Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 7-8/2011

Potęga i manowce edukacji

Udostępnij

K ażdy rodzic zwykle chciałby, aby jego dzieci były szczęśliwe i bezpieczne, a w życiu osiągnęły co najmniej tyle, co on sam. Dobrze wykształcone dziecko, najlepiej już z własnym dorobkiem zawodowym, uchodzi dzisiaj za sukces i potwierdzenie rodzicielskich talentów, którymi nie tylko można, ale należy się pochwalić. Zdarzało mi się niejednokrotnie być milczącym świadkiem rozmów rodziców, które sprowadzały się do licytacji na osiągnięcia dzieci, i zapewniam, że było to źródło dobrej rozrywki.

Od dzieci adwokatów oczekuje się niejednokrotnie, aby również zostały adwokatami, a ich zmagania z kolejnymi sprawdzianami na drodze do tej profesji są bacznie obserwowane nie tylko przez rodzinę, ale i środowisko zawodowe. Aprobowany jest model, w którym adwokat cieszy się, kiedy może przekazać swoją kancelarię dziecku, dziecko cieszy się, że ma co przejąć i od czego zacząć. Rodzice chcą w ten sposób ułatwić start zawodowy dziecku, dziecko chce zadowolić rodziców. W sytuacji kiedy pracy nie znajdują dziś nawet absolwenci kilku kierunków studiów znający obce języki, jest to w pełni zrozumiałe i nikczemnością jest nazywanie takich praktyk nepotyzmem. Warto natomiast zadumać się, w jakim stopniu decyzje dzieci są samodzielne, a w jakim są rezultatem inspiracji rodziców i czy dzisiaj warto zachęcać potomstwo do zasilenia adwokackich szeregów.

Przez lata całe wzorcowy model edukacji sprowadzał się do dobrej szkoły podstawowej, renomowanego liceum i studiów na państwowej uczelni. W ciągu ostatniego dwudziestolecia możliwe stało się wszakże to, co wcześniej było w Polsce nieosiągalne – nauka w szkołach prywatnych, zamorskie praktyki i staże, studia na zagranicznych uczelniach. No i rozpoczął się konkurs wyborów. Proces edukacji oznacza teraz dla rodziców ciągłe dylematy od przedszkola po magisterium – jakie przedszkole, szkoła publiczna czy prywatna, jakie zajęcia dodatkowe, które gimnazjum, które liceum, jaka matura (polska czy IB, a może obie?), jakie studia i gdzie itd. itd. Według jednych najlepsza jest zwykła podstawówka najbliżej domu, bo dziecko musi poznać prawdziwe życie, według innych tylko prywatna elitarna szkoła, choćby na drugim końcu miasta. Czy tylko renomowane gimnazjum i liceum z wyścigiem szczurów, czy niestresująca szkoła  z sąsiedztwa, a za to sporo zajęć dodatkowych? W głowie rodzica kłębią się sprzeczne koncepcje, konfrontują się plusy i minusy odmiennych rozwiązań i przypominają niespójne rady przyjaciół, szczególnie tych, którzy proces edukacji dzieci już kończą lub zakończyli. Co robić, żeby dziecka nie skrzywdzić? Co robić, aby – używając słów pewnej babci – „wyprowadzić dziecko na ludzi”? Jak popełnić najmniej błędów? Jak sprostać oczekiwaniom rodziny i znajomych?

Dla uspokojenia przywołajmy starą maksymę – nie ma sensu przejmować się tym, na co się nie ma wpływu. Trzeba zatem podejmować racjonalne decyzje, ale nie warto się stresować, gdyż rezultat edukacji (czyli życiowy sukces) i tak w znacznym stopniu zależy od czynników, na które nie mamy wpływu. Aby przekonać się do tej tezy, musimy dostrzec rolę przypadku. Malcolm Gladwell w popularnej pracy Poza schematem. Sekrety ludzi sukcesu (wyd. polskie Znak, Kraków 2009) wykazuje przekonywająco na przykładach, że najważniejsze są sprzyjające okoliczności, a te z kolei są zwykle dziełem przypadku. Trzeba też trafić w odpowiedni dla siebie czas, co oznacza, że można urodzić się zbyt wcześnie lub zbyt późno na odniesienie sukcesu w danej dziedzinie. Odnosząc to do rodzimych, istotnych dla adwokatów realiów, można postawić tezę, że ten, kto był na początku lat dziewięćdziesiątych pracowitym trzydziestolatkiem, miał o wiele większe szanse odniesienia zawodowego i finansowego sukcesu niż jego rówieśnik dziesięć lat wcześniej lub dziesięć lat później.

Nie od rzeczy są też uwarunkowania kulturowe. Wspomniany Gladwell twierdzi, że pracowitość Azjatów może wynikać z uwarunkowań cywilizacji ryżu, który uprawia się ciągle i zbiera kilka razy w roku. Cywilizacja Zachodu porównywalnej pracowitości nie wymusza, gdyż opiera się na uprawie zbóż, które zbiera się raz w roku i której immanentną cechą jest zimowa bezczynność. Rozkwit europejskiego intelektu to rezultat posiadania wolnego czasu, a nie harówki. Nie zmuszajmy zatem dzieci do nadmiaru pracy, bo dzieciństwo i młodość ma się jedną, a Azjatów i tak nie przegonią.

Truizmem jest stwierdzenie, że nasze otoczenie ulega zmianom, za którymi zwyczajnie nie nadążamy. Sięgnijmy do rad Roberta T. Kiyosaki pt. Bogaty ojciec, biedny ojciec (współautor Charon L. Lechter, wyd. polskie Instytut Praktycznej Edukacji 2007), które według zapewnień wydawcy sprzedają się w wielomilionowym nakładzie na całym świecie. Z utrzymanych w tonacji klechdy domowej rozważań tego amerykańskiego self-made mana japońskiego pochodzenia wynika, że najbogatsi ludzie nie stali się bogaci dzięki swojemu wykształceniu, a dobre wykształcenie i zdobywanie dobrych stopni nie zapewniają już sukcesu.

„Dzieci spędzają życie w przestarzałym systemie edukacyjnym, gdzie uczą się rzeczy, których nigdy nie zastosują w życiu i gdzie przygotowują się do wejścia w świat, który już nie istnieje” – czytam w tekście z 1997 roku i zastanawiam się, czy nie brzmi to znajomo. I dalej: „W latach 60. – pisał Kiyosaki – w okresie mojej nauki w szkole średniej, gdy komuś dobrze szła nauka, ludzie prawie natychmiast zakładali, że ten inteligentny uczeń będzie studiował, aby zostać lekarzem. Często nie pytano w ogóle dziecka, czy chce być lekarzem. Tak się zakładało. Był to zawód, który mógł przynieść największe zarobki. Dzisiaj lekarze stoją przed wyzwaniem finansowym, którego nie życzyłbym najgorszemu wrogowi: sterowanie biznesem przez firmy ubezpieczeniowe, kontrolowana opieka medyczna, interwencja państwa, sprawy sądowe o zaniedbanie – to tylko kilka z nich. Obecnie dzieci chcą być gwiazdami koszykówki, graczami w golfa  jak Tiger Woods, specjalistami komputerowymi, aktorami filmowymi, gwiazdami rocka, królowymi piękności lub inwestorami na Wall Street. Po prostu dlatego, że tam są sława, pieniądze i uznanie. Z tego powodu tak trudno jest dzisiaj motywować dzieci w szkole. Wiedzą, że osiągnięcia zawodowe nie są wyłącznie przypisane do sukcesów akademickich, jak to kiedyś miało miejsce”.

Zastąpmy lekarza adwokatem i zobaczmy, czy pasuje. Nasze dziecko będzie jednym z kilku tysięcy adwokatów walczących o klienta z kolegami, ale też z radcami prawnymi, rzecznikami patentowymi, doradcami podatkowymi i – jeśli spełni się wola polityczna partii rządzących – z magistrami prawa. Czy zatem kierując dziecko w stronę adwokatury, zapewniamy mu dobrą przyszłość, czy wręcz przeciwnie? Czy nie zapominamy, że adwokatura jutra będzie się różnić od dzisiejszej, a i będzie zupełnie inna niż ta, w której my w przeszłości rozwijaliśmy skrzydła?

Obserwacje pana Kiyosaki dotyczące przestarzałej szkoły dotyczyć mogą polskich realiów. W podsumowaniu dyskusji o tegorocznych maturach z języka polskiego (Ewa Wilk, Test na rozum, „Polityka” 2011, nr 25) znajdujemy przerażające wnioski. Przywołajmy trzy ze wskazanych dziesięciu: „Oczekiwano, że szkoła będzie uczyć samodzielności myślenia – dalej skłania ona do poszukiwania utartych formuł, gotowych odpowiedzi, tresując już teraz na potęgę do testów. […] szkoła ma wpoić umiejętność korzystania ze źródeł wiedzy, zwłaszcza w dobie wszechwiedzącej sieci – dziś często mamy do czynienia z karykaturą tej umiejętności”. I dalej: „Marzeniem była powszechna biegłość w formułowaniu myśli w mowie i piśmie – uczniowie piszą coraz mniej (…) A w całej karierze szkolnej mówi się publicznie (…) tylko raz – podczas maturalnej prezentacji” itd. itd.

Można twierdzić, że szkoła zniechęca dzieci do czytania już od samego początku. No bo dlaczego dzieci czytają od co najmniej czterdziestu lat te same, archaiczne obecnie lektury. Nie umniejszając dorobku autorom, warto zastanowić się, co o aktualnej rzeczywistości mówią dziecku np. Kuleczka, Pyza na polskich dróżkach czy Awantura o Basię i Dzieci z Bullerbyn? Świat dawno miniony i papierowa fabuła zniechęcają do książek, czyli wywołują skutek zgoła odmienny od zamierzonego. Polskie lektury szkolne to nieprzystający do rzeczywistości skansen i trudno doprawdy pojąć, co zapewnia mu tak długie trwanie. Dziecko zestawia je z barwnym światem kreskówek, gier komputerowych czy strumieniem informacji z Internetu i – co zrozumiałe – odrzuca to, co nudniejsze.

Rację ma więc Kiyosaki, że „świat się zmienił, ale nie zmieniła się edukacja”. Czy możemy zapewnić dziecku odpowiedni system edukacji? Jako wyborcy tylko pośrednio, czyli w bardzo ograniczonym zakresie. Jako decydenci przy wyborze szkoły tak, ale w ramach naszych możliwości – finansowych, geograficznych i logistycznych. Z bólem przyznaję, że wobec nadmiaru informacji w obrocie istotnym kryterium przy wyborze szkoły powinna być dzisiaj możliwość nauki rzeczy ważnych i nabycia umiejętności, które pozwolą dać sobie radę w życiu, a mniej okazja do przyswojenia ogólnej encyklopedycznej wiedzy, przydatnej, co prawda, w intelektualnej konwersacji, ale poza tym niepraktycznej.

Kiedy wahałem się nad wyborem szkoły podstawowej dla moich zstępnych, znajomy przekonywał mnie słowami: „Przecież dziecko nie musi znać dopływów Wisły”. I ja, który prawobrzeżne dopływy Wisły mogę wymienić o każdej porze dnia i nocy (lewobrzeżnych już nie, bo nie kazano mi się ich nauczyć), przyznałem mu rację. Skutek jest taki, że dzieci mają spore braki w wiedzy o Polsce, nie znają rodzimych przysłów i ludowych mądrości, a ojczysta historia nie wywołuje w nich emocji. W nienajlepszej według moich wyobrażeń o szkole, ale jednej z droższych placówek oświatowych nauczyły się one wszakże, że wszystko ma swoją przyczynę, zawsze zatem warto pytać, „dlaczego”, i że każdy ma prawo wyrażania swojej opinii, a budować ją należy na podstawie różnych, sprzecznych ze sobą informacji. Są też przekonane, że zły jest rasizm, ściąganie i mówienie nieprawdy. Testy, sprawdziany i publiczne wystąpienia to dla nich chleb powszedni. Czy tak wyposażone poradzą sobie w życiu? Można się tym pytaniem zadręczać, ale po co, skoro odpowiedź i tak poznamy dopiero w przyszłości.

Kyiosaki zwraca uwagę na doniosłość wiedzy o finansach, twierdząc, że „w życiu nie chodzi o to, ile pieniędzy się zarobi, tylko o to, ile się zachowa”. Według niego „nawet gdy miliony wykształconych ludzi odnoszą sukcesy zawodowe, prędzej czy później pogrążają się w kłopotach finansowych. Pracują ciężej, ale nie idą do przodu. W ich wykształceniu pominięto nie to, jak zarabiać pieniądze, tylko jak je wydawać. Nie wiemy co robić, gdy je już zdobyliśmy. Nasze finansowe uzdolnienia określają to, co robimy z pieniędzmi, które otrzymujemy, jak ich bronimy przed zabraniem przez innych ludzi, jak długo je trzymamy i na ile efektywnie pracują dla nas. Większość ludzi nie może powiedzieć, dlaczego szarpie się z finansami, ponieważ nie rozumie przepływu pieniędzy. Można być bardzo wykształconym i odnosić sukcesy zawodowe, jednocześnie być finansowym analfabetą”. Polska szkoła tej wiedzy nie daje, nikt zatem nie zastąpi w tym rodziców. Tylko czy rodzice sami taką wiedzę posiadają?

Istotnym elementem edukacji powinna być umiejętność prezentacji. Bo czy tego chcemy, czy nie – jak słusznie konstatuje Kyiosaki – „W prawdziwym świecie często jest tak, że to nie mądrzy idą do przodu, ale umiejący się wyróżnić”. W anglosaskim systemie edukacyjnym przedszkolaki bawią się w „show and tell”. Pokazują przyniesione zabawki klasie i opowiadają o nich. Ma to ich wdrożyć do publicznych wystąpień. Tak ukształtowane nastolatki bez większej tremy występują publicznie. W Polsce rodzice powinni sami zadbać, aby dziecko się tego nauczyło, w miarę możliwości przy pomocy szkoły, do której uczęszcza.

Zadania polskiego rodzica nie są zatem łatwe. Twierdzę, że nie ma rodziców nieomylnych. Żeby popełnić najmniej błędów edukacyjnych, najlepiej założyć, że priorytetem nie jest uzyskanie najlepszego materiału do licytacji na sukcesy, ale zadowolenie dziecka i jego spełnienie się, choćby jako instruktor nurkowania, perkusista czy motorniczy tramwaju. Wtedy są największe szanse, że dziecko będzie współpracować, szczególnie w bardzo ważnym nastoletnim okresie przebudowy mózgu. Bo jak melancholijnie zauważył Andrzej Mleczko w świetnym skeczu w komedii Olafa Lubaszenki Chłopaki nie płaczą – „trudno znaleźć dziś dobrą opiekunkę do dziecka…, ale jeszcze trudniej znaleźć dobre dziecko…”

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".