Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 5-6/2012

Moi profesorowie z lat 1946–1950 na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego

Kategoria

Udostępnij

N adszedł w moim życiu czas, że lubię wracać pamięcią do różnych wydarzeń z odległej przeszłości. Tym razem z okresu studiów na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego w latach 1946–1950. I to tylko do ich wycinka, ale bardzo dla mnie ważnego, tyczącego się wykładowców z mojego Wydziału. To dzięki niektórym z nich zostałem adwokatem.

Wspomnienia owe dotyczą osób na ogół barwnych, a w oczach ówczesnego studenta budzących respekt. Była to kadra w zdecydowanej większości znakomitych uczonych z okresu II Rzeczypospolitej, patriotów, wspaniałych ludzi, którzy uczyli studentów w warunkach konspiracji antyniemieckiej w Warszawie, ryzykując, bez żadnej przesady, życie własne i swoich rodzin.

Na Wydział Prawa UW zapisałem się jeszcze w lecie 1946 r. Warszawa była miastem gruzów i ruin. Tylko główne szlaki uliczne, szczególnie w Śródmieściu, były prowizorycznie uprzątnięte. Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście, straszliwie okaleczone w czasie Powstania 1944 r., prowadziły mnie do Wydziału Prawa, który mieścił się w budynkach katolickiego Seminarium Diecezjalnego. Tam wydzielono uniwersytetowi na potrzeby uprawiania działalności wykładowczej i naukowej dwie sale i kilka pokoików. Była to tzw. Dziekanka. Pamięć już i w tym opisie trochę zawodzi, aczkolwiek gdy mijam te miejsca, zawsze ulegam wzruszeniu. Wedle ówczesnej prasy na studia prawnicze zgłosiło się 1600, czy może tylko 1400 osób, oczywiście myślę o pierwszym roku. Od razu powiem, że skończyło je w 1950 r. (studia trwały wówczas cztery lata), o ile dobrze pamiętam, 240 lub 260 studentek i studentów. Reszta z różnych przyczyn odpadła albo kończyła studia w innych okresach. Młodzi ludzie (ale byli wśród nas także i bardzo dorośli) pochodzili z różnych sfer społecznych. Chyba najwięcej młodzieży rekrutowało się ze środowisk miejskich – inteligenckich.

Orientacja polityczna studentów była w znakomitej większości antykomunistyczna, ale raczej niemanifestowana. Znaleźli się harcerze Szarych Szeregów i żołnierze Armii Krajowej, w tym pewna liczba młodzieży powstańczej. Marksizm wkraczał na Wydział powoli. Bardziej wyrazisty, jeżeli chodzi o profesurę, zaczął być widoczny, gdy już kończyłem studia.

Tymczasem w całym kraju szalał terror stalinowski. „Łamano kości” zwolennikom rządu londyńskiego. Bezwzględnie zwalczano polityków innych niż komunistyczny obozów. Polityka w rozmowach ówczesnych studentów zajmowała mało miejsca – pojawiała się wyłącznie w kręgach zaprzyjaźnionych ze sobą kolegów.

Jesień 1946 r. to trzeci rok istnienia tzw. władzy ludowej w Polsce, natomiast drugi rok jawnego studiowania po II wojnie światowej na Uniwersytecie Warszawskim. Chcieliśmy ukończyć nasz Uniwersytet i iść szybko do pracy. Wielu z nas zresztą pracowało w ten czy inny sposób od początku podjęcia studiów. W kraju zrujnowanym przez wojnę, przez który przewaliły się w latach 1939–1945 dwa walce militarne, niemiecki i sowiecki, było „głodno i chłodno”, a trzeba było jakoś egzystować.

Wspomnienia o moich Profesorach po części wyzwoliła napisana pod redakcją prof. Grażyny Bałtruszajtys z całym gronem współautorów (22 osoby) książka pt. Profesorowie Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego 1808–2008, wydana przez Wydawnictwo LexisNexis w 2008 r. Zawiera ona rzeczowe, wręcz leksykalne artykuły biograficzne, najczęściej 2–3-stronicowe.

Na pierwszym roku 1946/1947 wbił mi się w pamięć prof. Marian Jedlicki z przedmiotem historia ustroju państw na zachodzie Europy, który nie został uwzględniony w wyżej wymienionej książce. Piękny, sugestywny język, mnóstwo ciekawych szczegółów historycznych. Człowiek wysokiej postury, starannie ubrany, wykładający w postawie stojącej, ekskurator wyższego szkolnictwa w okresie II wojny światowej na terenie Wielkiej Brytanii. Duża postać naukowa. Tłumy studentów na wykładach. Siedzieli lub stali ciasno stłoczeni, ponieważ wykładowca obiecał, że uczestnik jego zajęć, gdy uzyska wpis do indeksu diligenter lub diligentissimus – bez trudu zda egzamin. Mówił na wykładach wolno, aczkolwiek z pewną emfazą, aby można było wszystko zapisać. Ja akurat wspomnianego wpisu w indeksie nie uzyskałem. Pamiętam ciekawą z nim rozmowę na egzaminie: „Umie pan na trójkę, ale ponieważ z innych przedmiotów, jak widzę w indeksie, ma pan dobre stopnie, nie wypada mieć trójki”. Ja na to: „Ależ Panie Profesorze, od Pana przyjmę trójkę”. Nic nie pomogło. Zmarnował mi – jak to się do dziś mówi – całe wakacje, ponieważ musiałem notatek z jego wykładów nauczyć się niemal na pamięć. Zdałem przedmiot na czwórkę.

Historię ustroju Polski i dawnego prawa sądowego wykładał profesor Jakub Sawicki, zwany potocznie Kubą. Była to piękna postać w sensie intelektualnym. Zaprzysięgły katolik. Niektórzy koledzy studenci, aby go dla siebie zjednać na egzaminie, ostentacyjnie nosili lekko wysunięte szkaplerzyki z Matką Boską. Podobno dawało to określone rezultaty. Ja zdałem bez demonstracji szkaplerzyka.

Zajęcia z prawa rzymskiego prowadził dr Edward Gintowt-Dziewiałtowski – solidnie, z karteczek wyciąganych z kieszeni. Zaproponował mi, aby kolokwium zaliczeniowe z tego przedmiotu odbyło się w czasie, gdy będę odprowadzał go przez ruiny Warszawy do kolejki WKD w okolicach dawnej Sali Romy przy ul. Nowogrodzkiej. Kolokwium trwało około godziny i zakończyło się szczęśliwie trójką. Natomiast egzamin z prawa rzymskiego zdawałem u prof. Włodzimierza Kozubskiego i uzyskałem wynik dobry.

Trzeba pamiętać, że w owych czasach wszystkie egzaminy zdawaliśmy jednego dnia, ale od tej żelaznej reguły zaczęły dość szybko następować wyjątki. Można było „oszaleć z przekucia”.

Ekonomię wykładał prof. Stefan Zaleski. Szybko go z uniwersytetu usunięto za prawicowe przekonania polityczne i naukowe. Z kolei znany ekonomista z przedwojennego UJK we Lwowie, prof. Stanisław Grabski, o którym niegdyś pisałem już w „Palestrze”, wykładał w roku akademickim 1947–1948 współczesne doktryny społeczne. Dopiero co powrócił z Londynu. Był prawie kompletnie głuchy. Rozmawiało się z nim na egzaminie przez trąbkę, którą robił z gazety i przykładał do ucha. Bardzo miły, bardzo leciwy Pan, ale chyba ciągle wylękniony po nie tak odległym w czasie pobycie w sowieckim więzieniu (1939–1941). Na egzaminie nie chciał uwierzyć w moją opinię popartą dłuższą autentyczną opowiastką o „morale” i „dyscyplinie” idących w 1944 r. na Berlin wojsk sowieckich. Opowiedziałem mu, że pijanego do nieprzytomności majora Armii Czerwonej, leżącego na ziemi w błocie, kopał w głowę starszyna (to chyba kapral?), wzywając owego przełożonego do powstania z ziemi, bo oddział właśnie miał ruszać w dalszy pochód. Kopaniu towarzyszyły szczególnie wyszukane wulgarne słowa, których nie godzi się przytoczyć. Profesor Grabski w owym czasie piastował w Polsce urząd wiceprzewodniczącego Krajowej Rady Narodowej i wypadało mu oficjalnie nie wierzyć w moją niechęć do Armii Czerwonej. Ale oceniony zostałem na stopień celujący, choć przez cały egzamin (byłem w pokoju sam z Profesorem) nie padło słowo o przedmiocie wykładu.

Ciekawą postacią był profesor tytularny Henryk Piętka. To był dopiero oryginał! Prowadził wykład z teorii prawa oraz z socjologii – ciekawie, ale dość chaotycznie – chyba z nadmiaru wiedzy. Mieszkał, jak mówiono, w Milanówku i tam zapraszał studentów na egzamin, o którym krążyły legendy. Był bardzo lubiany, właśnie za postawę człowieka mającego dystans do siebie i otoczenia.

Profesor Jan Wasilkowski, wybitny cywilista, wykładał przystępnie prawo cywilne, które – choć od początku orientowałem się na prawo karne – nieźle zrozumiałem, a to przydawało mi się w życiu adwokackim. Profesora wspominam życzliwie, choć był zanadto hieratyczny.

Profesor Stefan Rozmaryn od początku nie zrobił na mnie, i wielu z nas, dobrego wrażenia. Na pierwszym wykładzie z nauki o państwie i polskim prawie państwowym powiedział: „przyszliśmy do Polski i podnieśliśmy władzę, która leżała na ulicy”. Oddaję ten zwrot w sposób pełny, bo obrażał naszą inteligencję. Dla nas komunizm sowieckiego typu był odebraniem Polsce przemocą suwerenności narodowej i państwowej.

Niektórych profesorów pamiętam dość słabo. Z zajęć Maurycego Jaroszyńskiego, wykładającego prawo administracyjne i ustrój państw współczesnych, zapamiętałem, że mówił dość scholastycznie. Prof. Jerzy Lubowicki wykładał trudną skarbowość. Profesor Stanisław Batawia prowadził zajęcia z kryminologii i z psychiatrii sądowej. Zupełnie nie pamiętam docenta Jerzego Starościaka, tak jak i ekonomistów Kazimierza Secomskiego i Witolda Trąmpczyńskiego. U wszystkich uzyskałem oceny dobre.

Ceniłem dr. Pawła Horoszewskiego, wykładowcę kryminalistyki i psychologii kryminalnej. Zajęcia były barwne, ciekawe, z eksperymentami demonstrowanymi np. na  temat tego, co są warte zeznania świadków. Każdy z uczestników tych eksperymentów widział zupełnie co innego podczas takiego spektaklu.

Fatalnie wypadłem u prof. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego w pierwszym podejściu do egzaminu z medycyny sądowej. Za drugim „zarobiłem” trójkę i bardzo sobie ją cenię, bo solidnie chodziłem na ćwiczenia w Zakładzie Anatomii Patologicznej. Był to maj roku akademickiego 1948/1949 – jak wynika z indeksu. Potworne upały, a nasza grupa studencka musiała obserwować najbardziej wyrafinowane sekcje zwłok. W tym okresie nie byłem w stanie jeść normalnie posiłków i bardzo źle spałem. Profesor był uprzejmy, ale kostyczny, jak i jego przedmiot.

Poprawnie wykładał prawo wyznaniowe prof. Henryk Świątkowski – ówczesny minister sprawiedliwości, ale przedmiot wydawał się nam mało atrakcyjny.

Pamiętam wykłady z prawa handlowego prof. Romana Piotrowskiego, który wrócił po II wojnie światowej spędzonej na Wydziale Prawa dla Polaków Uniwersytetu w Oksfordzie. Zrobił na nas wrażenie człowieka złamanego psychicznie praktyką władzy ludowej w dziedzinie transformacji ustrojowej, która szczególnie dotknęła prawo handlowe i praktykę gospodarczą. Z wykładanego przez niego przedwojennego kodeksu handlowego zapamiętałem teorię „dobrego kupca”, która z socjalizmem nie miała nic wspólnego.

Na czwartym roku prawo międzynarodowe publiczne i zagadnienia polskiego prawa konstytucyjnego wykładał ciekawie prof. Cezary Berezowski. Bardzo dużym powodzeniem cieszyły się ćwiczenia z prawa cywilnego prowadzone przez ówczesnego asystenta mgr. Witolda Czachórskiego. Pamiętam jego sportową sylwetkę oraz noszone marynarki angielskiego kroju, które robiły duże wrażenie.

U prof. Stanisława Ehrlicha zdałem dobrze teorię prawa, ale już zdawany również u niego egzamin z ustroju i prawa ZSRR wypadł fatalnie. Jako współzdający trafił mi się ówczesny absolutny prymus rocznika 1946–1950 Jan Baszkiewicz – późniejszy profesor UW i PAN, znawca dziejów Francji, odznaczony m.in. Legią Honorową. Ustrój ZSRR raz przeczytałem ze słynnej historii WKP(b), biblii komunistów radzieckich, chyba autorstwa samego Stalina. Baszkiewicz, który mnie zapewnił, że też tylko raz przeczytał owe mity radzieckie, „śpiewał jak z nut”, a ja, pytany przez egzaminatora śmiertelnie poważnie o znaczenie dla gospodarki radzieckiej pasów leśnych tworzonych dla zapobiegania wysuszaniu terenów pustynnych, zupełnie straciłem głowę i rezon. Musiałem powtarzać ów materiał i po dwóch miesiącach, niewiele mądrzejszy z przedmiotu wykładowego, zdałem go. Ten powtórny egzamin też przebiegał z perypetiami. Byłem straszony przez pierwszego poznanego na studiach profesora-marksistę egzaminem komisyjnym. Co jak co, ale historię WKP(b) poznałem nieźle. Kolega ze studiów, ksiądz z powołania, późniejszy wiceoficjał Sądu Konsystorskiego, opowiadał mi, jak wyglądał jego egzamin u prof. Ehrlicha. Zażądał od niego indeksu i postawił mu piątkę. Zszokowany ksiądz-student zapytał: „Jak to, a egzamin?” A prof. Ehrlich na to: „Ksiądz zdał już egzamin, nie opuszczając ani jednego mojego wykładu. Ponadto zna ksiądz teologię ze studiów w Watykanie”. Tak to wyglądały różne symbiozy stosunków międzyludzkich na gruncie mojego Wydziału.

Nauczony ostrożności, u drugiego marksisty, dr. Stanisława Pławskiego, zdałem egzamin z radzieckiego prawa karnego na piątkę. Wystąpił on z propozycją, abym rozważył przyjęcie u niego asystentury. Serdecznie podziękowałem za miły gest.

Wybitną postacią naukową był wówczas prof. Stanisław Śliwiński, wychowanek Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i twórca cenionej do dziś warszawskiej szkoły prawa karnego. Zdawałem u niego zarówno prawo karne materialne w roku 1948/1949, jak i procedurę karną w roku 1949/1950. Oba przedmioty studiowałem z niezwykłym zainteresowaniem i nauczyłem się ich przykładnie. Niestety z prawa karnego materialnego egzamin profesor ocenił, niezwykle sprawiedliwie, na trójkę, ale rok później z procedury karnej dostałem piątkę. Widziałem, że profesor ma minę człowieka lekko zaskoczonego tą rozbieżnością w wynikach egzaminów. Zapytał, skąd ta drastyczna różnica. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że w pierwszym przypadku zaistniał brak „szczęścia egzaminacyjnego” i stąd ten wynik. Profesor po chwili milczenia powiedział: „tak, istotnie czasami się to zdarza. Szczęście do egzaminu i egzaminatora jest bardzo potrzebne. Wiem, że oba przedmioty pan dobrze opanował”. I po chwili dodał: „A gdyby pan zechciał u mnie od jesieni zgłosić się na seminarium doktoranckie – to ma pan drogę otwartą”. Byłem w owej chwili naprawdę szczęśliwym człowiekiem.

Przez dwa lata uczęszczałem na seminarium mojego Mistrza. Mam to wszystko zanotowane w Index Lectionum nr albumu 6131, wydanym z datą 22 października 1946 r. Seminarium liczyło ok. 15–20 osób. Byli to w przeważającej mierze adwokaci warszawscy, nieraz w dość zaawansowanym wieku, o znanych nazwiskach. Przykład owych adwokatów, żywa i na wysokim poziomie dyskusja, traktowanie mnie jak kolegę sprawiły, że adwokaturę obrałem sobie za cel mojego życiowego powołania. Seminarium po około dwóch latach rozwiązano, gdyż nie było amatorów na wprowadzony w tym czasie w miejsce stopnia doktora, a pochodzący ze wzorów sowieckich stopień „kandydata nauk”. Po kilku latach studia doktoranckie przywrócono, ale ja byłem już wówczas całkowicie zajęty pracą w adwokaturze.

Pięknie drogę życiową prof. Stanisława Śliwińskiego zaprezentowała prof. Genowefa Rejman w ww. książce o profesurze Wydziału Prawa UW.

W 1953 roku, kiedy już byłem aplikantem adwokackim w izbie warszawskiej, na wykład do wynajmowanej przez ORA sali, przy ulicy Trębackiej 4, przyszedł w charakterze prelegenta prof. Stanisław Ehrlich. Wypatrzył mnie siedzącego w trzecim rzędzie krzeseł, podszedł i bardzo serdecznie pogratulował „dobrze obranego zawodu na trudne czasy”.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".