitować swego urzęduSzerzej: S. Milewski, Ciemne sprawy dawnych warszawiaków, Warszawa 1982, s. 407 i n.; „Gazeta Sądowa Warszawska” 1876, nr 50–53, 1877 nr 1 i 2..
W procesie Komajewskiego, toczącym się według anachronicznych, przeżytych już zasad, „prokurator królewski” zabrał głos na końcu, zaraz „po krótkim przymówieniu się obwinionego”. Nie był to bynajmniej jakiś stylistyczny dziwoląg wymyślony ad hoc przez pozującego na literata sprawozdawcę „Kuriera”; przeciwnie, dał on dowód, że jest obyty z prawem. Tak bowiem w jurydycznym języku określano „ostatnie słowo” oskarżonegoPor. W. Miklaszewski, Ustne przymówienie się obwinionego, „Gazeta Sądowa Warszawska” 1874, nr 32..
Było ono „krótkie”, można więc przypuszczać, że Komajewski, jak wszyscy oskarżeni w takiej sytuacji, oświadczył, iż jest niewinny.
Jak czytamy dalej: „JW. Prokurator Królewski rozebrał z kolei wszystkie poszlaki i dowody tak za, jak i przeciw podsądnemu, ocenił wszystkie szczegóły śledztwa i uznając Komajewskiego przekonanym o rozmyślne zatrucie ciastek z zamiarem sprowadzenia choroby i o kradzież pieniędzy, wnosił aby sąd kryminalny na zasadzie art. 960, 958, 959, 1160 i 146 kodeksu kar głównych i poprawczych podsądnego na pozbawienie wszelkich praw, zesłanie do robót ciężkich w twierdzach przez lat sześć i miesięcy ośm, z następnym osiedleniem w Syberii, skazał. Na tym posiedzenie, sześć godzin trwające, zakończonym zostało, a wydanie i ogłoszenie wyroku odłożone do dnia następnego. Rysy oskarżonego w ciągu rozpraw nie zdradzały żadnego wzruszenia”.
Czy Wedeman osiągnął jakiś efekt swoją trzygodzinną, „odznaczającą się bogactwem treści i formy” mową obrończą? Niestety, jak wyczytać można z notatki wtłoczonej na jedną z najdalszych stronic „Kuriera” między inne poślednie wiadomości z miasta, wyrok, jaki ogłosił następnego dnia Sąd Kryminalny, był co do joty zgodny z oczekiwaniami prokuratora królewskiego. Prócz utraty szlachectwa, naprawienia szkody kradzieżą zrządzonej, zwrotu wydatków na leczenie, został „zesłany do robót ciężkich w twierdzach przez lat sześć i miesięcy ośm z następnym osiedleniem na Syberii”.
W przyszłości mecenas Wedeman zasłynąć miał z tego, że odniósł obrończy sukces w – zdawałoby się beznadziejnej – sprawie „fabrykantek aniołków” Wiktorii Szyfersowej i Marianny Szymczakowej, jaka się toczyła przez trzy czerwcowe dni 1880 roku. Robił co mógł, by przed sądem i obecnymi na procesie dziennikarzami ukazać społeczne korzenie uprawianego przez nie procederu, wynalazł też liczne okoliczności łagodzące, które zaważyły na wyrokuSzerzej: S. Milewski, Ciemne sprawy, s. 124 i n..
Szkoda, że tak mało wiemy o tym obrońcy, jako że nie ma nawet jego życiorysu w Słowniku Biograficznym Adwokatów Polskich. Cieszyć się musiał dużą estymą i sławą w mieście, skoro całkiem niezłe, odznaczające się dość wysokim poziomem pismo satyryczne „Kolce” w drugim roczniku zamieściło jego karykaturę, będącą raczej portretem z wiele mówiącym podpisem: „Adwokat wymowny przed kratkami sądowymi„Kolce” 1872, nr 14, s. 17.”. Nie podano nazwiska, jakby powszechnie było wiadomo, kogo przedstawia ta rycina. Ta sama rycina znalazła się w Palestrze warszawskiej Aleksandra Kraushara, już opatrzona właściwym podpisemA. Kraushar, Palestra warszawska, s. 156..
Po Łuniewskim rubrykę sądową prowadził w latach 1873–1876 adwokat Franciszek Szuch, ale redakcja wielkiej wagi już do spraw kryminalnych nie przywiązywała„Kurier Warszawski”. Książka jubileuszowa 1821–1896, Warszawa 1896, s. 515., bo informowanie o nich zaczęto uważać za niepożądane, a nawet demoralizujące. Zamieszczano tylko krótkie felietony, np. Mężobójstwo czy Sprawa o otrucie„Kurier Warszawski” 1875, nr 40 i 117.– w której chodziło o jeden z etapów procesu wspomnianego tu wcześniej rzekomego truciciela, Władysława Ostrowskiego. W następnych latach – o czym później – procesy kryminalne też omawiali adwokaci: Henryk Nagiel, Franciszek Nowodworski, Stanisław Kijeński, Emil Waydel.
W 1877 roku przybył nowy konkurent, specjalizujący się w sensacjach – „Kurier Poranny”. Z istniejącą już od 1784 roku „Gazetą Warszawską”, która początkowo wszelkie „kryminałki” traktowała raczej niechętnie, jak i z założoną w 1859 roku „Gazetą Polską” oraz w 1865 roku „Kurierem Codziennym”, a także z kilkoma jeszcze dziennikami uruchomionymi później – pisma codzienne zaczęły wówczas czyhać, jak to określił Bolesław Prus, „na najdrobniejszy fakcik jak stado pająków na tłustą muchę lub jak batalion kupców na nieogolonego jeszcze szlachcica”S. Milewski, Zbrodnia i sensacja (1). Prasa wkracza do sądu, „Gazeta Prawnicza” 1977, nr 8.. W tych latach jednak już ton w reportażach sądowych zaczęła nadawać fachowa „Gazeta Sądowa Warszawska”, która powstała w 1873 roku.
Na ten okres przypada rozwój reportażu sądowego i w innych krajach. W Niemczech zaczął on być w modzie już po roku 1870, chociaż na dobre dopiero proces demokratyzacji po 1918 roku doprowadził do większego otwarcia organów sprawiedliwości i publicznego zainteresowania się ich pracąW. Hardtwig, Ordnungen in der Krise zur politischen Kulturgeschichte Deutschlands 1900–1933, Oldenburg 2007, s. 327–352..