Poprzedni artykuł w numerze
W ynik brytyjskiego referendum w sprawie opuszczenia Unii Europejskiej wywołał szok zarówno na Wyspach, jak i na kontynencie. Politycy, czyli najwięksi winowajcy tej awantury, zasępili się, londyńskie City zadrżało przestraszone utratą pozycji finansowego centrum, a finansiści i prawnicy we Frankfurcie zatarli ręce. Referendalnego rezultatu nie wystarczy tłumaczyć tylko naiwnością małomiasteczkowego elektoratu, którego głosy przeważyły, jego uległością wobec populizmu i demagogii czy błędami rządzących Zjednoczonym Królestwem. Za decyzją Brytyjczyków stoi w dużej mierze przekonanie o utracie suwerenności na rzecz Brukseli, czyli „władzy znikąd”, o zagrożeniu tzw. tradycyjnych brytyjskich wartości oraz o ich wyjątkowości (Brytyjczycy dali wszak światu więcej niż inni – nowożytny parlamentaryzm, równowagę władz, zasady fair play i gry zespołowe, a przede wszystkim jako imperium rozprzestrzenili „cywilizację białego człowieka” na wszystkie kontynenty).
Aby zrozumieć motywy tej decyzji, warto zapoznać się z napisaną w 2014 roku polityczną rozprawką Rogera Scrutona – Jak być konserwatystą (tłum. Tomasz Bieroń, Zysk i S-ka 2016). Autor – znany z konserwatywnych poglądów profesor filozofii i wykładowca uniwersytecki – ze swadą przekonuje, dlaczego warto mieć zachowawcze poglądy i co jest w nich istotne. Nie szczędzi krytyki Unii Europejskiej i jego argumenty w tym szczególnie zakresie wydają się akceptowalne przez większość Brytyjczyków. Można – rzecz jasna – nie zgadzać się z nimi, ale poznać je warto.
Dla Scrutona fundamentem jest własność prywatna i dobrowolna wymiana, gospodarka rynkowa rozumiana jako „gospodarka zarządzana przez wolne podmioty, a wolne podmioty to podmioty odpowiedzialne” (s. 111). W takiej gospodarce najważniejszy dla niego jest nie menadżer, ale przedsiębiorca – „człowiek, który podejmuje ryzyko i ponosi jego koszty” (s. 25). Przypomina, że socjalistyczne rozdawnictwo kończy się, kiedy kończą się pieniądze, a „żeby rząd mógł redystrybuować bogactwo, najpierw trzeba je wytworzyć, a bogactwo wytwarzają ci, którzy się spodziewają, że będą mieli w nim swój udział” (s. 241–242).
Nie akceptuje państwa opiekuńczego, co uzasadnia następująco:
„Systemy socjalne przyczyniają się do powstania nowej klasy ludzi uzależnionych od państwa – osób, które żyją z zasiłków, czasem od kilku pokoleń, i straciły motywację do zmiany tego modelu życia. W wielu miejscach system zasiłków jest tak skonstruowany, że próba wydostania się z niego przez znalezienie pracy prowadzi do zmniejszenia, a nie zwiększenia dochodów rodziny. Kiedy wytworzy się taki antymotywacyjny cykl, jest on przekazywany z pokolenia na pokolenie. Takie nawyki, jak rodzenie nieślubnych dzieci, symulowanie chorób i hipochondria są nagradzane, skutkiem czego przechodzą z rodziców na dzieci i prowadzą do powstania klasy obywateli, którzy nigdy nie utrzymywali się z owoców własnej pracy i nie znają nikogo, kto żyłby inaczej. Koszty tego zjawiska są przede wszystkim pozaekonomiczne: bezpośrednio oddziałuje ono na poczucie przynależności, antagonizując tych, którzy żyją odpowiedzialnie, i odgradzając uzależnioną od zasiłków mniejszość od pełnego doświadczenia obywatelstwa” (s. 84).
W zakresie praw politycznych podkreśla doniosłość prawa do zrzeszania się jako instrumentu rozwoju społeczeństwa obywatelskiego (s. 216–217). Wyjaśnia, że „społeczeństwo obywatelskie może zostać zniszczone od góry, ale wyrasta od dołu. Wyrasta dzięki ludzkiemu instynktowi zrzeszania się – ludzie tworzą zrzeszenia obywatelskie, które nie są przedsięwzięciami nastawionymi na praktyczny cel, lecz miejscami, w których dobrowolnie utrzymuje się jakiś porządek” (s. 224–225). Wskazuje walory swobodnej rozmowy, dyskusji w seminaryjnym stylu jako sposobu na rozwój obywatelskiej aktywności i uzyskiwania kompromisu (s. 228–229). „W demokracjach zachodnich rządy mają świadomość, że wielu obywateli, być może nawet większość, nie głosowało na nie, trzeba zatem zabiegać o akceptację ludzi o innych poglądach” (s. 130).
Scruton nie wierzy w mit powszechnej równości i uważa za konieczne zaakceptowanie społecznego zróżnicowania. „Dyskryminacja jest nie do zaakceptowania tylko wtedy, kiedy zawiera w sobie jakąś niesprawiedliwość. A jeżeli uznamy, że instytucja jest niesprawiedliwa tylko dlatego, że przyznaje swoim członkom korzyści, do których inni nie mają dostępu, to będziemy musieli zdelegalizować wszystkie dobrowolne zrzeszenia i zbudować państwo totalitarne” (s. 222).
Nie godzi się na tzw. poprawność polityczną, szczególnie jeśli jej konsekwencją jest uznanie, że naganne jest ocenianie innych stylów życia. „Dążenie do cenzurowania naszych nawyków poskutkowało atakiem na autonomiczne instytucje – od szkół po agencje adopcyjne, od drużyn harcerskich po polowania – które naruszają jakieś reguły poprawności politycznej. Na dłuższą metę prowadzi to do wchłonięcia społeczeństwa obywatelskiego przez państwo i poddania całego życia społecznego kontroli ideologicznej” (s. 224).
Krytycznie ocenia postulat multikulturalizmu i imigrację, szczególnie z innych kręgów cywilizacyjnych: „(...) społeczeństwa zachodnie otworzyły się na imigrację i próbują wpoić przybyszom ideał obywatelstwa, który w zamierzeniu ma pozwolić ludziom o różnych korzeniach i historiach życiowych współistnieć ze sobą, przy założeniu, że prawdziwe źródło ich zobowiązań nie leży w tym, co ich dzieli – zwłaszcza w rasie i religii – lecz w tym, co ich łączy – terytorium, dobrym rządzie, codziennej rutynie sąsiedzkości, instytucjach społeczeństwa obywatelskiego i funkcjonowaniu prawa. Koncepcja ta czasem się sprawdza, czasem nie. Tam, gdzie powyższe mechanizmy zdają egzamin, dzieje się tak na skutek wysiłku obu stron służącego temu, aby nowi przybysze zintegrowali się ze społeczeństwem, a wspólna kultura obywatelstwa tak się dostosowała, żeby objąć również imigrantów. Taka jest prawda multikulturalizmu” (s. 152). Bez dobrej woli i wysiłku obu stron nie ma szans na współistnienie, a kulturowe getta (jak muzułmańskie w europejskich miastach) to źródła powszechnego zagrożenia.
„Co się zatem dzieje – pyta Scruton – kiedy ludzie z tożsamością ukształtowaną przez więzi wyznaniowe lub klanowe emigrują na tereny zasiedlone przez kulturę zachodnią? Aktywiści mówią, że musimy zrobić im miejsce, czyli oddać im przestrzeń, w której będzie mogła rozkwitać ich kultura. (...) Nasza klasa polityczna nareszcie uświadomiła sobie, że jest to recepta na katastrofę, że możemy powitać u siebie imigrantów tylko wtedy, kiedy powitamy ich w naszej kulturze, a nie obok czy przeciwko niej. To jednak oznacza konieczność poinformowania ich, że muszą zaakceptować reguły, zwyczaje i procedury, których być może nie znają ze swojego dawnego sposobu życia. Czy jest to niesprawiedliwość? Moim zdaniem nie. Jeżeli imigranci do nas przyjeżdżają, to dlatego, że na tym zyskują. Nie ma zatem niczego nierozsądnego w przypominaniu im, że mieszkanie u nas wiąże się również z pewnymi kosztami. Jednak nasza klasa polityczna dopiero teraz jest gotowa to powiedzieć, a także domagać się od imigrantów ponoszenia tych kosztów” (s. 169–170).
Roger Scruton tak sarkastycznie wspomina pierwsze lata Brytyjczyków w Unii: „
Dla wielu ludzi o konserwatywnym usposobieniu pod koniec lat siedemdziesiątych wyglądało na to, że Wielka Brytania gotowa jest zrezygnować ze wszystkiego, co sobą reprezentuje: dumy narodowej, przedsiębiorczości, ideałów wolności i obywatelstwa, a nawet granic i obrony narodowej. (...) Interes narodowy zastąpiły partykularne interesy związków zawodowych, establishmentu i kapitanów przemysłu. (...) gospodarkę mieliśmy oddać menadżerom, szkolnictwo socjalistom, a suwerenność Europie (...) W ponurych latach siedemdziesiątych, kiedy kultura odrzucenia tradycji rozlała się na uniwersytety i opiniotwórcze elity, wydawało się, że nie ma powrotu do wielkiego kraju, który w dwóch wojnach światowych skutecznie bronił naszej cywilizacji” (s. 22–23).
W tej sytuacji autor z radością przywitał objęcie rządów przez Margaret Thatcher. „Nareszcie pojawił się ktoś, kogo można było nienawidzić! Po wszystkich tych szarych latach socjalistycznej jednomyślności, grzebania w zatęchłych zakamarkach brytyjskiego społeczeństwa za pokątnymi faszystami, którzy byli najlepszymi dostępnymi kandydatami na wrogów, na scenę wkroczył prawdziwy demon: przywódczyni partii torysów, która ma czelność opowiedzieć się za gospodarką rynkową, prywatną przedsiębiorczością, wolnością jednostki, suwerennością narodową i praworządnością – czyli za wszystkim tym, co Marks odrzucał jako ideologię burżuazyjną. Na dodatek Thatcher nie miała nic przeciwko temu, że lewica ją nienawidzi, ostro się jej odszczekiwała i zdołała pociągnąć społeczeństwo za sobą. (...) Chciała, by elektorat zrozumiał, że życie jednostki należy do niej samej i że odpowiedzialności za to życie nie może wziąć na siebie nikt inny, a tym bardziej państwo. Chciała wyzwolić zasoby talentu i przedsiębiorczości, które według niej nadal istniały w społeczeństwie brytyjskim mimo wielu dziesięcioleci egalitarnych bredni” (s. 23–24).
Wydarzenia ostatniego ćwierćwiecza postrzega jako zagrożenie, a nie jako nowe możliwości:
„Chociaż imperium sowieckie upadło, pozostawiło po sobie polityczną nieufność i podskórne bezprawie, które można przezwyciężyć tylko poprzez wzmocnienie, a nie osłabienie przywiązań narodowych. Szybko malejący udział Europy w światowej wymianie handlowej i potencjale gospodarczym świata odzwierciedla zmianę układu sił, jaką widuje się nie częściej niż raz na kilka stuleci. Masowa imigracja z Afryki, Azji i Bliskiego Wschodu doprowadziła do powstania potencjalnie nielojalnych i w wielu przypadkach antynarodowych mniejszości we Francji, Niemczech, Holandii, krajach skandynawskich i Wielkiej Brytanii. Wiara chrześcijańska wycofała się z życia publicznego, zostawiając po sobie próżnię, w której pleni się nihilizm, materializm i wojujący islamizm. Europa starzeje się i wyludnia – nie licząc Wielkiej Brytanii, którą tak wielu europejskich migrantów wybiera jako miejsce zamieszkania, co rodzi głębokie konflikty. W obliczu tych bolączek, które definiują dzisiejszy kryzys w Europie, tak samo jak uprzedni kryzys definiował totalitaryzm, stawianie wyłącznego akcentu na integracji jest w najlepszym razie pustosłowiem, a w najgorszym fatalnym błędem” (s. 196–197).
Konsekwencje przemian politycznych w naszej części Europy również nie wywołują u Scrutona entuzjazmu:
„W Europie Wschodniej po upadku komunizmu obowiązywała reguła, że grupa awanturników tworzy partię polityczną, wygrywa wybory dzięki szczodrym obietnicom, a potem uwłaszcza się na majątku narodowym i w następnych wyborach przepada z kretesem. Ku mojemu zdumieniu Unia Europejska mimo to postanowiła rozszerzyć się na te nowe demokracje. Rynkowy porządek prawny brukselskiej biurokracji pomógł wypełnić prawną próżnię stworzoną przez komunizm i z tego powodu został bardzo ciepło przyjęty. Ale ze względu na niemądre postanowienia traktatów rzymskich w odniesieniu do wolności przemieszczania się porządek ten doprowadził do masowej emigracji specjalistów i utraty wykształconych młodych ludzi przez kraje, które rozpaczliwie ich potrzebowały. (...) Doświadczenia te przekonały mnie, że cywilizacja europejska opiera się na utrzymaniu granic państwowych oraz że Unia Europejska, czyli spisek dążący do likwidacji tych granic, stała się zagrożeniem dla demokracji europejskiej. Poprzez działanie sądów unijnych i kształtu swojego prawodawstwa Unia Europejska wytworzyła klasę polityczną, która nie jest rozliczana przez naród (...) Po dyskusjach za zamkniętymi drzwiami wśród biurokratów, którzy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za swoje decyzje, Komisja Europejska uchwala przepisy, których nie mogą odrzucić parlamenty narodowe” (s. 36–37).
Scruton nie akceptuje prawa unijnego, a uzasadnia to następująco:
„Prawa ustanowione przez Boga są niezmienne i nieprzeniknione, jak ich autor, ale to samo dotyczy praw ustanowionych przez traktaty. Traktaty to martwe ręce, które należy nakładać na jakiś kraj tylko dla konkretnych i bardzo ważnych celów – nigdy po to, żeby rządzić tym krajem za ich pomocą. Na przykład podpisane w 1957 roku traktaty rzymskie zawierały klauzulę zezwalającą na swobodny przepływ kapitału i pracy między sygnatariuszami. W niewielkiej grupie krajów, które podpisały się pod tymi traktatami, dochody i możliwości zarobkowe były w tym czasie dość podobne. Dzisiaj sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Unia rozszerzyła się (bez mandatu społecznego) na większość dawnych państw komunistycznych Europy Wschodniej, których obywatele mają dzisiaj prawo zamieszkiwać w granicach państwa brytyjskiego, rywalizować o miejsca pracy z Brytyjczykami w sytuacji dwumilionowego bezrobocia, a także przeludnienia, które zaczyna się odciskać na infrastrukturze i tkance miejskiej. Bardzo wielu obywateli brytyjskich jest z tego niezadowolonych, ale ponieważ zezwalające na to prawo jest wpisane w traktaty, a traktaty mają pierwszeństwo przed ustawodawstwem krajowym, nie można nic w tej sprawie zrobić. W gruncie rzeczy jest tak, jakby Brytyjczycy podlegali prawu religijnemu, w którego każdym zarządzeniu rozbrzmiewa wola Boga i które z niezgłębionych powodów nie dopuszcza nawet najbardziej niezbędnych zmian” (s. 70–71).
Dla autora „demokracja wymaga granic, a granice wymagają państwa narodowego. Wszystkie sposoby definiowania tożsamości w kategoriach miejsca, do którego ludzie należą, odgrywają swoją rolę we wzmacnianiu poczucia narodowości. Na przykład common law Anglosasów, w których prawa wyłaniają się z rozstrzygania lokalnych konfliktów, a nie są narzucane przez suwerena, odegrało dużą rolę w wytworzeniu u Anglików i Amerykanów poczucia, że prawo jest wspólną własnością wszystkich mieszkańców podlegających jego jurysdykcji, a nie tworem kapłanów, biurokratów czy królów. Również wspólny język i wspólny program nauczania na podobnej zasadzie sprawiają, że długotrwałe współistnienie, fizyczna bliskość i codzienne zwyczaje stają się źródłami wspólnego przywiązania. Zasadniczym elementem natury narodów jest to, że wyrastają od dołu, poprzez nawyki dobrowolnego stowarzyszania się sąsiadów, oraz że budują lojalność wobec miejsca i jego historii, a nie wobec religii, dynastii czy też, jak w Europie, samoodtwarzającej się klasy politycznej” (s. 72–73).
Zdaniem Scrutona w Unii brakuje instytucji i procedur, które pozwalają rozpoznawać błędy. Unijne elity „w obliczu narastających problemów związanych z niezadowoleniem ludności, masowymi migracjami, wspólną walutą i zapaścią peryferyjnych gospodarek, odpowiadają jednogłośnie: więcej Europy. Innymi słowy, nie do tyłu, w stronę tego, co znamy, tylko do przodu w próżnię. Jest rzeczą zdumiewającą, że nasi wybrani przedstawiciele dopiero za pięć dwunasta mówią to, co należało powiedzieć trzydzieści lat temu, czyli nie więcej, tylko mniej Europy” (s. 204).
Nie sposób zastąpić zatem jakimkolwiek ponadpaństwowym tworem państw narodowych. „Jeśli zatem demokracje mają się obronić przed narastającymi zagrożeniami – twierdzi Scruton – niezbędne jest przyjęcie perspektywy narodowej, a nie ponadnarodowej. Globalizacja, łatwość podróżowania i likwidacja barier dla migracji zmieniły charakter tego zagrożenia, ale nie zmieniły charakteru skutecznej reakcji, która jak nauczył nas Clausewitz, polega na rozbrojeniu wroga, żebyśmy mogli narzucić mu swoją wolę” (s. 213). I konstatuje: „konflikty ustaną tylko wtedy, kiedy państwa, posłuszne woli swoich narodów, uzgodnią warunki, na których mogą współistnieć. Taki jest kierunek, w którym wg konserwatystów powinien zmierzać świat. Istotną przeszkodę może stanowić internacjonalistyczne pragnienie likwidacji wszystkich granic i rządzenie światem znikąd” (s. 214).
Wyniki brytyjskiego referendum potwierdzają, że większość Brytyjczyków podziela dziś poglądy Rogera Scrutona.