Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 5/2019

Wspomnienia z ciekawych czasów – 4 czerwca 1989 r.

Kategoria

Udostępnij

Z bitkę słów „prezydent Lech Wałęsa” usłyszałem po raz pierwszy 4 czerwca 1989 r. około godzin południowych.

Tego dnia od szóstej rano siedziałem w sali konferencyjnej Urzędu Dzielnicowego Kraków-Śródmieście jako reprezentant Solidarności w Okręgowej Komisji Wyborczej dla Krakowa-Śródmieścia.

W historycznym momencie pierwszych w komunistycznym kraju w miarę wolnych wyborów naszym zadaniem było przyjęcie głosów i sprawozdań od wszystkich obwodowych komisji wyborczych, podsumowanie wyników wyborów w naszym okręgu wyborczym, sporządzenie komunikatu o wyniku wyborów w okręgu i przekazanie tychże do Państwowej Komisji Wyborczej w Warszawie.

Zważywszy, że lokale wyborcze czynne były (o ile dobrze pamiętam) do dziesiątej wieczór – praca członków komisji okręgowych zaczynała się w zasadzie grubo po dwudziestej drugiej, przeto ogólnie rzecz biorąc – ich pobyt w lokalu OKW od szóstej rano w gruncie rzeczy nie miał sensu. Ta generalna uwaga nie dotyczyła jednak OKW Śródmieście w Krakowie z racji jej nadzoru nad tzw. „zamkniętymi obwodami głosowania”, a więc szpitalami, domami starców, aresztami i co najistotniejsze – jednostkami wojskowymi.

A w tych ostatnich, jak to w wojsku – zbiórka pododdziałami – kolejno odlicz – do głosowania marsz! I w ten właśnie sposób już od godziny jedenastej zjawiali się u nas mundurowi delegaci poszczególnych jednostek, by przekazać nam wyniki głosowania.

Zaimek „nam” traktować tu należało z daleko posuniętą rezerwą – jako że wyniki te fizycznie składano na ręce mundurowego członka OKW – majora, doktora chemii – wykładowcy w Oficerskiej Szkole Wojsk Chemicznych w Krakowie.

Człowiek ten obdarzony niezwykłą inteligencją i dużą dozą poczucia humoru z ironiczną powagą tłumaczył nam ratio legis swej wśród nas obecności.

– Wiecie Państwo – mamy na naszym terenie pewną liczbę jednostek wojskowych. Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak ucierpiałaby tajemnica państwowa, a co za tym idzie – interesy strategiczne Paktu Warszawskiego, gdybyście dowiedzieli się, że na Wrocławskiej służy 250 żołnierzy, na Balicach 400, a w ogóle w okolicach Krakowa jest np. 12 jednostek wojskowych?

Dlatego jestem tu po to, by odebrać dane z tych jednostek, podsumować je i podać Państwu zbiorczą liczbę żołnierzy w naszym okręgu wyborczym...

Z Panem Majorem nawiązałem dość szybko zażyłość, więc gdy zjawili się delegaci z pierwszej jednostki – chrząknął znacząco i podniósł sprawozdanie do oczu w taki sposób, że zachodząc go od tyłu – bez trudu odczytałem wyniki. Były szokujące. Na listę krajową oddano pojedyncze głosy, na kandydatów PZPR takoż – Solidarność przechodziła ławą... Nie inaczej było w kolejnych przypadkach.

– No – szwankuje u was praca wychowawcza – skomentował Pan Major wyniki głosowania w Balicach – niedobrze, koledzy – oj niedobrze... w jego głosie brzmiała źle ukrywana satysfakcja.

Krótko po tej scence zjawili się trzej przedstawiciele Oficerskiej Szkoły Wojsk Chemicznych. Pan Major pokiwał głową, zrobił zatroskaną minę i powiedział w moim kierunku „panie mecenasie – widzę, że następną nominację będę mógł otrzymać tylko z rąk pana prezydenta Lecha Wałęsy”.

Zanim jednak doszło do opisanej wyżej scenki, upłynęło osiem lat z okładem od pewnej niedzieli kiedy to:

Grudniowy wstał świt

Nie wiedział nic nikt

Milczały jak grób telefony

A z radia wódz sam

Powiedział, że stan

Wojenny jest wprowadzony

W ten grudniowy ranek wpadliśmy całą rodziną we wściekłość, gdy okazało się, że „zepsuło się” nam radio i nie wysłuchamy oczekiwanych 60 minut na godzinę. Nie mieliśmy telewizora, więc ominął nas szok wysłuchania orędzia do narodu – o wszystkim powiadomiła nas sąsiadująca z nami siostra.

Nazajutrz – 14 grudnia, w poniedziałek o godzinie 9.00 miałem się stawić w Sądzie Rejonowym w Nowym Sączu jako obrońca czterech działaczy gorlickiej Solidarności, którzy parę miesięcy wcześniej wypowiedzieli się nieprzychylnie o gorlickiej prokuraturze.

Z niejaką tremą wyjeżdżałem bladym świtem do Sącza bez pewności, czy uda mi się dojechać na termin.

Udało się – znalazłem się pod salą sądową. Na drzwiach owszem – wisiała wokanda z nazwiskami mych klientów – tych ostatnich jednak nie było.

Zostali internowani – powiadomiła mnie uprzejma protokolantka – ma pan mecenas wolny dzień, a czy uda się panu dojechać szczęśliwie do Gorlic (mieszkałem tam od poniedziałku do piątku) – czas pokaże.

Dojechałem tego samego dnia około godz. 19.00. Na grybowskim rynku, po którym hulał porywisty, mroźny wiatr spędziłem około dwóch godzin w oczekiwaniu na najbliższy autobus do Gorlic. Myślałem o swym śp. Ojcu, który w tymże Grybowie ujrzał światło dzienne w marcu 1915 na linii frontu I Wojny – tuż przed krwawą majową ofensywą, która przełamała opór rosyjski pod Gorlicami.

Gdy zjawiłem się wieczorem w wynajmowanym mieszkaniu, moja gospodyni nie kryła radosnego zdumienia.

To jednak Pan dojechał – a myśmy się bali o Pana! Wie Pan – te Ustrzyki, nowosądecki ratusz – te łemkowskie lasy...

Nazajutrz w zespole adwokackim, którego byłem członkiem, dowiedziałem się nieco więcej miejscowych nowin, a nie były one wesołe.

Najistotniejszą z nich była wiadomość o aresztowaniu przewodniczącego Solidarności w zakładach Glinik pana Bronisława Wielgosza. Władze w pierwszej chwili nie doceniły tego dochodzącego do sześćdziesiątki związkowca i nie umieściły go na liście do internowania.

A Glinik – największy zakład przemysłowy ówczesnego województwa nowosądeckiego – po usłyszeniu exposé szefa WRON po prostu przerwał pracę, oczekując na przybycie inż. Wielgosza, który cieszył się wśród załogi ogromnym zaufaniem i szacunkiem.

Przewodniczący zjawił się wśród załogi, od której dowiedział się o internowaniu całej komisji zakładowej, i stwierdził krótko „skoro oni siedzą – my stoimy”.

I w taki oto sposób Bronisław Wielgosz zapoznał się z więzienną celą – nie jako internowany, lecz jako podejrzany o zbrodnię, za którą dekret o stanie wojennym przewidywał karę od trzech lat pozbawienia wolności do kary śmierci.

Dwa dni później w zespole adwokackim zjawiła się jego małżonka z zapytaniem, czy podjąłbym się jego obrony. Odpowiedź mogła być tylko jedna – oczywiście.

Parę dni później rozpoczął się proces w trybie doraźnym przed Sądem Wojewódzkim w Nowym Sączu.

Badając nieco wcześniej akta, stwierdziłem, że składowi sędziowskiemu przewodniczył będzie sędzia Andrzej Englot, co w pierwszej chwili wzbudziło we mnie niejaką nadzieję.

Wcześniej – w okresie „festiwalu Solidarności” sprawiał wrażenie zdecydowanie pozytywne – poznałem go bliżej przy okazji turnieju tenisowego dla prawników nowosądeckich. Wyrażał dość śmiałe sądy o PRL-owskiej rzeczywistości przełomu lat 1980–1981, opowiadał śmiałe dowcipy polityczne, za kołnierz nie wylewał – ot, taki „brat łata”.

Proces, który rozpoczął się chyba 19.12.1981, przekonał mnie, że zarysowana wyżej ocena tego człowieka (choć ponoć człowiek to brzmi dumnie) była absolutnie nieuprawniona.

Dekret generała Jaruzelskiego przekręcił go o 180 stopni, długie godziny męczących rozpraw, które kończyły się ciemną nocą, pozwoliły mi stwierdzić, że pan przewodniczący, będący w tym momencie p.o. prezesa Sądu Wojewódzkiego w Nowym Sączu, zrobi wszystko, by otrzymać oczekiwane stanowisko prezesowskie.

Rozprawy obfitowały w spięcia pomiędzy mną i przewodniczącym składu, którym to potyczkom sekundował szef nowosądeckiej bezpieki, znany mi z dzieciństwa i wczesnej młodości jako ministrant w mojej prokocimskiej parafii.

Przypominam sobie moment, gdy sędzia Englot zadał świadkowi pytanie i nie czekając na reakcję świadka – sam na nie odpowiedział i próbował tę odpowiedź umieścić w protokole.

Wstałem z ławy obrończej i zwróciłem się do sądu z uwagą, że pan przewodniczący próbuje przeprowadzić dowód z przesłuchania siebie samego, bo przecież świadek nie otworzył jeszcze ust, a odpowiedź sformułowana przez pana przewodniczącego ma być wciągnięta do protokołu rozprawy.

Przepytywany świadek, prosty, lecz bystry i inteligentny robotnik Glinika, włączył się w tym momencie, oświadczając, „no jasne – ja przecież jeszcze nie zdążyłem niczego powiedzieć”. Po sali rozległ się dyskretnie tłumiony śmiech nielicznej publiczności.

Po takim dictum pan przewodniczący łaskawie zezwolił na odpowiedź, lecz widocznie pozostał w nim jakiś osad niechęci do oskarżonego i jego obrońcy, która to niechęć eksplodowała parę dni później.

Była już chyba siódma wieczór, rozprawa toczyła się od godziny dziewiątej, co chyba nie było bez znaczenia. Zeznawał jeden ze świadków, do którego miałem jedno zaledwie pytanie. Gdy zatem przewodniczący udzielił mi głosu, zapytałem świadka o to, czy była dyskutowana kwestia, by po zakończeniu zmiany zostać w zakładzie lub pójść do domu.

W tym momencie przewodniczący składu poruszył się nerwowo w fotelu i dość jadowitym głosem udzielił mi napomnienia, które brzmiało mniej więcej tak: „ mógłby pan, panie mecenasie, zadawać pytania mniej sugerujące odpowiedź – ja wiem, że adwokat musi się wykazać...”.

Nie wiem, czym miałem się „wykazać”, gdyż wstałem z ławy i wykrzyczałem, kierując się do składu sądzącego, by wziął mnie w obronę przed paskudnymi insynuacjami serwowanymi pod moim adresem. W wymiarze sprawiedliwości – krzyczałem – pracuję już sporo lat i niezależnie od tego, po której stronie stołu sędziowskiego przyszło mi wykonywać zawód, gierki, o które pomawia mnie sędzia przewodniczący, były mi wstrętne i obce.

A poza wszystkim innym – pragnę przypomnieć, że przed paroma dniami to nie ja, lecz ktoś zupełnie inny zadawał pytanie, odpowiadał sam na to pytanie i próbował tę odpowiedź przemycić do protokołu rozprawy!

Wykrzyczawszy tę kwestię, gwałtownym ruchem zdjąłem togę i cisnąłem ją na pulpit ławy obrończej, dodając przy tym, że proszę o pięciominutową przerwę.

Na sali zapadła cisza jak makiem zasiał, zmącona po chwili słowami „ogłaszam półgodzinną przerwę”.

Przerwa trwała prawie godzinę – sąd powrócił na swoje miejsce i padło pytanie pod moim adresem, czy mam uwagi do protokołu – bo wie pan, panie mecenasie, że sąd w Nowym Sączu słynął z dobrych manier na salach rozpraw...

Potwierdziłem uwagę pana przewodniczącego, nadmieniając przy okazji, że jesteśmy wszyscy mocno zmęczeni i przeprosiłem za eksces.

Przewodniczący podyktował protokolantce moje pytanie jednak w takiej formie, która miała rzeczywiście lekko tendencyjną wymowę.

Bardzo grzecznie zaprotestowałem, wyjaśniając, że mam zwyczaj zapisywania swych pytań na marginesie mojego protokołu i mogę okazać, że brzmiało ono inaczej. Dwóch sędziów kiwnęło potakująco głową, ten sam gest wykonali protokolantka i prokurator.

Do protokołu wprowadzono pierwotnie zadane pytanie, a pan przewodniczący wyłączył się z prowadzenia rozprawy i w tym dniu nie odezwał się już ani słowem – jego obowiązki przejął sędzia Wieczorek i prowadził rozprawę w sposób profesjonalny.

Dzień wyroku wypadł chyba w połowie stycznia.

Prokurator Przybycień załamującym się głosem zażądał dla oskarżonego siedmiu lat pozbawienia wolności.

Sąd orzekł karę trzech lat, a więc najniższą, jaką przewidywał bezprawnie wydany dekret o stanie wojennym. Bezprawnie – bo stan wojenny ogłoszony został przez Radę Państwa, choć trwała wówczas sesja Sejmu. Ale jak wiadomo, silniejszy może więcej, niezależnie od tego, czy siła ta zasadza się na bagnetach, czy na większości sejmowej.

Jak wspomniałem, proces prowadzony był w trybie doraźnym, a więc nowosądecki wyrok był prawomocny. Nie doceniliśmy jednak pana przewodniczącego. Napisał zdanie odrębne, w myśl którego kara trzech lat pozbawienia wolności była drastycznie łagodną i jego zdaniem powinna wyrażać się pięcioma latami, a następnie z powołaniem się na własne zdanie odrębne wystosował wniosek do prokuratora generalnego o rewizję nadzwyczajną na niekorzyść oskarżonego.

Rewizja została wniesiona – Sąd Najwyższy podniósł karę do lat czterech. Przez to Bronisław Wielgosz nie mógł w pełni skorzystać z amnestii wydanej w roku 1982 – z więzienia w Hrubieszowie wyszedł jako strzęp człowieka po dwóch latach.

 

Wielokrotnie – już w III RP – pytali mnie znajomi o postawę sędziów w okresie lat osiemdziesiątych. Odpowiadałem krótko – gdy któryś z nich chciał być niezawisłym – był niezawisłym. Ta niezawisłość była zapisana konstytucyjnie. A że niektórym „nie chciało się chcieć” – wynikało to wyłącznie z indywidualnych wyborów wynikających z cech intelektualnych czy moralnych.

Pan przewodniczący doczekał się upragnionej prezesury za cenę pogardy całego środowiska i złej pamięci trwającej w Nowym Sączu po dzień dzisiejszy.

Opisany wyżej przypadek był jednym z trzech na przestrzeni ośmiu lat, w których z niechęcią, a nawet pogardą wspominam panów za stołem sędziowskim, od których zależał los mych klientów.

Dla jednego z nich – bohatera notatki w podziemnym „Paragrafie” zatytułowanej Zakrętami prawa, jako niegdysiejszy adwokat znajduję mimo wszystko pewną okoliczność łagodzącą. Tą okolicznością była naturalna nieudawana głupota, która w jakimś sensie zdominowała proces przed sądem rejonowym w Mikołowie na Śląsku.

Broniłem wtedy inżyniera Bogacza z kopalni Piast lub Ziemowit, oprócz niego na ławie oskarżonych siedziało kilku górników (pamiętam nazwisko jednego – Gniełka). Rozprawy trwały przez kilka dni i zwykle zaczynały się od rozważań historiozoficznych  pana przewodniczącego – zdecydowanie najgłupszego faceta, jakiego kiedykolwiek spotkałem za stołem sędziowskim.

Jego występy częstokroć wywoływały uśmieszki licznie zgromadzonej publiczności, a w pewnym przypadku sala gruchnęła rzęsistym, nieukrywanym śmiechem.

Otóż dzień ten pan przewodniczący zainaugurował stwierdzeniem, że prosił wszystkich na sali, by nie przekazywali żadnych informacji o przebiegu procesu, bo choć ten ostatni jest jawny, to nie ma powodu, by informacje o nim przechodziły do opinii publicznej. Pomimo mojej prośby – ciągnął dalej – o wczorajszym posiedzeniu wieczorem informowała Wolna Europa.

Wypowiadając te słowa, wymownie spoglądał on na ławę obrończą, dając do zrozumienia, że domyśla się, skąd pochodzą informacje tego wrażego radia.

Jako najstarszy z obrońców podniosłem się z ławki, oświadczając, że ani ja, ani nikt z moich kolegów nie może nic na ten temat powiedzieć, bo przecież tego radia nie słuchamy.

W tym momencie wzrok przewodniczącego spoczął na ławach dla publiczności i wyłowił, że w pierwszej z nich siedzi samotnie jakiś mężczyzna, trzyma na kolanach teczkę typu walizka i uchylając wieczko tej aktówki, coś manipuluje wewnątrz.

– Ten pan z pierwszego rzędu – proszę do mnie! Pan z pierwszego rzędu próbuje się półgłosem usprawiedliwić, jeden z ławników coś szepce do ucha sędziego, lecz ten nie zważając na to, tonem zdecydowanie nakazowym poleca złożenie walizeczki na stole sędziowskim i otwarcie jej. Przez salę przechodzi lekki szmerek tłumionych śmiechów, lecz niezrażony tym sędzia otwiera aktówkę w której ukazuje się... magnetofon.

A nie mówiłem, deklaruje zwycięskim głosem pan przewodniczący, lecz jego radość z wykrycia „wroga klasowego” gasi legitymacja służbowa esbeka, która uświadomiła panu sędziemu, że zdekonspirował funkcjonariusza nagrywającego dla potrzeb tajnej policji naszą rozprawę.

Wyraźnemu zażenowaniu naszego bohatera towarzyszył gromki śmiech całej sali, bo nie da się ukryć, że wsypa zawodowego esbeka dzięki głupocie esbeka amatora pełniącego akurat funkcje sędziowskie była elementem ludycznym, który miałby rację bytu w każdej komedii filmowej.

 

Gdy o filmie mowa – w trakcie tego procesu trafiła mi się sytuacja będąca jakby powtórką pewnej sceny, którą mistrz Wajda umieścił w Człowieku z marmuru.

Otóż byłem kiedyś sędzią w Sądzie Powiatowym w Katowicach i z tego tytułu znałem dość dobrze środowisko sędziowskie okręgu katowickiego.

Jednego z takich znajomych spotkałem kiedyś na korytarzu mikołowskiego sądu i nie powiem – nawet ucieszył się na mój widok. Po stereotypowym powitaniu oświadczył mi, że jest prezesem tutejszego sądu i będzie mu miło poczęstować mnie kawą lub herbatą po zakończeniu mojej rozprawy.

Oświadczyłem, że niechybnie wpadnę, ale dodałem – wiesz jestem obrońcą w sprawie ludzi z Piasta i Ziemowita...

Po tej deklaracji mój rozmówca po prostu się „rozpłynął” – do dziś nie wiem, jak to zrobił – do dziś się z nim nie spotkałem i prawdę powiedziawszy – nie żałuję.

O ile w przypadku mikołowskim, jak wspomniałem wyżej, można doszukiwać się jakichś usprawiedliwień ze względu na walory intelektualne pana przewodniczącego – o tyle casus wadowicki, w którym miałem okazję bronić Wiesława Pyzię z Andrychowa za kolportaż ulotek i książek bezdebitowych, był porównywalny z procesem w Nowym Sączu, choć tutaj – w roku 1985 – nie wiało grozą jak tam – na przełomie 1981–1982.

Przewodniczący składu sędziowskiego, a zarazem prezes Sądu Rejonowego w Wadowicach, w tej banalnej skądinąd sprawie zrobił wszystko, by podnieść poziom adrenaliny nie tylko uczestników spektaklu, lecz także przypadkowych klientów sądu.

Cały kwartał ulic wokół budynku sądowego otoczony był przez milicję, która wypytywała przechodniów dokąd idą i po co, wejście do sądu było strzeżone przez wzmocnione siły milicyjne, część korytarza prowadzącego do sali rozpraw była odgrodzona od pozostałej części sądu, na salę nie mogła wejść publiczność poza dwiema osobami stanowiącymi osoby zaufania wskazane przez obrońców oskarżonego.

Rozprawy ciągnęły się do późnych godzin wieczornych bez przerw na posiłek czy odpoczynek. Pan przewodniczący wykazywał się gorliwością, z jaką nie spotkałem się nawet w Nowym Sączu, gorliwością posuniętą tak dalece, iż nie uwzględnił ani jednego wniosku dowodowego obrony...

W przemówieniu obrończym pozwoliłem sobie na grubymi nićmi szytą ironię, wplatając w swój wywód stwierdzenie, że „chciałbym być sądzony w taki sposób jak tutaj, gdyby zdarzyło mi się kiedykolwiek zasiąść na ławie oskarżonych”.

W pierwszej chwili po wypowiedzeniu tych słów oczekiwałem jakiejś reprymendy ze strony sądu, lecz szczęśliwie nie doczekałem się reakcji. Echa tych słów odnalazłem natomiast w uzasadnieniu wyroku, w którym pan sędzia był łaskaw zauważyć, iż proces toczył się lege artis, skoro jeden z obrońców oskarżonego powiedział w przemówieniu końcowym to, co zacytowałem wyżej.

Gwoli sprawiedliwości – po orzeczeniu winy i kary naszego klienta pan sędzia w uzupełnieniu wyroku wydał postanowienie o przepadku przedmiotów przestępstwa, w tym między innymi książki Andrzeja Micewskiego Stefan Wyszyńskikardynał i mąż stanu.

 

W okresie lat 1981–1988 broniłem w wielu sądach od Krosna po Bielsko-Białą czy Katowice i Sosnowiec (o Krakowie nie wspominając). Opisane poprzednio przypadki miały charakter patologiczny, we wszystkich innych sędziowie zachowywali się co najmniej przyzwoicie, a w niektórych przypadkach po prostu wspaniale.

W maju 1985 r. broniłem przed Sądem Rejonowym dla Krakowa Krowodrzy młodego człowieka, którego patrol milicyjny złapał z niemal całym wyposażeniem drukarni. Prokurator przedstawił sądowi akt oskarżenia, w którym oprócz zarzutu politycznego sformułował także zarzut czysto kryminalny – próbę przekupstwa milicjantów. Nasz klient miał im oferować pieniądze w zamian za wypuszczenie na wolność.

Sprawę prowadził sędzia Andrzej Zachuta, człowiek równie inteligentny jak i złośliwy.

Świadkami oskarżenia byli czterej milicjanci, którzy zatrzymali oskarżonego i byli adresatami jego korupcyjnych propozycji. Konfrontacja zeznań milicjantów, którzy wikłali  się w sprzeczności we wzajemnych relacjach, sprawiła, że sąd nie dał im wiary, uniewinnił oskarżonego od zarzutu korupcyjnego, skazując oskarżonego na przysłowiowe pogrożenie palcem za czyn o charakterze politycznym.

Ustne uzasadnienie wyroku, niepozbawione uszczypliwo-ironicznych odniesień co do wiarygodności zeznań milicjantów, wzbudziło spontaniczny aplauz licznie zgromadzonych na sali obserwatorów, którzy z radością i satysfakcją opuszczali budynek sądowy.

Zadowolony z sukcesu obrończego pojechałem do kancelarii, by po chwili przywitać dwoje ludzi, których zauważyłem wśród publiczności zakończonego przed godziną procesu.

Okazało się, że do grupy ludzi wracających z rozprawy i oczekujących na tramwaj przed budynkiem sądowym podjechał samochód i paru osobników rzuciło się na oczekujących, porywając do wozu dwoje spośród nich.

Jak łatwo się domyśleć, byli to stróże porządku spod znaku SB, którzy również asystowali w dopiero co zakończonym procesie.

Zatrzymani ludzie zwolnieni zostali po dwóch dniach i doszedłem do wniosku, że żadne skargi do prokuratury nie mają najmniejszego sensu, więc incydent ten trzeba zwekslować na tory procesu cywilnego, w którym milicja będzie stroną, a nie władzą, więc w imieniu porwanych Agaty Michałek i Ryszarda Majdzika wystąpiłem przeciwko WUSW w Krakowie z pozwem o ochronę dóbr osobistych do Sądu Wojewódzkiego w Krakowie.

O ile mi wiadomo, był to pierwszy tego rodzaju proces w Polsce.

Tę precedensową sprawę otrzymała do rozpoznania pani sędzia Danuta Mikosz, co pozwalało mi przypuszczać, że sprawa skończy się po naszej myśli.

Moja supozycja usprawiedliwiona była tym, że przewodnicząca składu sędziowskiego była znakomitym prawnikiem i nie odczuwała szczególnego lęku przed władzą wykonawczą, zapisy konstytucyjne o niezawisłości sędziowskiej traktowała poważnie, a od pierwszych dni stanu wojennego nosiła na szyi zawieszkę w postaci krzyżyka, na którym rozpięty był... polski orzeł.

Moje przypuszczenia sprawdziły się chyba jakoś jesienią 1985 r., kiedy to Sąd Wojewódzki w Krakowie uwzględnił powództwo Agaty Michałek, zasądzając przy okazji koszty postępowania na jej rzecz od WUSW w Krakowie.

Ten ostatni rzecz jasna zrobił rewizję do Sądu Najwyższego, zarzucając między innymi nieważność postępowania z powodu uniemożliwienia pozwanemu obrony swych praw.

 

Moja klientka była działaczką KPN-u, w związku z czym na rozprawie rewizyjnej w Sądzie Najwyższym zjawiła się całą wierchuszka tej organizacji z Leszkiem Moczulskim na czele, po zamknięciu rozprawy Sąd Najwyższy uznał zaś zarzuty pozwanego za zasadne i uchylił zaskarżony wyrok – przekazując sprawę Sądowi Wojewódzkiemu w Krakowie do ponownego rozpoznania.

Po ogłoszeniu tego orzeczenia podszedł do mnie Leszek Moczulski, gratulując wystąpienia, który to gest przyjąłem z mieszanymi uczuciami.

Widzi Pan – wchodziłem na tę salę jako zwycięzca, a teraz Panie Przewodniczący – piłka jest ciągle w grze...

– Bo pan patrzy na sprawę okiem adwokata, a ja ją oceniam jako polityk – odpowiedział Moczulski. – Przypuśćmy, że sąd oddaliłby rewizję. Cieszymy się z tego jeszcze tydzień, dwa. Może nawet miesiąc. A potem wszyscy o sprawie zapominają. Załóżmy, że Sąd Najwyższy zmienia wyrok na naszą niekorzyść – była by to klęska totalna, a skoro ją uchylił, to znakomicie – sprawa toczy się nadal, piłka, jak pan powiedział, jest nadal w grze – będzie temat dla podziemnej prasy, a jak się zakończy finalnie – zobaczymy.

A teraz opijemy dzisiejszą rozprawę – zapraszam pana do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej na Foksal. Tam w kawiarni dają szampana „na kieliszki”.

I w taki oto sposób zwiedziłem jedną ze świątyń panującej religii, w której około sześciu osób – zdeklarowanych wrogów systemu, raczyło się „sowieckim szampańskim”, pijąc na pohybel jej kapłanów.

Gdzieś przy drugim kieliszku do pary siedzącej przy sąsiednim stoliku podszedł kelner i poprosił, by przenieśli się do innego stolika, bo ten, przy którym siedzą obecnie, był „wcześniej zarezerwowany”. Gdy para spełniła jego prośbę, do stolika przysiadł się pan w sile wieku i oddał się intensywnej lekturze „Przeglądu Sportowego”.

– Proszę państwa – oznajmił stentorowym głosem Rysiek Bocian – koniec z dowcipami politycznymi – mówimy tylko dowcipy o milicjantach! Goście kawiarni zamilkli na moment, a nasz sąsiad mocniej zagłębił się w gazetę...

Ponowne rozpoznanie sprawy przed sądem krakowskim przypadło w udziale pani sędzi Hannie Czarneckiej.

Jako przewodnicząca wydziału cywilnego sama wyznaczyła się do jej rozpoznania, uzupełniła braki proceduralne sygnalizowane przez Sąd Najwyższy i wydała wyrok dokładnie taki sam, jak jej młodsza koleżanka przed paroma miesiącami.

Oczywiście – w wyniku ponownej rewizji znowu miałem okazję odwiedzić warszawską ulicę Ogrodową. Tym razem Sąd Najwyższy nie znalazł żadnych podstaw, by zakwestionować merytoryczną wartość krakowskiego wyroku.

W apogeum ery Jaruzelskiego krakowscy sędziowie przyznali rację młodej dziewczynie, aktywistce znienawidzonego przez partię i rząd KPN-u tylko dlatego, że poważnie potraktowali swe ustawowe prerogatywy i nie zapomnieli o składanym przez nich ślubowaniu sędziowskim.

 

I tak mniej więcej spędziłem czas do roku 1988. Nie brakowało mi pracy – podobnie jak niektórym z moich kolegów po fachu – bywało ciężko, zwłaszcza w okresach kumulacji, a więc po każdym trzynastym, między pierwszym a trzecim maja, czy 11 listopada.

Wreszcie nadeszła jesień 1988 r. i sprowokowana przez Miodowicza telewizyjna debata z Wałęsą. By ją obejrzeć, poszedłem do siostry mieszkającej obok (ciągle nie mieliśmy telewizora). Ewa posadziła mnie w fotelu i rozlała po kieliszku wina ze słowami: „a teraz posłuchaj, jak Lechu rozjedzie tego partyjnego czynownika”. Jak się okazało – miała rację, może dlatego, że poznała osobiście Wałęsę w roku 1981 dzięki inicjatywie Okręgowej Rady Adwokackiej w Krakowie, która urządziła krakowskim aplikantom wycieczkę do  Gdańska i parogodzinne spotkanie z Przewodniczącym Solidarności, który był wówczas u szczytu swej popularności.

Po tej debacie, o której obecnie chętnie się zapomina – maszyna represji jakby się zacięła. Nawet urzędnicy systemu zaczęli zdawać sobie sprawę, że to przysłowiowy początek końca.

Jesienią 1988 r. kończyłem jeszcze dwie sprawy z podtekstami politycznymi.

Ostatni w Krakowie proces karny przed sądem krowoderskim zwany potocznie „sprawą o guzik pułkownika”, w którym broniłem wespół z Krzyśkiem Bachmińskim, zakończył się wyrokiem uniewinniającym naszych klientów.

Tym jakże sympatycznym dla adwokata akcentem wszedłem w nową epokę, której cezurą stała się data 4 czerwca 1989.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".