Poprzedni artykuł w numerze
N ie budzi wątpliwości definicja „niebezpieczeństwa” przywołana przez dr. H. Haka („Rzeczpospolita” z 13 sierpnia 2010 r.). Nie o definicję jednak chodzi. Przywołanie definicji nie dowodzi jeszcze istnienia niebezpieczeństwa ewentualnych zmian na przyszłość w sądownictwie rodzinnym. Autor nie wskazuje, jakie przewiduje się zmiany i na czym polega niebezpieczeństwo tych zmian. Skoro jednak już sam tytuł artykułu brzmi donośnie Sądownictwo rodzinne w niebezpieczeństwie, rozważyć należy, czy istotnie jest tak dobrze w tym sądownictwie, że żadne zmiany nie są potrzebne.
Już sama data uchwalenia kodeksu rodzinnego – rok 1964 – mówi sama za siebie. Władza ludowa trzymała się nieźle, choć rysowało się pękanie betonu. Było to na 4 lata przed pamiętnym rokiem 1968. Chciałoby się powiedzieć „O roku ów...” Znamienne lata.
Na całego więc trwał proces usiłowania wychowania nowego młodego człowieka. Wzorem był nadal Pawełek Morozow. Kupione, oszukane przez władzę sowiecką dziecko doniosło na swoich rodziców; jego tragedia gdy uświadomił sobie, co zrobił. Podobno jego pomniki do dziś stoją w Rosji jako symbol oddania władzy, w rzeczy samej sprzeniewierzenia się wartościom moralnym, rodzicom, rodzinie. Nieomylna władza, nieomylna partia, cenzura, niemy sejm podporządkowane zostały naczelnemu hasłu: wychowania nowego socjalistycznego człowieka. I u nas odcinanie korzeni rodzinnych, rodowych, zakłamanie historii, wymazywanie wartości, którymi rodzina stała, w przeszłości realizowano skrupulatnie. Cel ten realizowano w szkole, w środkach przekazu, temu celowi służyły też sądy, w tym rodzinne; zadaniem sądów było – jak wiadomo – władzę ludową chronić, utrwalać narzucone siłą obce wartości. Nie powinno się o tym przekonywać.
Niewątpliwie realizacja tych celów mogła odbywać się wyłącznie przez ludzi sprawdzonych, pewnych, wiernych władzy. W nagrodę dostawało się bezkarność – immunitet. Ciekawe, że państwa demokratyczne (Francja, Niemcy, USA, Austria) nie znają immunitetu, choć niezależność sądownictwa nie budzi wątpliwości. U nas nadal immunitet pozostał, a przy tym, co nie jest bez znaczenia, nie usunięto sędziów (też prokuratorów), którzy sprzeniewierzyli się wartościom najwyższym (vide: J. Szczęsny, Koncesja na bezkarność, „Rzeczpospolita” z 30 września 2010 r.).
Utrwalony więc w tamtym okresie model sądownictwa przetrwał wiele lat. Trwa nadal mimo zmian ustrojowych, odrzucenia przez społeczeństwo celów tamtego ustroju. Prawo – z zasady – a więc i ustrój sądów nie nadążają za zmianami społecznymi.
Gdy więc dr Hak pisze o dorobku sądownictwa rodzinnego, choć nie wskazuje, na czym on polega, nie sposób nie zajrzeć do tegoż dorobku, nie zastanowić się nad nim, nie widzieć go, nie mówić o nim. Czy więc cokolwiek zmieniać?
Zdaniem autora rozpoznawanie spraw rodzinnych przez jeden sąd, a także jednego i tego samego sędziego, jest rozwiązaniem optymalnym. Tak było, tak jest. Zrozumiały jest też postulat autora, że sędziowie w nim zatrudnieni winni mieć wszechstronne kwalifikacje i stosowne predyspozycje. Nie zauważa jednak, że wymagane w tamtym czasie kwalifikacje i predyspozycje miały służyć, służyły innemu niż dziś celowi – w Ojczyźnie wolnej.
Zdaniem autora sędziowie sprawdzili się, a więc zmian nie należy dokonywać.
Nie można odmówić słuszności autorowi, w części merytorycznej, że sędziowie winni posiadać gruntowne przygotowanie psychologiczne, pedagogiczne, socjologiczne..., a także wrażliwość na ludzką krzywdę. Czy takie kwalifikacje posiadali w tamtym okresie – nie podaje. Nie podaje też, czy i ilu sędziów aktualnie takie kwalifikacje posiada. Wiadomo też, że na studiach prawniczych nie uczono pedagogiki, psychologii. Nie powinno się przekonywać, że narzędzia te każdej osobie sądzącej w sądach rodzinnych są niezbędne. Celowo nie uczono (?) Odpowiedź pozostawiam czytelnikowi. Nie Sybir, nie knuty, jak pisał poeta, lecz narodu duch zatruty, to jest bólów ból.
Autor wprawdzie przyznaje, że sądownictwo to wymaga doskonalenia, nie podaje jednak, na czym doskonalenie miałoby polegać. Zweryfikować? Odsunąć? Wskazać nowe wzorce? Domagać się zmiany prawa? Zobowiązać do uzupełnienia wykształcenia? A może wskazać nowe wartości, cele, by przede wszystkim nie szkodzić, nie zatruwać, by zmienić praktykę?
Słusznie też zauważa, że osobowość sędziego ma istotne znaczenie, jednakże nie dostrzega, nie podaje, czy i jakie badania przydatności do zawodu przechodzą sędziowie tych szczególnych sądów. Nie podaje też, kto i z jakimi kwalifikacjami decydował/decyduje o ich przydatności. Nie dostrzega wieku sądzących. Nie powinno się przekonywać, że dzieci nie powinny sądzić spraw dorosłych, spraw o najwyższym natężeniu skomplikowania życiowego. Tymczasem sądzą nie tylko sprawdzeni w okresie minionym, sądzą ludzie bardzo młodzi, chciałoby się powiedzieć: dzieci. Cóż może powiedzieć młody sądzący człowiek o sprawach, których nie doświadczył, nie przeżył, który nie posiada doświadczenia życiowego, przygotowania teoretycznego, gdy na studiach prawniczych nie nauczono go tego, co ma znać w życiu zawodowym? Zgodzić się trzeba – niewiele. A gdyby tak wypuścić na ulicę motocyklistę bez znajomości prawa drogowego?
Autor nie dostrzega też pełnej feminizacji zawodu. Proszę wskazać, ilu mężczyzn sędziów sądzi w sądach rejonowych? Ilu w sądach okręgowych? Ile sądzi kobiet samotnych, rozwiedzionych, z rodzin rozbitych? Czy traumatycznych własnych doświadczeń nie przenoszą na ludzi, dzieci w sprawach osądzanych? Czy zdolne są zdystansować się do przeżyć własnych?
Autor nie dostrzega też innego zła. Sądy pękają w szwach od alimentów, alimenciarzy. Określenie odrażające. Komu z sądzących – dawniej i dziś – przychodzi do głowy, że prawo do utrzymywania własnych dzieci jest prawem przyrodzonym i niezbywalnym każdego rodzica? Prawem gwarantowanym konstytucją, gwarantowanym zdrowym rozsądkiem człowieka przeciętnie rozgarniętego. Komu przychodzi do głowy, że rodzic „alimenciarz” nie ma żadnego wpływu na wychowywanie dziecka? Dziecko przecież ocenia to, co widzi, a więc nie widzi rodzica posyłającego matce pieniądze. Przy postawie patologicznej matki, a takie zachowania w tych sprawach nie są rzadkością, jak pisze o nich K. Kofta: wypalających, wpajających dziecku na całe życie nienawiść, gorzej niż wypalony czerwonym żelazem znak na czole niewolnika... rodzic alimenciarz nie ma nic do powiedzenia. Zasadą, regułą jest postawa sądzących aprobujących takie zachowania. Kłamstwa padają na podatny grunt. W imieniu rzekomego prawa, wbrew zdrowemu rozsądkowi, z niezrozumieniem elementarnych potrzeb dziecka, niezrozumieniem, że dziecko po rozwodzie tak samo potrzebuje (a nawet bardziej!) każdego rodzica, każdego bowiem chce kochać, sprowadza się rodzica, z reguły ojca, do roli alimenciarza. Rozbija się więc trwale łączące dotychczas dzieci i rodzica więzi, utrwala się wypalany gorącym żelazem znak, odbierając to, co najważniejsze: oparcie, wzajemną pomoc, szacunek, miłość. Dzieci postrzegają to, co widzą. Sąd kojarzy się im ze sprawiedliwością, skoro więc sąd zrobił z tatusia alimenciarza, to znaczy, że sąd miał rację. Nie tatuś. Tatusia, który nie ma nic do powiedzenia, można mieć za nic. Dzieci są spostrzegawcze. Gdy zrozumieją, co się stało, jest już za późno, by przegrane życie zmienić (patrz Pawełek Morozow). Przegrane są więc dzieci, przegrani ojcowie – alimenciarze, przegrane ostatecznie matki eliminujące ojców, przegrane społeczeństwo, państwo.
Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie – pisał kanclerz Zamoyski, a w liście do syna pouczał, że to nie dla siebie, lecz Rzeczypospolitej żyjemy.
(„Raport jest wstrząsający. To, że dzieci z rozbitych rodzin rzadziej żenią się i częściej rozwodzą, jest stosunkowo mało dramatyczne, choć idą za tym konkretne ludzkie tragedie. Ale liczby mówią również, że 85% przestępstw kryminalnych popełniają dzieci z rodzin rozbitych, 80% seryjnych morderców pochodzi właśnie z rodzin rozbitych, tyleż samo pacjentów szpitali psychiatrycznych, 75% samobójstw popełniają dzieci, których rodzice się rozwiedli, taki sam procent popada w narkomanię..., gorzej się uczą, chorują...” – M. Ziemba, „Rzeczpospolita” z 6 stycznia 2005 r.).
Jak więc stan zdrowia dzieci, młodzieży z rozbitych rodzin, Rzeczypospolitej ma się do osiągnięć sądów rodzinnych? Kto z sądzących zastanawiał się nad tym, że miłość rodzica nie może być przez nikogo zastąpiona?
Proszę pokazać, w którym sądzie przestrzega się uchwały pełnego składu Sądu Najwyższego, że każda forma świadczeń alimentacyjnych jest dopuszczalna? Paradoksem jest też i to, że choć w praktyce sądowej ta uchwała jest martwa, nie przestrzega się jej, nie ma odwołań (kasacji) do SN w tychże najważniejszych społecznie sprawach. Dopuszczalne, celowe, konieczne jest więc bezpośrednie utrzymywanie dziecka po rozwodzie przez każdego z rodziców każdym przypadku, gdy jest taka możliwość. Wymaga tego interes dziecka! Wymaga tego dobro rodziny. Dobro Rzeczypospolitej. Forma bezpośredniego zaspokajania potrzeb dziecka umożliwia realizację podstawowego prawa do pozostawania z dzieckiem w stałych stosunkach (vide: konwencja o sprawach dziecka), wychowywania.
Tymczasem na co dzień w sądach wyznacza się, jak dla ironii, tzw. „kontakty” – wynalazek minionego okresu: wynalazek chory i absurdalny. Nawet kanarki – spostrzegłem – i nie tylko, wiedzą, że wychowuje się dzieci razem, wspólnie, przez przykład, szacunek, miłość, wzajemne wsparcie, a nie przez kontakty. Absurd ten „w imieniu Rzeczypospolitej” poraża, zwala z nóg. Przecież dotychczas, a więc przed rozwodem, był wspaniałym tatą. Jak to się stało, że nagle, po rozwodzie, staje się odrażającym alimenciarzem, którego trzeba zniewolić, zamienić w przedmiot, odebrać to, co jest najważniejsze w życiu człowieka – dzieci, prawo rodzica, godność, zmusić absurdalną decyzją osoby trzeciej (sądu), jakże często obciążonej własnymi doznaniami, z uwagi na wiek, własne przeżycia, brak przygotowania, nierozumiejącej wagi uczestniczenia obojga rodziców w najbardziej skomplikowanym procesie, procesie wychowania? Przeciw prawu rozumianemu zdroworozsądkowo, przeciw rozumowi zniewala się takiego rodzica, trwale rozbijając rodzinę.
Kto więc odpowiada za te 85–95% skrzywdzonych dzieci? Nieodpowiedzialna matka, nieodpowiedzialny ojciec sprowadzony do roli „alimenciarza”, które z nich? A przecież sądy mają pomagać, zapobiegać patologiom. Jak to się więc stało, że aż taki odsetek dzieci skrzywdzono? A może patologia prawa, patologia sądzenia? Zauważam, że konwencja nie używa tegoż żenującego w stosunkach rodzinnych określenia; posługuje się pojęciem „stałe stosunki”, a to nie to samo, co kontakty. Państwo ma obowiązek zapewnić te trwałe stosunki, także po rozwodzie, a więc nie rozbijać, lecz łączyć.
Autor oczekuje też wsparcia – tak jak dotychczas – w Ośrodkach RODK i kuratorach. Przykłady? Pani kurator, psycholog (!) przyznała, że jej zdaniem ojciec po rozwodzie nie jest potrzebny dziecku. Takie wystawia opinie – wywiady w sprawach. Wywiady te trafiają do sądzących. Dyrektor pewnego RODK na moją uwagę o rażąco błędnej, szkodliwej opinii tegoż Ośrodka co Panie zrobiłyście? – gdzie matka wypalała dzieciom... gorącym żelazem... – a sześć osób bezmyślnie podpisało się na tejże opinii – usłyszałem odpowiedź: jak nam płacą, tak pracujemy. Rodzinę trwale rozbił sąd przy pomocy tegoż Ośrodka, jego opinii. Dzieci cierpią do dziś. Matka nadal, choć już dorosłym, córkom utrwala wypalony znak... I jeszcze jeden przykład: na jednej z rozpraw skłóconych małżonków o dziecko sędzia zauważa: bo jak was poślę do Ośrodka (oczywiście RODK), to zobaczycie, co wam napiszą... Na moje pytanie, adwokata, po części formalnej rozprawy – to pani przewodnicząca wie, co tam robią? – usłyszałem odpowiedź: – a kto tego nie wie? Przykłady mógłbym mnożyć.
Autor dostrzega też konieczność szybkości postępowania. Prawdą jest, że tylko wtedy sądy spełniają swój cel. Nie podaje jednak, jak to się ma w praktyce. Czekają dzieci, rodzice... A co będzie jeśli – mając na uwadze odsetek skrzywdzonych rodziców i dzieci – przyspieszymy?
Film Tato pokazuje tragedię ojca, dziecka, rodziny. Odkrywa brak kompetencji, znieczulenie, obojętność pod pozorem troski; iluzję dobra rodziny, dziecka.
Tymczasem niegodziwością jest obojętność, czekanie na nieszczęście krzywdzonych i bezbronnych. W niebezpieczeństwie są więc nie sądy, lecz dzieci, rodzina.
Sądzenie wymaga zmian. Reforma jest konieczna, i to natychmiast. Potrzebny jest sąd zapobiegający patologiom, a nie utrwalający je.