Poprzedni artykuł w numerze
N akładem Towarzystwa Więź wznowiono spisane ponad cztery dekady temu wspomnienia adwokat Anieli Steinsbergowej pt. Widziane z ławy obrończej. Poprawione, drugie wydanie zapisków znanej obrończyni w procesach politycznych lat pięćdziesiątych, która praktykowała u boku męża już w międzywojniu, opatrzone wstępem historyka, prof. Andrzeja Friszke, nie jest lekturą łatwą, lekką i przyjemną. Dla współczesnego adwokata, nie tylko obrońcy karnego, to wszakże lektura obowiązkowa. Wspomnienia adw. Steinsbergowej to nie tylko źródło historyczne, to relacja z pierwszej ręki o zawisłych sądach, nieunikająca ani nazwisk, ani drastycznych faktów, opatrzona refleksjami, które każą prawnikowi nie tylko zadumać się nad polskimi losami, ale i zastanowić się, czy nawet w najtrudniejszych czasach totalitarnego terroru można zachować godność i czyste sumienie.
Autorka, obrońca m.in. Kazimierza Moczarskiego i Stanisława Cybulskiego, kreśli ponury obraz systemu „wymiaru sprawiedliwości” opartego na strachu, któremu ulegają zarówno sądzeni, jak i podsądni. „Zaczyna się od wyłączenia jawności i pozbawienia oskarżonych obrońców” – opisuje system. „Dalsze poważne naruszenie praworządności sądzenia stanowi nieuwzględnienie żadnych wniosków oskarżonych o przesłuchanie świadków obrony. Sędziowie, trzymając się ustalonego wzoru postępowania, nie chcieli po prostu słyszeć o niczym, co wykraczało poza reżyserię procesu. Wszystko miało odbywać się w tych ramach. Nie było mowy o dociekaniu prawdy materialnej” (Widziane, s. 206, 207).
Kazimierz Moczarski, którego potem broniła, na zapoznanie się z pięcioma tomami akt otrzymał jednodniowy termin, a „wobec tego, że oskarżony miał przy zamknięciu śledztwa wystarczającą ilość 21 godzin”, sąd oddalił wszystkie jego wnioski (s. 121–122).
W drugiej instancji sędziowie potrafili rozstrzygać sprawy, decydując o ludzkim życiu, w kilkanaście minut (zob. s. 213–214), co jeden z sędziów miał skwitować słowami: „My sędziowie, nie od Boga, jak trzeba skazać, to skażemy” (s. 211). W tych realiach znamienny jest komentarz autorki do wyroku Sądu Najwyższego zmieniającego orzeczoną wobec Stanisława Cybulskiego przez sąd pierwszej instancji karę śmierci na piętnaście lat pozbawienia wolności. „Sędziowie byli całkowicie świadomi tego, że wyrok Sądu Wojewódzkiego jest niesłuszny, a uzasadnienie jest stekiem frazesów i wyrazem ignorancji. Skłaniali się do uchylenia całego wyroku do ponownego rozpoznania – sędzia Merz przestrzegł ich jednak, że jeżeli proces odbędzie się ponownie, może znowu zapaść wyrok śmierci i kto wie, czy nie zostanie wykonany. Gdyby uniewinnili Cybulskiego, natychmiast wpłynęłaby rewizja nadzwyczajna i nie wiadomo, jak by się potoczyły dalsze losy oskarżonego. Jedynym sposobem ratowania go było skazanie na co najmniej 15 lat więzienia” (s. 109–110).
Autorkę zdumiewała uległość i dyspozycyjność sędziów. „Byli to ludzie innego pokroju [niż śledczy – przyp. A. T.] i inna była ich sytuacja. Sędzia Stępczyński był dla mnie postacią zagadkową – człowiek kulturalny, inteligentny, dobry prawnik, po roku 1956 zasiadając w Sądzie Najwyższym, wydawał wyroki wnikliwe i ludzkie. Jak wytłumaczyć sobie, że w poprzednim okresie szafował wyrokami śmierci i – jak się to mówiło – miał własny niemały cmentarzyk. Zarówno Stępczyński, jak i inni sędziowie zasiadający w tych sprawach doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że istnienie sekcji tajnej było niedopuszczalne, tak jak niedopuszczalne było prowadzenie rozpraw w więzieniu i ograniczanie praw oskarżonego do obrony. Wiedzieli także, że wydawali wyroki bez badania stanu faktycznego, przyjmowali jako pewnik istnienie spisku (…) – a przecież ci sędziowie nie byli ludźmi obcymi, nie byli wyizolowani ze społeczeństwa (…) Wydaje się, że musiały oddziaływać na sędziów różne czynniki – niepodobna przypisywać wszystkiego zwykłemu karierowiczostwu. Mógł to być strach przed różnymi szantażami – mogła być częściowo i wiara, że oskarżenie zawiera ziarno prawdy” (s. 137–138). Odwołując się do rozważań Stanisława Ossowskiego i Bertranda Russsela nad ludzką naturą, autorka tłumaczy taką postawę ludzkim polimorfizmem i okolicznościami (s. 139).
Mecenas Steinsbergowa bezskutecznie poszukuje wyjaśnienia przyczyn sędziowskiej nikczemności. „Sędziowie NSW [Najwyższego Sądu Wojskowego – przyp. A. T.] pracowali istotnie w straszliwych warunkach: żądano od nich bolszewickiego stylu pracy, bez ulegania reliktom «drobnomieszczańskiego światopoglądu», straszono ich w razie nieposłuszeństwa dyktatowi kierownictwa postępowaniem dyscyplinarnym i konsekwencjami partyjnymi, poniżano ich i obrażano w ordynarny sposób.
Nieodparcie nasuwa się pytanie: dlaczego sędziowie NSW znosili tę poniewierkę? Przecież np. Dziowgo był – jak mi mówiono – przed wojną, po ukończeniu studiów, asystentem na Wydziale Prawa Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie, Hochberg był radcą prawnym Banku Dyskontowego, Aspis – adwokatem, Kryże – sędzią, pracowali więc w środowiskach, w których przestrzegane były normy kulturalnego współżycia. A jednak pozwalali poniżać ich i nie bronili nawet własnej godności. Tym bardziej nie stawiali oporu wobec narzucanych metod sądzenia. Czy nie było dla nich innej alternatywy? Sędzia Szerer odpowiada na to pytanie: «Ostatecznie przecież nic więcej niż wyjście z sądownictwa wojskowego nie groziło umundurowanym sędziom, gdyby oparli się tym osobliwym metodom, które wciskało im kierownictwo». Gdyby zabrakło «dyspozycyjnych» sędziów, może uniknęłoby się tragedii” (s. 205).
Przypomina, że – choć w znacznej mniejszości – byli też „nonkonformistyczni sędziowie, którzy woleli opuścić stanowiska, niż poddać się naciskom”, a nawet tacy, którym nie próbowano przydzielać spraw politycznych. Zaznacza też, że „byli adwokaci, którzy bronili w sposób ugodowy, omijając wszystkie argumenty oprócz formalnych, ale byli i niepokorni, którzy angażowali się w obronę” (s. 140).
„Niepodobna zrozumieć sędziów – konstatuje mecenas Steinsbergowa – prędzej już by można wytłumaczyć działalność UB. Przede wszystkim do policji trafiają ludzie o pewnej specyficznej formacji psychicznej, a służba tę formację, czy raczej deformację pogłębia. Nadto, ludzie ci mieli przeświadczenie, że to oni sprawują absolutne rządy w Polsce – nie istniały dla nich żadne autorytety (…) Twierdzili, że to oni są rdzeniem partii, że to oni sprawują władzę w Polsce. Nie należy zapominać, że metody ich działalności nie zostały wypracowane w Polsce i nie z naszej płyną tradycji. Nie należy również zapominać o roli radzieckich doradców. Tendencje do rozrastania się aparatów policyjnych i do opanowywania przez nie wszelkich dziedzin życia nieraz przejawiały się w historii. Mogą one być okiełznane tylko przy istnieniu rzeczywistej kontroli społecznej i niezależności sądów” (s. 137).
Cynizm sędziów nie wytrzymywał wszakże konkurencji z cynizmem prokuratorów. Adwokat Steinsbergowa tak komentuje swoje peregrynacje po prośbie o przychylność dla niesłusznie skazanych i oskarżonych:
„Czegośmy się przy tych interwencjach nie nasłuchali, szczególnie w gabinetach prokuratorskich! Antyszambrowaliśmy pod ich drzwiami, czasem całymi godzinami. Poruszałam nie tylko sprawę Moczarskiego, także Cybulskiego, Czekanowskiego, Porowskiego i innych, co jeszcze bardziej gniewało prokuratorów. Jeden z nich powiedział nam, kiedy powtarzaliśmy zarzuty torturowania więźniów: «bić to bili, ale wybijali prawdę». Innym razem, kiedy mówiłam o tym, że Moczarski jest ciężko chory i może umrzeć w więzieniu, usłyszałam odpowiedź: «przecież skazany jest na więzienie dożywotnie». Nie podaję nazwisk tych prokuratorów – dodaje miłosiernie autorka – bo nie mam notatek, a moja pamięć mogłaby mnie zawieść” (s. 144).
Zamiar publikacji wspomnień przez mecenas Steinsbergową jeszcze w latach 70. wzbudzał niepokój organów bezpieczeństwa PRL. Funkcjonariusze złożyli jej wizytę, oświadczyli, że wiedzą, iż pisze ona historię procesów politycznych i chce ją wysłać za granicę, ale oni na razie tylko rozmawiają, a nie przesłuchują (s. 72). Adwokat Steinsbergowa nie ugięła się i wspomnienia ukazały się drukiem. Uważała, że powinna dać potomnym świadectwo trudnych czasów. Powinnością adwokata jest bowiem nie tylko obrona praw i godności, ale i zachowanie pamięci o tych, którzy te prawa i godności gwałcili.
Nieprzekonanym zadedykować można pod rozwagę dwie przywołane przez autorkę dość ponure anegdoty. Sędzia wojskowy major Karczmarz, który tak lapidarnie stwierdził: „jak trzeba, to skażemy”, po roku 1956 orzekał nadal w Sądzie Najwyższym. Jak pisze Steinsbergowa: „Jemu to rzucił w twarz adwokat Witold Szulborski publicznie na sali sądowej: Przed mordercą polskich oficerów bronić nie będę. I wyszedł zrywając rozprawę. Po tym już w Sądzie Najwyższym o Karczmarzu nie słyszano, podobno wkrótce zmarł” (s. 211).
I historia druga: „W latach sześćdziesiątych adwokat Władysław Siła-Nowicki był obwiniony w adwokackim postępowaniu dyscyplinarnym o nadużycie wolności słowa w obronie swojego klienta. W postępowaniu tym zapadło orzeczenie uniewinniające Siła-Nowickiego. Nie spodobało się to ministrowi sprawiedliwości, wniósł przeto do Sądu Najwyższego rewizję nadzwyczajną z żądaniem uchylenia orzeczenia. Rozprawie miał przewodniczyć sędzia Dziowgo, były sędzia NSW. Adwokat Siła- ‑Nowicki zażądał publicznie na sali sądowej wyłączenia sędziego Dziowgi z tego powodu, że jako sędzia NSW – utrzymał w mocy wyrok skazujący go na karę śmierci, uchylony po roku w procesie rehabilitacyjnym. Zaznaczyć należy, że wraz z Siła-Nowickim skazano za usiłowanie obalenia przemocą ustroju Polski Ludowej siedem innych osób, na których wyrok wykonano. Siła-Nowicki uniknął śmierci tylko dzięki przypadkowemu zbiegowi okoliczności. Dziowgo został wówczas ze sprawy dyscyplinarnej Siła-Nowickiego wyłączony” (s. 210).
Możemy życzyć sobie, aby nie było już nigdy w Polsce takich sędziów, ale pamiętajmy, że wobec polimorfizmu ludzkiej natury i wpływu na nią okoliczności życzenie to bardzo trudno spełnić.