Poprzedni artykuł w numerze
Z noweli filmowej o młodości Karola Wojtyły
Ślepy los czy łut szczęścia? Opatrzność? Nie ma możliwości ucieczki. Ulice obstawione niemieckimi żołnierzami; co z tego, że ktoś zna niedostępne okupantom przejścia przez podwórka i zaułki, kiedy nie ma dostępu do bram kamienic. Hełmy i karabinyW sierpniu 1944, po wybuchu powstania warszawskiego, okupant i w Krakowie nasilił terror. Masowe łapanki ogarnęły całe miasto.. Karol stał w załomie muru za drzwiami wejściowymi do mieszkania w suterenie przy Tynieckiej 10. Słyszał skrzypienie otwieranej bramy, zgrzyt zatrzaskiwanego zamka, stukot podkutych butów esesmanów, potem znowu odgłosy otwieranych, zamykanych, zatrzaskiwanych drzwi, krzyki i jęki i błagalny płacz kobiet, którym najeźdźcy wyrywają z uścisków ich mężczyzn: mężów, ojców, synów, teściów, zięciów, kochanków, przyjaciół; żywicieli! Krzyki, zawodzenie, ten stukot, odgłosy nie wiadomo, odbezpieczonego przed strzałem magazynka czy zatrzaskiwanych drzwi. Musiały się dziać rzeczy dramatyczne i straszne; ileż w tych chwilach myśli i uczuć ludzkich targało murami tu, na Tynieckiej, i w tysiącach innych murów w Krakowie!
Ukląkł w tym załomie, ponieważ się modlił. Pod powiekami miał wszystkich drogich i wszystkich najdroższych, których stracił, i wszystkich przypadkowych ludzi, których śmierć widział. Coraz wyraźniej dochodził odgłos podkutych butów esesmanów, i cisza. Tak, to przed jego drzwiami oddechy nasłuchujących łączyły się z jego oddechem. Ktoś nacisnął klamkę, ktoś z półpiętra coś mruknął. Stukot butów. Odgłos oddalających się kroków. Karol trwał na kolanach. To fakt, drzwi do jego mieszkania w suterenie nie zachęcały. Od śmierci ojca Karol dbał tylko o porządek w mieszkaniu. Od strony korytarza, w którym walały się uszkodzone grace, taczki z przerdzewiałym kołem, wystawiony nie wiadomo kiedy wózek dziecięcy jeszcze ze śladami dawnej świetności. Mogło się wydawać, że za drzwiami opatrzonymi pustą oprawą na wizytówkę nikt nie mieszka, zwłaszcza że odrzwia kontrowersyjnie przyozdabiała pajęczyna u góry, od strony zawiasów.
Był w szkole – wyrwany do odpowiedzi na lekcji chemii – kiedy umierała jego matka. Grał w piłkę, kiedy – nikt z najbliższych tego się nie spodziewał – umierał jego brat. Był w fabryce – ładował do wagoników rozkruszone kamienie – kiedy umierał jego ojciec. Był w domu w czasie łapanki i w momencie egzekucji kolegów. A teraz dowiaduje się, że Juliusz Kydryński – najlepszy kolega z polonistyki i tak jak on zafascynowany teatrem – jest więźniem KL Auschwitz.
Co się stało z ludźmi, których przybysz z miasteczka widział w nimbie wielkości, a którzy okazali się bliscy? Szacowny profesor Ignacy Chrzanowski, autor znakomitym stylem napisanego kompendium o literaturze polskiej, zmarł w Sachsenhausen; rodzina otrzymała lakoniczny telegram. Wielki rzeźbiarz i dusza towarzystwa, baron Ludwik Puget, rozstrzelany w KL Auschwitz, bo się ani na chwilę nie ugiął. Profesor Stefan Kołaczkowski, filar polskiej krytyki literackiej, wytworny przyjaciel Kasprowicza, bywalec na Harendzie także i po śmierci autora Hymnów, u pani Marusi, nazywanej Wielką WdowąTandemowi Kasprowiczowa–Kołaczkowski, z walną pomocą Zofii Nałkowskiej i Juliusza Zborowskiego, udało się wywindować debiutanta Michała Choromańskiego od razu na parnas literacki., w Sachsenhausen już pierwszego dnia pozbawiony aparatu ortopedycznego, który dotąd pozwalał mu się poruszać, teraz, z jedną nogą znacznie krótszą i prawie bez mięśni, czołgał się, bo inaczej już nie mógł. Tak na plac apelowy, tak po miskę zupy, o Boże! Ten wielki umysł, szlachetna twarz, mężczyzna w kwiecie wieku... Wskutek wielu światowych interwencji po kilku tygodniach wypuszczony z obozu, mimo opieki kochających, w domu, tu w Krakowie, przeżył jeszcze kilkanaście dni: tak, był wycieńczony, ale zabiło go poczucie degradacji, oplwanie.
Co działo się z innymi? Z porządnymi ludźmi spoza zasięgu mediów? Pożary, przymusowe przeprowadzki, obozy koncentracyjne, łapanki, rozstrzelania pod murem, taka sama zbrodnia jak strzał z fantazji do bezbronnego na ulicy; po wielu z nich nie zostanie nawet fotografia.
Naziści poczynali sobie tutaj, w Krakau, tym bardziej brutalnie, im mniej korzystne dla nich wiadomości nadchodziły z frontu. Czego nie zdołała uczynić niemiecka propaganda, to załatwiali esesmani, gestapowcy, komendanci obozów koncentracyjnych.
Że jest katastrofistą, to było ostatnie, co można byłoby powiedzieć o Karolu. Ale w latach młodości żył w czasie i miejscu, gdzie układając się do snu, nie można było mieć pewności, czy się doczeka świtu i czy świtu doczekają bliscy; kiedy wychodząc na ulicę, nie miało się gwarancji uniknięcia śmiertelnego zejścia. Kto za młodu, po harmonijnie spędzonym dzieciństwie, znalazł się w takich okolicznościach, to czas okrutny przeżywa jako etap. Jako coś, co minie i zaraz potem życie wróci do normy. I wtedy jest jeszcze szansa, że jeśli ten ktoś ocaleje, nie będzie już do końca rozpamiętywał krzywd. Włączy się w dobry nurt życia. Lecz co powiedzieć o Karolu Wojtyle, człowieku, którego dzieciństwo było niejako przygotowaniem do grozy wojny, wręcz fundamentem nieszczęść? Jeżeli Karol ani wtedy nie był katastrofistą, ani nie stał się nim nigdy potem, to, rzec by można, cud Boży, albo inaczej, rezultat wrodzonej krzepkości duchowej. No i zasługa ojca, który uczył przyjmować sprawy ostateczne. Życie matki przez kilka lat wisiało wprawdzie na włosku, ale w takim stanie, przy oszczędzaniu się, mogła jednak żyć – no i ta śmierć przyszła nagle, a poprzedzała ją złuda polepszenia. Potem brat, świetny kompan i w zabawie, i w przeżywaniu najgorszych rzeczy, Mundek. No, jakże to: wszystko się stało jak mogło najlepiej; rygorozum najlepiej obronione, doktorat, od razu etat sekundariusza w szpitalu w Bielsku, w końcu tylko czterdzieści kilometrów od Wadowic. Karol już nawet sam przyjeżdżał koleją do brata, do pana doktora, miał pozwolenie od ojca, od pana Kapitana. Niekiedy zanim dotarł do brata do szpitala, wcześniej pomodliwszy się przed zabytkowym cudownym obrazem w Kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej w katedrze św. Mikołaja na Starym Mieście, naddawszy drogi, zachodził na plac, gdzie nie mógł się nazachwycać cudeńkiem architektonicznym: teatrem miejskim, który zdawał się ekskluzywniejszą niż oryginał miniaturą teatru im. Słowackiego w Krakowie. I wszędzie było tyle powietrza, czystego, góry większe niż w Wadowicach, a niektóre domy – utrzymane w duchu wiedeńskiej secesji – piękniejsze niż w Krakowie.
Każda wizyta u Mundka była dla Lolka świętem, a dla pacjentów z sali pana doktora – odmianą. Lolek bowiem urządzał dla chorych „teatr jednego aktora”; jedenastoletni, recytował z pamięci całe fragmenty Słowackiego, Mickiewicza, mądre bajki La Fontaine’a. Zazwyczaj zostawał u Mundka na niedzielę, wracał do Wadowic późnym wieczorem, ale wcześniej bracia szli na mecz piłki nożnej. Było co oglądać – z kolan dwudziestosześcioletniego brata.
Z ojcem już zawczasu planowali, że Boże Narodzenie 1932 spędzą u Mundka; przywiozą część tego, co powinno się znaleźć na stole wigilijnym i opłatki koniecznie poświęcone w Wadowicach. Znów chwilę będą razem. W wygodnym mieszkanku przy szpitalu, gdzie Mundek może być w każdej chwili wezwany do chorego. Jakoś na kilka dni przed świętym Mikołajem Kapitan usłyszał w sklepie pana Bałamutha coś, co nie musiało być plotką. Że mianowicie młody lekarz na oddziale zakaźnym w Bielsku nie odstępuje dzień i noc trochę młodszej od niego pacjentki, ciężko chorej na szkarlatynę. Kapitan miał wrażenie, że osoba (nie wiadomo co tu robiąca otyła kobieta) mówiąca o tym do subiekta sklepu motoryzacyjnego – bladego piegowatego blondyna o czarnych oczach w długiej twarzy – jego, Kapitana, omiata spojrzeniem. Akurat sprawdzał układ ręcznego hamulca granatowego Simsona i wtedy pod tym obcym spojrzeniem coś go ukłuło – coś bardzo głęboko. Nazajutrz, 5 grudnia, telegrafista odebrał telegram do Wojtyłów, tak, do nich, adres: ulica Kościelna. Listonosz, człowiek wrażliwy, dla kurażu przybył z depeszą do Kapitana w towarzystwie przodownika policji. Treść depeszy: doktor Edmund Wojtyła nie żyje.
Nie można wydobyć głosu. Pojechali jeszcze tego dnia. Świętej pamięci Mundek zaraził się szkarlatyną od tej pacjentki. U siebie zlekceważył ewidentne objawy?Na grobowcu rodzinnym Kaczorowskich na cmentarzu Rakowickim w Krakowie, gdzie doktora Edmunda Wojtyłę pochowano obok matki, Emilii z Kaczorowskich, pojawiła się inskrypcja, z prośbą do Pana o wieczne odpoczywanie „ofiary swego zawodu, poświęcającej swoje młode życie cierpiącej ludzkości”. Po Mszy świętej odprawionej za duszę zmarłego należało zrobić wszystko, żeby ciało eksportować do Krakowa na cmentarz Rakowicki. Zajętego formalnościami Kapitana, szarpanego bólem, dziwnie orzeźwiły, po czym zaczęły zastanawiać pytania, co i rusz zadawane przez Lolka:
– Dlaczego lekarze nie powiadomili nas wcześniej?
A potem wręcz z ubolewaniem: – Powinni wcześniej dać znać.
A na nieme pytające spojrzenie Kapitana, syn odpowiedział: – Tacy ludzie jak doktor Edmund Wojtyła nie powinni umierać w samotności.
...Boże, chłopak trzynastoletni, a taka w nim stanowczość! – wyszeptał niemo Kapitan i zaraz usłyszał, jak syn mówi tym samym tonem:
– A ja jestem podwójnie samotny.
– Co to znaczy?
– Nic takiego. A czy tatuś był wtedy w domu, kiedy umierała mamusia?
– Nie. W parę chwil po zgonie. Powiadomiono mnie...
– To tatuś nie czuje się, tak jak ja, podwójnie samotny?
– Może i tak jest z tą samotnością... pomyśl, synu, że kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, straciłem także córeczkę i że... ale nie wolno mi ani przez chwilę pomyśleć o samotności. O mojej własnej, mój kochany, egoistycznej samotności. W sytuacji gdy nasi bliscy odchodzą z tego świata do Boga, my nie możemy myśleć tylko o sobie, a zwłaszcza już nie wolno nam myśleć tylko o tym, że nas spotkała strata. Strata to jak się dom spali albo stodoła, jak coś zgubisz albo ci ukradną, to jest strata. A śmierć...
Śmierć sprawiedliwego?
– Pustka i kir.
– Pustka w sercu to co innego, oprawa funeralna – co innego.
– Ale jak chciałem tatusiowi powiedzieć...
– Co chciałeś?
– Że umierający, że człowiek odchodzący z tego świata, wie tatuś, w momencie tego odchodzenia cierpi. Ja sobie myślę, że to jest takie wąskie przejście, przesmyk. Boli. Przechodzenie boli. A jeśli przy umierającym są bliscy, to ten przesmyk się rozszerza. Ich obecność pozwala rozszerzyć korytarzyk między tym światem a tamtym, lepszym.
Oczy Kapitana zrobiły się okrągłe. Na chwilę zapomniał o tragedii, o żałobie, o bólu serca. – To ładne i przekonujące. Gdzieś ty to wyczytał?
Lolek opuścił głowę.
– Sameś to wymyślił? – wciąż jeszcze niedowierzał ojciec.
– Sam. Ale teraz, jak to tatusiowi powiedziałem, nie mam już takiej pewności, że to jest prawda.
– Musimy się trzymać razem – powiedział znienacka Kapitan. Beze mnie to ty zginiesz – a jaka byłaby szkoda! A ja zginę bez ciebie!
Matka coś mówi do niego. Ma bardzo jasną twarz i oczy brązowe, prawie czarne. Ale kiedy się zapala w rozmowie, te ciemne oczy błyszczą i nabierają koloru, głębi jednocześnie i przejrzystości, jak miód spadziowy, kiedy się go ogląda pod światło. On to pamięta. I usta, które mówią; które mówią do niego. Jakieś odezwania do ojca, do brata, jakieś informacje dotyczące spraw domowych, to tak, to pamięta. Ale żeby do niego? Znaczy, co do niego? Bo do niego dużo mówiła swoim spokojnym, melodyjnym głosem, do beniaminka, do tego dzieciątka urodzonego po kilkunastu latach małżeństwa; do niego, Lola, Lolunia, Lolusia, który miał im powetować stratę córki zmarłej w niemowlęctwie, i który, kiedy był dzieckiem spodziewanym i wyczekiwanym, miał w marzeniach i w ogóle w projekcie rodziców być córką. Co matka mówiła poza tym, że kiedyś pokazała mu niewielki obraz, namalowany na grubej tekturze przez jakiegoś znanego malarza z Warszawy, przedstawiający Matkę Boską, będący kopią obrazka, który z kolei wielki malarz Józef Chełmoński, niegdyś wątpiący, otrzymał w darze od swojego przyjaciela, malarza Adama Chmielowskiego, właśnie w tym dniu, kiedy Chmielowski wdział habit, żeby przedzierzgnąć się w Brata AlbertaObit Adamus Chmielowski, natus est Frater Albertus. 27 sierpnia 1887 artysta malarz i tercjarz „porzucił świat”, czyli poddał się ceremonii obłóczyn w kaplicy loretańskiej kościoła Kapucynów w Krakowie.. Skąd wziął się ten obrazek i co się z nim stało...? Ach tak, mamusia mówiła wyraźnie, że wizerunek Najświętszej Marii Panny, ofiarowany wątpiącemu przyjacielowi, należał do zmarłej matki Adama. Adam więc ofiarował przyjacielowi skarb? Dlaczego to zrobił? Dlaczego rozstał się z taką pamiątką? Bo – Lolek jakby słyszał słowa mamusi – bo Brat Albert poszedł wyżej, tam gdzie już rzeczy materialne nie mają takiej wartości.
A skąd się wzięła kolejna kopia tego obrazu, wykonana ręką innego mistrza na podstawie kopii Chełmońskiego? Czy ten mistrz, podobnie jak Chełmoński, już nie żyje i obrazek ktoś kupił na wyprzedaży, czy też może on podał dalej komuś wątpiącemu wizerunek Niepokalanej?
To były przebłyski rozmów z matką, teraz tkane przez syna z fragmentów pamięci, restaurowanej jak wczesnogotyckie, na poły zatarte malowidło. Już dużo z tych rozmów zapamiętanych nie wydobędzie; matka słabła – serce, zanik mięśni; cierpienia tej młodej jeszcze kobiety przywoływały na jej usta najczęściej wspomnienia dobyte z głębi żalu po utracie małej córki. Zamknięta w czterech ścianach (już nawet nie wychodziła na ganek), traciła kontakt z rzeczywistością. Żal, że tak było, i że widocznie musi tak być.
Kraków, 29 lutego 1944. Potrącony przez niemiecki samochód wojskowy, leżał we krwi w pryzmie śniegu na poboczu Beskidenstraße (przed wojną ulica Konopnickiej). Kobieta, która jak wszyscy inni, oglądając ofiarę wypadku zza szyb tramwaju linii 3, wlokącego się Lembergerstraße (dawniej ulica Wielicka), błaga motorniczego, żeby zwolnił, on bez względu na konsekwencje zatrzymuje na chwilę pojazd, kobieta wyskakuje i jest tuż przy rannym nieznajomym. Coś ją pchało do tego człowieka. Jasna twarz, otwarte oczy, zaciśnięte usta; hm, jak się ma do tego robociarskie ubranie? Nie pasuje do tej twarzy poety? (Powie mu później, że przywiódł jej na myśl Juliusza Słowackiego).
Piąty rok okupacji, człowiek na ulicy miasta przemianowanego z Krakowa na Krakau może tu liczyć tylko na najgorsze. Ona – czy ma coś do stracenia? Czy spotka kiedyś syna, zabranego z łapanki na przymusowe roboty do Rzeszy? Czy mąż, pracownik sekretariatu Uniwersytetu Jagiellońskiego, kiedykolwiek powróci do równowagi psychicznej po tym, co go spotkało w Koncentration Lager w Sachsenhausen? Stanęła na poboczu. Wymachuje rękami. Samochody ją wymijają. Nikt nie chce się zatrzymać; małoż to bez tego kłopotów? Trochę się wahając, robi dwa, trzy drobne kroki i zatrzymuje się na środku jezdni. Nie czekała długo na pisk hamulców.
Mały, zgrabny osobowy mercedes. Zjeżdża na pobocze. Szofer za szybą, kobieta to widzi, spogląda z niepokojem. Otwierają się tylne drzwiczki. Oficer niemiecki, niemłody, wysportowany. Kobieta, wskazując na leżącego we krwi, niemczyzną z akcentem wiedeńskim tłumaczy oficerowi, że ten bliski jej człowiek potrzebuje natychmiastowej pomocy. Nie dowierza, kiedy oficer, mówiąc, że więcej nie trzeba wyjaśniać, stuka butem o but, staje na środku szosy, zatrzymuje furgon dostawczy i wydaje polecenie. Szofer oficera oraz ten kierowca z furgonu wnoszą rannego do furgonetki. Oficer odkręca pióro, notuje coś na bilecie wizytowym, podaje kierowcy furgonu ten papier, tonem rozkazu poleca: – „Deutsches Distrikt-Krankenhaus”. (To krakowski szpital im. Gabriela Narutowicza przy ul. Prądnickiej – za okupacji Robert-Koch-Straße – przejęty we wrześniu 1939 przez Wehrmacht. Ciemno ubrana, czterdziestoletnia kobieta wie, że od końca września 1942 ten szpital w ogóle nie przyjmuje pacjentów Polaków, tego dnia bowiem rozwiązano liczący sto łóżek oddział dla ludności polskiej, musiała wtedy odwieźć do domu ciężko chorego męża).
Patrzy ze zdumieniem. Najpierw na rannego, potem na oficera.
– Tam pani przyjaciel będzie miał porządną opiekę – mówi oficer i kierując się najwidoczniej sentymentami, wskazuje kobiecie miejsce w furgonie, żeby mogła być podczas jazdy przy rannym, salutuje, wsiada do swojego mercedesa i odjeżdża.
Kiedy furgon zatrzymuje się za bramą na Prądnickiej, szarzeje; w oknach szpitalnych zapalają się światła – i to kierowca poszukał lekarza dyżurnego, oddaje mu papier od Niemca, tamten tylko rzuca okiem na podpis, szybko wysyła sanitariuszy, natychmiast otacza rannego opieką. Kobiecie w ciemnym płaszczu i w wysokich, o świetnym fasonie butach nie wypada pytać, kim jest polecający.
Hm, Wojtyla, dokładniej Woj-ty-ła, ach, ten polski język!, po prostu Carl Wojtyla, robotnik z Solvayu w naszym niemieckim szpitalu! No cóż, skoro rekomendowany aż z tak wysoka, to coś w tym musi być – myśli ordynator oddziału chirurgii. I diagnoza. Wstrząs mózgu, to pewne, znaczne uszkodzenie barku, pęknięcie kości ramieniowej bez przemieszczeń, ogólne potłuczenia. Pacjent w lśniącej czystością trzyosobowej sali nazajutrz odzyskał przytomność, a rozejrzawszy się, widzi za oszklonymi drzwiami czyjeś ramię z czerwoną opaską ze swastyką – i zamyka oczy.
Jest częściowo unieruchomiony, to wie, nie może poruszać ręką, poza tym przy najdrobniejszym ruchu boli głowa, ułożyć się wygodniej nie można, bo bok. Nic na razie nie wie, poza tym, że o tej porze powinien być w pracy, w Solvayu, i że za drzwiami tej tu sali najwyraźniej widział swastykę. Coś się stało. Potężny znak zapytania. Nawet na korytarzach wyłącznie język niemiecki. Za dużo wrażeń i niedobrych przeczuć jak na człowieka, który po niemal dobie odzyskał przytomność.
Świadomość, dla równowagi widocznie, dotarła głębiej, do pokładów raczej skrywanych, niepomagających w bieżącym życiu. Matka, mamusia, właśnie wróciła, odprowadziwszy na kolej ciocię, która naprawdę nie mogła się nachwalić jej starszego syna, brata Lola, Mundka, przygotowującego się do rygorozum. To, moja droga, będzie lekarz! Przecież nie dalej jak przed tygodniem, po całym dniu zajęć – ach, oni te okropności muszą oglądać w prosektorium – przez całą noc Mundek siedział przy łóżku naszej Amelki, bo to, rozumiesz, i z zapaleniem oskrzeli nie ma żartów. I ty sobie wyobrażasz, że rano nawet śniadania nie zjadł, żeby nie robić kłopotu, tylko łyk kawki i na dyżur – bo akurat jako student miał dyżur w pogotowiu!... Mamusia dumna ze starszego, młodszemu obrębia właśnie dziurki w mundurku szkolnym, bo się obluzowały (mundurek przenicowany z ubrania Mundka) i guziki się ciągle rozpinały. Mamusia zawsze tak sprawnie robi wszystko: szyje, obiera jarzyny, kręci ciasto, majonez, a tu nagle – ręka z igłą opada, jakby nie należała do niej... Loluś podbiega, żeby podnieść mundurek z podłogi. – A, jakoś mi ta ręka zdrętwiała – mówi mamusia dziwnie cichym głosem. – Pewnie mamusia spała na tej ręce przez całą noc – próbuje ją uspokoić, przez chwilę czuje się jak dorosły, ale to tylko moment; zaraz potem ogarnia go trwoga, bo mama nie potwierdza i choć niby nic, nie podnosi tej biednej ręki i blednie. Właśnie czekają na ojca, zawsze wraca na obiad około piątej po południu. Loluś już nic nie mówi, tylko się modli.
Wtedy z głębokiej modlitwy wyrwało go nadejście ojca. Śmiertelnie chora udawała przed synem, że nic się nie stało; bez łez płakał, widząc, jak w żaden sposób ukochana mamusia nie może sobie dać rady z igłą.
„Deutsches Distrikt-Krankenhaus”! Ale wpadłeś, Karolu! Nie ma co!
Marcowe słońce dyskretnie wpełza przez przysłonięte muślinem okno, ciepło osiada na śnieżnobiałej pościeli.
Ordynator z zadowoleniem skonstatował, że rana głowy goi się pięknie (czternaście szwów, zdejmujemy je stopniowo; gdy pacjent był nieprzytomny, odcięliśmy osiem, teraz to kwestia dwóch dni, tak się zastanawiam, a, niech będzie, zrobimy to dzisiaj, siostro, nożyczki i skalpel!), ale, Herr Wojtyla, nie tak prędko się wróci do normalnego życia. Tam w środku to, co najważniejsze, nie może być narażone na wstrząsy. Więc tak, pacjent, rzecz jasna, ma warunki do rekonwalescencji i dalszej rehabilitacji, specjalne zaświadczenie o niemożności powrotu do pracy na razie na sześć tygodni, potem Herr Wojtyla się zgłosi, miejmy nadzieję, jak nowy, zrobimy prześwietlenie, najpewniej zdejmiemy gips.
– A ta pani? – pyta Karol, kontynuując rozmowę po niemiecku. Słyszał bowiem od personelu niejedno o pięknej, ciemno ubranej damie, która go tutaj przywiozła.
– A, pańska przyjaciółka, nieraz tu była, czuwała przy łóżku, później wielokrotnie telefonowała, pytając o pana; jak się cieszyła, dowiedziawszy się, że pan odzyskał przytomność!
– A potem?
– Potem? pan żartuje! Dalszy ciąg sielanki, nie ma co, przystojna kobieta, a co za kultura, o, wasza arystokracja, staropolska, zazdroszczę, powiem szczerze, Herr Wojtyla. Pewnie tam przygotowuje dla was prywatny raj! Czy to bardziej ona, czy pan, jeśli można zapytać, znaczy – kto z państwa jest protegowanym komendanta, pan przecież wie, w swoim czasie profesora anatomii porównawczej Akademii w Breslau? – I nie czekając na odpowiedź, sam, zdaje się, spłoszony, akurat z głębi korytarza dramatycznie przyzywany, obraca się na pięcie, robi jeszcze półruch i posapując mruczy: – ...cóż, praca, przez całą dobę praca, ach, wojna, o, kiedy to się skończy, Mein Gott, pan wybaczy, biegnę, oto transport naszych rannych żołnierzy, znów napad polskich terrorystów na lokal rozrywkowy...
W doskonałym, jeszcze do niedawna polskim, szpitalu, jako świeży ozdrowieniec, może już chodzić, byle nie wywijać hołubców. Spacerując po korytarzu, słyszy swoje nazwisko. Telefon w dyżurce pielęgniarek. To ta kobieta, dzięki której interwencji on żyje; ona wie, jak Karol wygląda, jak się nazywa, on ją zna tylko z opowieści ordynatora. Ona ma taką sytuację, że nie może przybyć do szpitala, stałoby się nieszczęście, gdyby wyjawiła swoje nazwisko (raczej nie spotkają się w lepszych czasach), to zresztą nie ma znaczenia, trzeba przecież przygotować dla niego porządne ubranie, prosi więc tylko o jedno: o adres kogoś bliskiego, kto mógłby to zrobić. Ona wie, że całe to ocalenie Karola to było qui pro quo, kaprys kogoś wysoko postawionego, jakieś sentymenty. Hitler jest także sentymentalny. Kobieta prosi, żeby pacjent po prostu przeliterował, ona szybko zapisze: żaden Niemiec nie zrozumie polskich liter podawanych z osobna. Dobrze. Ci państwo to, teraz uwaga, literuję: S-z-k-o-c... aha, to na Salwatorze, w dworku pod trzema lipkami...
– Pani nie wie, że państwo Sz. zostali już stamtąd przesiedleni?
– O Boże, słusznie! Co znaczy przyzwyczajenie! Pan, mimo przebytej kontuzji, myśli bardziej trzeźwo niż ja!
W szpitalu ani słowem nie dał poznać po sobie, kim jest, kim bywa, wcale się nie dziwił, kiedy brano go za kogoś innego, Teraz w willi na Salwatorze odzyskiwał siły. A kim był do momentu, kiedy dobra ręka uniosła go najdelikatniej z okrwawionej pryzmy śniegu?... Nigdy nie było łaskawie, ale czy teraz musi być aż tak? Okupacja przerwała tak dobrze rozpoczęte studia, tak żyzny rok na polonistyce Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podstępne aresztowanie zacnych profesorów, mądrych, utalentowanych. Zamknięcie uniwersytetu. Zaraz potem, żeby uniknąć wywiezienia na przymusowe roboty do Niemiec, trzeba było – ba!, jeśli się miało znajomości – podjąć jakąś pracę w placówce kierowanej przez okupanta. Karol znalazł taką – a była to praca fizyczna. Najpierw w kamieniołomach, potem w fabryce chemicznej Solvay. Pośród tych okupacyjnych szczęśliwców – studentów w robotników przedzierzgniętych – znaleźli się także Juliusz Kydryński, z opiekuńczej dla Karola rodziny pedagogów oraz Wojciech Żukrowski, syn przedwojennego dyrektora krakowskiego okręgu Polskich Kolei Państwowych. Ale to, że praca, niekiedy na dwie zmiany, że codzienne wstawanie o świcie, że brak transportu aż na odległy Borek Fałęcki, że zima tak ostra, że podczas godzinnego marszu do roboty twarz trzeba smarować grubą warstwą wazeliny, żeby do reszty nie odmrozić nosa i uszu, to jeszcze nic. Oto Karol od ponad roku, z wciąż ważną kenkartą robotnika fizycznego, z powodu coraz bardziej dziwnego trybu życia skazywany na narastające podejrzenia, bywa, że całymi tygodniami nie chodzi do pracy; jest klerykiem! Jak kilkunastu innych młodych ludzi z powołaniem, mieszka w Pałacu Arcybiskupim – siedzibie Kardynała Księcia Adama Sapiehy, który prowadzi tajne seminarium duchowne. Karol więc jest w wielu miejscach naraz – a nigdzie jakoś nie można go znaleźć...
Na jego talerzu pojawił się smakowity gulasz z rąbanki przemycanej z narażeniem życia przez chłopkę aż z okolic Niedźwiedzia. W gościnnym mieszkaniu państwa Szkockich wciąż jednak zmuszony leżeć – ruszył w podróż sentymentalną.
...Późne dziecko. Karol uświadomił sobie ten fakt, kiedy poszedł do szkoły; rodzice jego rówieśników mieli rodziców młodszych niż on. I jeszcze coś poza tym: większość kolegów pochodziła z rodzin zakorzenionych w Wadowicach, tam w każdym razie, nad Skawą. A jego ojciec pochodził z Czańca, wioski nad Sołą – w ogóle już tam nie zaglądali – matka natomiast z Krakowa. Ten Kraków! To właśnie w Krakowie poznali się jego rodzice. I, zakochani, ślub wzięli w Krakowie. A teraz na niedzielę, z okazji różnych świąt, a także na trochę dłużej podczas wakacji, najpierw całą rodziną, potem tylko Lolek z Kapitanem, przyjeżdżali do Krakowa, zatrzymywali się w mieszkaniu dziadków, państwa Kaczorowskich, rodziców świętej pamięci mamusi. W tym mieszkaniu miała pokoik od podwórza, ustronny, pachnący goździkami i naftą, prababcia Scholzowa. Była tam zawsze, aż do pogodnej śmierci, która ją otoczyła łagodnie jak zapadający zmrok. To ona właśnie, skupiona, w przeciwieństwie do ciotek, zajętych dziećmi i sprawami swych mężów, tu w kamienicy przy ulicy Smoleńsk 15, najwięcej mu opowiedziała o Polsce. A wszystko wiązało się i z Bogiem, i z Krakowem. Z pokoju jadalnego mieli widok na kościółek Bożego Miłosierdzia, a z sypialni na rudoczerwony mur okalający zabudowania klasztorne Felicjanek, gdzie w czasie nabożeństw można było spotkać Kossaków i ich żony. Prababcia pamięta jeszcze nestora rodu, świętej pamięci Juliusza, mistrza polskiej akwareli, który mógłby zrobić karierę w świecie, ale po pobycie w Paryżu, a potem na świetnych kontraktach przy ilustrowanych czasopismach w Warszawie, porzucił wraz z rodziną ów Kraj Priwislinskij, jak go nazywali Rosjanie-zaborcy i udał się do Krakowa, do Galicji, gdzie językiem wykładowym dla jego synów bliźniaków, gimnazjalistów, był wreszcie polski. W Warszawie – wówczas niemożliwe i zakazane. Wojciech, jeden z tych bliźniaków, wielki malarz, panisko z sumiastym wąsem, bywa w domu rzadko, dwojąc się i trojąc, maluje za oceanem, żeby utrzymać dom – przy placu nazwanym imieniem jego ojca – a masę idzie na wydatki dwóch córek, ekstrawaganckich, które zajmują się sztuką i, uczciwszy uszy, aczkolwiek widuje się je czasami z pobożną matką w kościele, obrały artystyczny styl życia. A synalek, też malarz, ale, jak się to mówi – taki, co lubi alasz. Co za miasto!
Nie krępowała się przy okazji wspomnieć, że uwielbiany Matejko miał niewyobrażalne kłopoty z żoną, a może ona, biedaczka, z nim, geniuszem, nieczułym na to, że „kobieta zmienną jest”; że geniusz Wyspiański, wycieńczany nieuleczalnym choróbskiem, bywał na co dzień człowiekiem porywczym i niekoniecznie miłym, że słynni uczeni Olszewski z Wróblewskim, którzy wspólnymi siłami doprowadzili tutaj, w Krakowie, do skroplenia tlenu i azotu, wiedli potem spory co do autorstwa odkrycia, nie obyło się bez obelg, jeden z wielkich, samotnik, zginął od płomieni w swoim gabinecie na Uniwersytecie Jagiellońskim, bo przysnąwszy nocą nad papierami, przebudzony ze złego snu, uderzył gwałtownie w lampę pełną naftyKarol Olszewski (1846–1915) i Zygmunt Wróblewski (1845–1888).. Mówiła o profesorze Ludwiku Rydygierze, brodatym chirurgu potężnej postury, który jako pierwszy w świecie podjął się radykalnego usunięcia wrzodu żołądka metodą resekcji. Mówiła o profesorze Odo Bujwidzie – bakteriologu, współpracowniku samego Ludwika Pasteura. Bujwid był – podobnie jak Kossak nieboszczyk, podobnie jak Rydygier – krakowianinem z wyboru. Podczas gdy Odo Bujwid stosował szczepionkę przeciw wściekliźnie, jego wierna w przekonaniach żona socjalizowała i nawet była przy Daszyńskim, gdy ten „trybun ludu” na Rynku w Krakowie palił portret cara. Kazimierę Bujwidową zwano Radykałką, a o samym jej mężu złośliwcy, co to nie cierpieli przybyszów, zwłaszcza Królewiaków, ułożyli czterowiersz: „Jak dotąd w Galilei taki doktor nie żył, co leczył psią wściekliznę, polityczną szerzył”. Galicja to nie tylko pałace, wystawiane przez bogatych ziemian, na wszelki wypadek przenoszących się tutaj z Kresów, Galicja to także nędza niewypowiedziana, a co za tym idzie – ruch rewolucyjny. Lenin – cóż, na szerszą skalę i jakoś inaczej załatwia kwestię niż na przykład tu, na miejscu, Brat Albert, ze szlachty – panie dziejaszku, Chmielowscy herbu Jastrzębiec – który najpierw jako światowy, potem zakonny, pomagał zaniedbanym bezdomnym, sam pozbywając się wszystkich dóbr materialnych i zostawił po sobie ślad w wielkich przytuliskach rozsianych po całej Rzeczypospolitej. Co potomnym – pytała retorycznie prababcia – może zostawić ten Lenin.
Karol przypomina sobie rozmowę z ojcem, jedną z ostatnich:
– Nie chciałem do tego wracać, bo to może dla obu z nas zbyt czułe miejsce: co się stało z obrazem, tym niewielkim...
– Najświętsza Maria Panna, kopia kopii Chełmońskiego, wedle oryginału, co go miał Brat Albert, człowiek, który powinien zostać
świętym...
– Tatuś też tak intensywnie o tym...
– Czyż myślę intensywnie? Taaak, khe... – odkaszlnął, wgłębił się mocniej w poduszkę wciśniętą w róg łóżka, złapał oddech, powiedział:
– Raczej czuję. Odczuwam tę przedziwność. Ale przecie tobie ten obraz niepotrzebny.
Lolek całym sobą wyraził niezmierne zdziwienie
– Aktor już z ciebie, ale nie całkiem – żachnął się ojciec, próbując bezskutecznie rozprostować plecy. – Rozumiesz, że to jest obrazek dla wątpiących?! A że pamiątka po matce! Człowieku, pamiątka pamiątką. Wielką pamiątkę po bliskich nosimy w sercu.
– Ale prosto pytam: co się stało z obrazkiem.
– Zawieruszył się, no i tyle. – Kapitan, mrucząc, wyciągnął chusteczkę i rąbkiem dotknął miejsca między rzęsą a dolną powieką.
– Matka twoja, a moja żona, nieboszczka, znając wartość, rozumiesz, i kultową, i mistyczną, i rzecz jasna, materialną tego malowidła, zabrała je ze sobą do Krakowa; mieliśmy akurat trochę uskładanego grosza – matka przecież szyła i dla innych co nieco – a podczas kiedy ja załatwiałem swoje sprawy emerytalne i odwiedzałem w szpitalu wojskowym na Wrocławskiej druha, ona znalazła jakiegoś wyjątkowego ramiarza, tamten miał się zachwycić, pomyśleć nad dobraniem odpowiedniej oprawy, matka za następnym przyjazdem miała wybrać spośród trzech wariantów ram. To była osobista własność Emilki, ten obraz,
nie robiłem więc jej wymówek, że nie wzięła od tego ramiarza jakiegoś kwitu zabezpieczającego. Potem już wiesz, nagły atak choroby, postępująca niemoc... mój drogi – a ramiarzy, jak wiesz, w Krakowie setki. Kraków to Kraków. Miasto artystów i kościołów.
– No to może pomógł jakiemuś wątpiącemu ten obraz.
– Miejmy nadzieję. Widocznie teraz ten obraz ma służyć komu innemu. Kogoś innego chronić.
Lolek tak popatrzył na ojca, jakby chciał sprawdzić, czy w oczach i geście Kapitana nie ma śladu szyderstwa. Ale niczego takiego nie znalazł.
Prababcia Scholzowa, posiadaczka nagromadzonych przez blisko sto lat wiadomości, znalazła wdzięcznego słuchacza. Lolek, siedmiolatek, wnikliwie dopytywał o szczegóły dotyczące dziejów rodu i – co prababka zauważyła – ciekaw był podszewki, jak to nazwała, płaszczy gronostajowych. A mianowicie: interesowało go życie codzienne ludzi wielkich bądź tych, którzy wielkimi nie będąc, zasłynęli w historii. No i dlaczego Scholz, a nie na przykład, czysto po polsku, powiedzmy, jakoś na -ski, Skalski, Witalski, albo normalnie, Nochal, Stukło na przykład, o, w Wadowicach jest szanowana rodzina Stukłów. Prababka Scholzowa odpowiedź nieodmiennie zaczynała od tego, że dorobkiewicze nie tak dawno temu nagminnie zmieniali sobie nazwiska na szlachetnie brzmiące, a nawet kupowali tytuły hrabiowskie czy baronowskie. – Rodzina nasza z mojej strony – tłumaczyła – z dziada pradziada rzemieślnicza – jakże polska, choć o obco brzmiącym nazwisku. Już od średniowiecza Kraków zasiedlali właśnie dzielni rzemieślnicy Niemcy, żenili się z pięknymi Polkami, nazwiska pozostawały, ludzie wtapiali się w pejzaż, ich myśli wnikały w mury domów, ich czyny to właśnie te domy, mosty, a słynny ołtarz Wita Stwosza, przybysza z Norymbergi, a dorożki, fiakrami zwane, mój prawnuczku! Toż mój ojciec zajmował się wyściełaniem nie tylko dorożek, ale i najwspanialszych powozów. Wykonywał wszelkie wymagające największej precyzji prace w zakres tapicerstwa wchodzące. U Scholza zamawiali wielcy panowie! Ale i słuchajże dalej. Toż i matka genialnego malarza patrioty Jana Matejki nie sroce wypadła spod ogona: pochodziła ze starego krakowskiego rodu siodlarzy Rossbergów, ojciec Matejki Czech rodowity, nawet nie do końca nauczył się polskiego, a wszyscy go szanowali jako organistę w kościele Świętego Krzyża. Religijność kupca Fischera z kamienicy pod Konikiem w Rynku nie miała sobie równej pośród osób świeckich. Gościnny Kraków. Matka słynnego Bałuckiego na przykład – sama, dziecko, wiesz, z Żydów – została: zamordowana dla zysku przez kobietę, której udzieliła gościny, w swoim własnym domu przy Floriańskiej.
– Jest pomnik Bałuckiego, prababciu, na Plantach za teatrem. Czy to prawda, że on, co takie zabawne sztuki pisał, strzelał do siebie?
– Tak. Ze skutkiem śmiertelnym.
– To grzech odbierać sobie życie. Dlaczego targnął się na siebie samego, i skazał się na wieczne potępienie taki pisarz, który znał ludzkie tajemnice i rozświetlał dusze?
– Miał straszne kłopoty. On jeszcze żył i pisał, a oni pod nim kopali grób.
– Kto oni?
– Krytycy, dziecko. Ustalili, że sztuki Michała Bałuckiego są już niemodne, bo przestarzałe. Szuje, zrobili tak, że Bałucki od pewnego momentu nie usłyszał nawet echa klaśnięcia. Widzisz, inny pisarz, mądry i niezależnyTadeusz Żeleński-Boy, ale w bezpiecznym czasie, bo trochę później, napisał, że krytycy, zabijając Bałuckiego, opróżnili celowo miejsce po nim dla Wyspiańskiego. Może w przeciwnym razie Wyspiański umarłby, a jego żona-chłopka (mam nadzieję, że jej nie obrażam) zawijałaby kanapki do szkoły dzieciom w kartki rękopisu Wesela? Wiesz, co może gromadka krytyków? Mogą wmówić masom, mogą wmówić prawie całemu takiemu Krakowowi, że chodzenie do teatru na przedstawienia Bałuckiego to objaw złego gustu i braku smaku.
– Pisarz, artysta, to co, bardziej cierpi?
– Jak każdy człowiek o wyostrzonej wrażliwości. Szykanowany, bywa, że wyolbrzymia inne swoje problemy. Tak było z Bałuckim... – zawiesiła głos i spojrzała zza okularów niebieskimi oczami spojrzeniem, które oznaczało: „a dalej to już nie dla dzieci”.
Dla dzieci była nauka – nowy rok szkolny. Znów w Wadowicach; trzeba się trzymać. Groby najbliższych się oddaliły – matka i brat spoczywają w Krakowie – ale myśli o nich przybliżają się nie tylko podczas modlitwy. Karol gimnazjalista uzmysłowił sobie, że od pewnego czasu – może od śmierci Mundka, kiedy zadziwiał go kamienny wręcz spokój ojca, a potem słyszał jego tłumiony szloch dochodzący na ganek spoza drzwi prewetu wspólnego dla mieszkańców piętra – że może odtąd, odkąd, zmężniawszy, pojął niezmierną złożoność świata i przedziwną różnorodność ludzkich reakcji, jego myśli przestały być zwykłymi myślami; od teraz łączyły się one ze słowami modlitwy, a także z sensem modlitw. Myśli o zwykłych sprawach pogrążały się w barwie modlitwy, kolorze niemożliwym do podrobienia.
Na razie była to jego – i dla niego samego – tajemnica. Nie ruszał jej istoty, jakby mówił: zobaczymy, co z tego wyrośnie. Sam wyrastał na ładnego chłopca – wyrastał także z ubrań i przeto ojciec, były krawiec, robił, co mógł, by tu klin wszyć umiejętnie, tam doszywką imitować mankiet – i oglądały się za nim dziewczęta. Zdawał się nie brać tego pod uwagę; rówieśniczki wydawały mu się za młode na to, żeby nawiązać z nimi poważny kontakt, czas miał wypełniony nauką, modlitwami i głośnym wraz z ojcem czytaniem Ewangelii, meczami piłki nożnej – Lolek dobry był jako bramkarz – czytaniem i wreszcie (gdy już Wojtyłowie stary i młody specjalnym zmysłem odczuwali sygnały zbliżającej się chandry) pojedynkiem na szmaciankę, tu, w pokoju, w mieszkaniu, w domu przy Kościelnej.
Zastała ich kiedyś przy tej dziwnej robocie starsza o kilka lat od Lolka wiotka czarnooka Ginka Beer. Zajrzała przez półotwarte drzwi. Państwo Beerowie mieszkali piętro nad Wojtyłami (i u futryny mieli mezuzę, zwitek z fragmentem Tory, świętej księgi Żydów, w odróżnieniu od Wojtyłów, u których w futrynie była woda święcona). Zaniepokoiły ich gwałtowne odgłosy z dołu. Doktor Beer w obawie, czy to aby ktoś na Wojtyłów nie napadł, nacisnął na głowę kapelusz, wyciągnął najgrubszą laskę i zbiegł ostrożnie po schodach. Ginka była akurat w domu, ucząc się do pierwszych egzaminów na medycynę. W tajemnicy przez ojcem, szła za nim. Wyprzedziła go na półpiętrze. Gdy zobaczyli rozczulającą scenę: Kapitan rozciera sobie nos, ugodzony szmacianką, a Lolek skacze na jednej nodze (co, prawa zwichnięta?) – zrobiło się naraz tyle śmiechu, ile chyba dotąd w tym wnętrzu nie było. Doktor od razu obejrzał stopę Lolka, nakazał chłopcu położyć się na wznak, Kapitanowi – iść na stronę i doprowadzić się do porządku, a Gince, jako przyszłej lekarce, przyglądać się dokładnie zabiegowi. Lolek tylko raz krzyknął i na ułamek sekundy. Noga faktycznie była zwichnięta w kostce, doktor nastawił ją w okamgnieniu. – Już można chodzić – powiedział – ot, i cała filozofia. Można – ale kto powiedział, że tak od razu trzeba? Niech kawaler sobie do popołudnia poleży, a skoro Gina tak koniecznie chciała się u państwa zjawić...
– Ależ tatku...
– Wiem, co mówię, ty rozumiesz, a gdyby to był istotnie napad?! Więc skoro Ginka już tu jest, to może z kwadransik posiedzi przy łożu ozdrowieńca. Pan Kapitan wrócił, o jak pięknie podkręcił sobie wąsa, pan wie, ona teraz nosa nie odrywa od podręczników, wchłania do głowy wszystkie te obrzydlistwa towarzyszące chorobom, zapragnęła być panią doktor, moim zdaniem lepiej, gdyby została panią doktorową, żeby nie dzielić losu biednego ojca, pana doktora, nieznającego dnia ani godziny odpoczynku? No więc może pan Kapitan pozwoli, że Gina oderwie oczy od gęstego druku, posiedzi i porozmawia z kawalerem, choćby o kinoteatrze.
– To już wolałabym o teatrze.
– O teatrze, tak, tak, zrozumiałe, szlachetniejsza forma, Szekspir, tak, tak, Krasiński, Słowacki, a cóż ja na to pocznę, że wolę Krumłowskiego, Zapolską, Bałuckiego. Więcej życia, bo to pewnie jest tak, że ja, który z racji okoliczności towarzyszących zawodowi częściej niż inni muszę się stykać ze śmiercią, wolę na scenie mieć przed oczami samo życie!
– Wypada się z tym zgodzić – powiedział Kapitan i z podziwem oglądał obronną lagę doktora. Zważył ją w dłoni: – Szczególnie ciężki gatunek drewna.
– Ha! Pan Kapitan pewnie myśli, że ona ma w środku metalowy pręt?! Taki zbójecki, podstępny? O nie! Przepraszam za propozycję, ale niechże pan laskę powącha!
– O! Perfumowana?
– A skądże! Surowiec, z którego sporządzono moją laskę to nomen omen gwajakowiec lekarski. Najcięższe drewno na świecie,
rośnie w Ameryce Południowej, zawartość leczniczych żywic sprawia, że robi się z niego syrop na kaszel i lek na artretyzm, gumę z tego właśnie Guaiacum officinale stosowano jeszcze w naszych czasach do leczenia, moi państwo, syfilisu.
– Aha! A pan doktor tym się obroni przed bojówkami oeneru.
– Tfu! Wypluć te słowa. Do nas na szczęście ta zaraza jeszcze nie dotarła.
– „Niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś spokojna” – powiedział cicho Kapitan.
– Ja to znam, owszem, Wyspiański, panie Kapitanie. Ale ja jakoś tak sobie, pan to może tego nie zrozumie, staram się odganiać zło od siebie i od mojej rodziny. Pan wie, od wielkiej rodziny rozsianej niekoniecznie przypadkowo we wszystkich miejscach globu.
Aksamitną ciemność rozproszył refleks. Pstryknęło; aha, abażur na komodzie. Znaczy się: mamy tu i teraz. Nie ma, nie będzie Ginki, nikogo stamtąd. Jest pani Szkocka, osoba, dla której nie ma rzeczy nieudanych: począwszy od darów, w które ją wyposażył Najwyższy, z najważniejszymi w złym czasie, inteligencją i umiejętnością zachowania zimnej krwi, poprzez poczucie harmonii, a na cieście skończywszy; spod rąk pani Szkockiej nie wyszedł zakalec, choć teraz, za Niemca, produkty podłe i każda pani domu tym mogłaby tłumaczyć nieudane placki. Tu straszna wojna – i tu placki? No tak.
– Stąd, jak już wydobrzejesz, prosto do pałacu biskupiego pójdziemy, wiesz?
– A Solvay?
– Nie myśl o tamtej pracy.
– Ale dobre papiery – Lolek, jesteś jeszcze niezdrów, wszystko jest załatwione lub w trakcie. Niemcy chodzą z wizją wielkiej przegranej. Na ulicach zrobiło się niebezpieczniej. Przechodzeń, który im się nie spodoba, może zostać zastrzelony na miejscu, bez sprawdzania papierów, pod pretekstem próby zamachu. Pójdziemy razem do księcia Sapiehy.
– Taaak... – Zawdzięczał państwu Szkockim pracę chroniącą go przed wywózką na roboty do Niemiec. Komisaryczny zarządca Solvayu, teraz, w okupację pełniący obowiązki dyrektora, to przedwojenny znajomy pana Szkockiego. To nie jest tak, żeby same kanalie...
– Książę arcybiskup czeka. Masz tam przygotowane locum. Na stałe. Przecież jesteś zdecydowany.
– Na co?
– A, że jak się wojna skończy, to nie zrzucisz sutannyArcybiskup metropolita książę Adam Stefan Sapieha, pragnąc chronić seminarzystów, urządził im lokum w prywatnych salach Pałacu Arcybiskupiego. Seminarzyści wdziali sutanny – dla bezpieczeństwa, żeby w oczach Niemców uchodzić za księży.?
– Jeszcze jej całkiem nie założyłem.. Spojrzała na niego z przekorą.
– O czym pani myśli?
– Jestem pod wrażeniem twojego głosu. Baryton, i ten rzadko spotykany rodzaj tembru, wiesz, dającego przekaz wyjątkowo przekonujący, w połączeniu z twoją nieskazitelną dykcją, to wiesz co to jest?
– Co to jest?
– To jest talent.
– Talent, eee tam, od razu talent... Wyłącznie rezultat żmudnej pracy nad sobą.
– To właśnie znaczy talent i jego szlifowanie. Szlifowanie talentu. Autorskie, osobiste szlifowanie talentu. Talentu. – Patrzyła na niego ze smutkiem. – Zakop swój talent, jeśli już tak bardzo chcesz zgrzeszyć.
Spróbował unieść się na łokciu zdrowej ręki. – Służba Bogu – powiedział – ważniejsza. A poza tym... wie pani, wiesz, droga przyjaciółko, głos, o którym mówisz, siła działania, to jest aktorstwo, to odtwarzanie. Ja myślę, że jako duchowny stworzę coś dla ludzi – i od Boga. Jak twórca. Nie odtwórca. Wiesz, nie ja jeden tak władam głosem i słowem. Słynny Osterwa przychodzi co tydzień do naszego tajnego seminarium i prowadzi kursy dykcji, ustawia głosy, przygotowuje do należytego wygłaszania kazań. On, Osterwa, tysiąc razy lepszy ode mnie jako aktor, jest artystą, jest twórcą. Jego Reduta!„Reduta” – pierwszy w Polsce teatr-laboratorium, założony przez Juliusza Osterwę i Mieczysława Limanowskiego, istniał w latach 1919–1939. (Wielki aktor i reżyser Juliusz Osterwa, wdowiec, poślubił księżnę Matyldę Sapieżankę z Siedlisk, bratanicę księcia Adama Stefana kardynała Sapiehy) ... Tak, widzisz, jaki jest jego wpływ na potężną gromadkę zawodowych aktorów? Tak warto, tak trzeba, kiedy tak można, a nie można inaczej. A kiedy można więcej i wyżej?! Dużo się modlę, w skupieniu odnalazłem drogowskaz ku powinnościom, które tu, wśród żyjących, wyznaczył mi Pan. Ty, przyjaciółko, poza tym, że się modlisz, tak jak inni się modlą, na kolanach, w kościele albo w domu pod krzyżem przed snem, modlisz się całym własnym życiem. Pięknym. Przeznaczonym do służby bliskim. Jeżeli tylko szczęśliwie dobrniemy do pałacu arcybiskupa, a ja cię będę musiał opuścić, opuszczę ze słodką świadomością, że kiedy będziesz wracać – w końcu to kawałek drogi – nic złego cię nie spotka. Bo twoja potężna wiara sprawia, że odganiasz zło.
– Czy ty czasem nie masz gorączki?
Pani Szkocka odeszła po dłuższej chwili wspólnego mierzenia się wzrokiem. Ależ to jest dama par excellence – pomyślał z rozbawieniem. – Dama, tak, dama; swoją obecnością odsuwa niebezpieczeństwo, wygładza kontury strachu A można tak myśleć o osobie świeckiej? Czy ja wiem, czy ja mogę?
Modlił się, tracił świadomość – tak, wciąż skutki wypadku – zapadał w rodzaj półletargu, w którym robią się wiersze. To głęboko; a nad nimi – bardziej przy ziemi – wspomnienia. Kamieniołom należący do fabryki Solvaya... Ach, kiedy zostałem tam zatrudniony dla zbawczej Arbeitskarte, doszedłszy kilka kilometrów od domu na Zakrzówek, zobaczyłem krajobraz księżycowy. Coś takiego widziałem dotychczas tylko na reprodukcji dziwnego malarza, mistrza Hiszpana, nazwiskiem, o ile pamiętam, Salvadore Dalí.
Gdy się tam zjawił po raz pierwszy, patrzył z góry. Kolosalna wyrwa w skale. Brzegi wyrwy niepokojąco regularne. W słońcu tego jesiennego dnia i w otoczeniu gasnącej zieleni drzew – biel oślepiająca. Bogactwo zamętu. Studnia o prostokątnych brzegach, głęboka czeluść – a światło i forma jak z filmowych westernów. Więc może kanion?
Po stromych, krętych, drewnianych schodkach dostać się na dół i rozpocząć robotę. Wczoraj był studentem filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, dziś jest robotnikiem niewykwalifikowanym. W ciemnozielonym kombinezonie, w drewniakach i w berecie, odtąd – prócz niedziel – przez osiem godzin dziennie będzie chodził od kamieniołomu do torów wąskotorowej kolejki z taczkami pełnymi łupanego kamienia wapiennego; zawartość będzie wsypywał do wagoników, które zaraz wjadą wprost do pieca. Żeby to mógł robić, zatrudnieni przy niebezpiecznym odcinku robotnicy rozsadzali skałę dynamitem, inni rozkruszali potężne bloki kamienne na mniejsze kawałki, jeszcze inni ładowali je widłami na taczki, właśnie, pchane potem przez Lolka i przez innych byłych studentów; tam pracował, jak już wiemy, i Julek Kydryński, i Wojtek Żukrowski. W czasie pracy, patrząc w górę, można było zobaczyć biało-szaro-żóltawe masywy kamiennych ścian, jak zęby w kolosalnym powiększeniu, a przy odrobinie szczęścia i skrawek nieba.
Trzeba było chronić oczy w momentach rozłupywania bloków; starsi robotnicy wciąż przypominali o tym studentom, którym po wojnie dobry wzrok będzie bardzo potrzebny...
...Gdy pozwolą mu się podnosić na łóżku, półusiądzie wsparty o masywne drewniane wezgłowie, chwyci ołówek i na bloku rysunkowym, takim szkolnym, opisze to, z czego się nie mógł otrząsnąć w pierwszych dniach przychodzenia do siebie. W Solvayu awansował na pomocnika szlifierza. Wraz z wszystkimi powołanymi do tego był w odpowiedniej odległości od miejsca, w którym spec od materiałów wybuchowych wiercił dziurę w litej jasnej skale, wsadzał w nią laskę dynamitu, podpalał lont, umykał, po czym następowała potężna eksplozja. Wszystko było, jak zawsze dotychczas, obliczone, wymierzone, poza tym wypróbowane przez lata praktyki – ale natura ma swoje prawa: skała bardziej krucha, a może laska dynamitu za długa? Towarzysz pracy, Adek, młody ojciec rodziny, jakoś nie wstawał po eksplozji. Wszyscy pozostali otrzepywali kombinezony, nakładali berety zdarte z głów podmuchem wybuchu. Ktoś podszedł do Adka, sądząc, że ogłuszony. Adek leżał dziwnie, na wznak, krew płynąca z małej głębokiej rany nieuchronnie wsiąkała w białawy piasek. Ostry odłamek skały tkwił w skroni... umierającego.
– Jo żem przecie wołał, jak zawsze, zara jak sie lont zapoli: „Na bok wszystko!” – tłumaczył majster Franciszek Łabuś, ten sam, co oszczędzał Karola w robocie i patrząc na jego ręce, powiedział, że powinien on zostać księdzem. Teraz cała grupa robotników stała nad zabitym. Majster Łabuś, strzałowy, odpowiedzialny, z perspektywą Oświęcimia, stał na baczność przed Niemcem spisującym protokół wypadku, i z wilgotnymi oczami w kamiennej twarzy kończył: – No i ten – spuścił wzrok na zmarłego – ten się zaguzdrał.
Karol na łóżku u Szkockich, był wprawdzie jeszcze słaby, ale mógł pisać o tym, czego nie śmiał przez cały rok dotknąć piórem:Cytaty wierszy, wskazany oraz niżej następujący, są fragmentami poematu Karola Wojtyły Kamieniołom (w: Karol Wojtyła, Poezje i dramaty. Kraków 1986, s. 45, 49, 50).
Wzięli ciało, szli milczącym szeregiem,
Trud jeszcze zstępował od niego i jakaś
krzywda (...)
Złożyli go milcząc plecami na płachcie żwiru.
Przyszła znękana żona i wrócił ze szkoły syn.
Pochylił się z trudem (szorstki ból między oczami, jak nagłe otarcie naskórka, ale przenika w głąb czaszki); szukał ogryzka ołówka, który mu upadł na dywanik po postawieniu kropki. Najpierw ręką dotknął twarzy, oczu, potem dotykiem udało mu się odnaleźć pod łóżkiem ołówek. Nie musiał sobie przypominać – bo wciąż miał przed oczami – godzinę, w której wcześniej niż zwykle wrócił ze szkoły, ponieważ nauczycielka chemii powiadomiła go o śmierci jego mamusi. Zdziwił się tylko, że ołóweczek, który teraz trzyma w dłoni, jest mokry. Kawałkiem żyletki podostrzył rysik. Spróbował bardziej się wyprostować. Udało się. Odrzucił poduszki. Lepiej na twardym. Pisał:
I znowu ruszyły kamienie. Wagonik ginie
w kwiatach.
I znowu prąd elektryczny ściany głębokie tnie.
Lecz człowiek zabrał z sobą wewnętrzną
strukturę,
w której miłość tym wyżej wybuchnie,
im świata większy nasyca ją gniew.
Jeszcze słaby, jeszcze spocony, od wielu miesięcy odwykły od ruchu, odetchnął, gdy znalazł się po drugiej strony bramy Pałacu Arcybiskupa. Kiedy przed chwilą wykonywał zadanie aktorskie: „tworzymy parę”, czyli szedł z panią Szkocką pod rękę w zapadającym zmierzchu, nie znalazł się żaden szczegół, który by miał wzbudzić podejrzenie, że to inscenizacja. Ale ile kosztowała nerwów i wysiłku. Zaraz na dziedzińcu pałacu koledzy klerycy zajęli się Karolem, został przeprowadzony na żelazne łóżko w sześcioosobowej sali. Tam, w jednym z pomieszczeń tajnego seminarium duchownego, utworzonego przez Księcia Kardynała w jego do niedawna reprezentacyjnych komnatach, zasnął natychmiast, spał kilka godzin, a gdy się obudził o świcie, zobaczył nad sobą – putto. Pulchny amorek spoglądał na niego z góry rozbawionymi piwnymi oczami. Ach, barokowa polichromia, i stiuki ze szkoły Fontany – pomyślał i poczuł się tak bezpiecznie, że dopiero w tej chwili – jak to się stało? – przypomniał sobie z całą wyrazistością to, co zobaczył zaraz po odzyskaniu przytomności po osiemnastu godzinach letargu – w sali szpitalnej na Prądnickiej: w tym szpitalu, nazwanym przez Polaków imieniem jednego z najszlachetniejszych polityków świataZaraz po wojnie przywrócono szpitalowi imię Gabriela Narutowicza i tak jest do dziś., obiekcie, właśnie jak na ironię, zabranego przez okupanta z przeznaczeniem tylko dla Niemców. Otóż to. Jak obraz. Wtedy właśnie, po przebudzeniu, za oknem, na grafitowym tle nieba, piękny biały ptak. Niby w locie, a jednak jak gdyby i w chwili zastanowienia – w chwili skupienia? – o niespotykanym a prostym kształcie.
Nie ma takiego ptaka w żadnym atlasie.