Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 12/2018

Czas groteski? O przewadze ironii nad lamentem

Udostępnij

T rawiąc czas w zawodowych podróżach, po wyczerpaniu możliwości rozrywek bardziej wyrafinowanych, poruszony siódmą nowelą do ustawy o Sądzie Najwyższym, sporo rozmyślałem, jak pro publico bono usprawnić komunikację lingwistyczną pomiędzy rządzonymi i rządzącymi. Pozostaję pod wrażeniem, że rządzeni wciąż nie nadążają za tonem i charakterem narracji rządzących. Nie rozumieją, że ani patos, ani lament – poza egzaltacją autorów wypowiedzi – w polemice skutku wcale nie przynoszą, a solidnie konstruowane elaboraty, choćby i profesorskie, pomimo logicznej argumentacji nie wywołują nawet żadnego odzewu. A gdyby odczytywać działania i wypowiedzi rządzących jako groteskę, zachętę do szermierki na sarkazm i ironię? Rządzeni powinni posłusznie dostosować się do języka rządzących. W czasie groteski, który – jak się zdaje – właśnie nadszedł, najbardziej przydatny jest właśnie język ironii, błyskotliwego sarkazmu, a może nawet okiełznywanej intelektem kpiny, wobec których umysły bardziej ograniczone zawieszają się niczym przeciążone procesory. Wypowiedzi ironiczne mają przewagę nad naukowymi, politycznymi czy wiecowymi, gdyż nawet przy niedostatkach wiedzy, umiejętności socjotechnicznych i krasomówstwa wystarczy podeprzeć się inteligencją, aby przekazać zamierzony komunikat. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że język ironii nie jest językiem wierzgających elit, ale językiem, którym w kraju tak wolnym i demokratycznym jak obecna Polska mogą – jeśli intelekt dopisze – posługiwać się masy, a zatem językiem demokratycznym.

Poszukując literackich inspiracji do rozwoju takiego języka, spośród zagranicznych mistrzów wskazać trzeba Josepha Hellera (1922– 1999) i Kurta Vonneguta jr. (1922–2007). Wydana w 1961 tak gorzka, jak ironiczna powieść Paragraf 22 Hellera (Catch-22, pierwsze wydanie polskie PIW 1975, tłum. L. Jęczmyk) została u nas bardzo dobrze przyjęta, także z uwagi na typową dla PRL-u grę pozorów i podwójne standardy. Obawiam się, że choć tytułowy catch-22 żyje własnym życiem jako synonim nierozwiązywalnego problemu, to książka Hellera jest dzisiaj niesłusznie trochę zapomniana, bo przecież realia dzisiejsze powinny sprzyjać jej percepcji i popularności. Takie dzieła Vonneguta jak Rzeźnia numer pięć czyli krucjata dziecięca (Slaughterhouse-five or the children’s crusade, 1968, pierwsze wyd. polskie PIW 1973 z dodatkiem do tytułu: czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią, tłum. L. Jęczmyk) czy Śniadanie mistrzów, czyli żegnaj czarny poniedziałku (Breakfast of champions or Goodbay Blue Monday, 1973, tłum. L. Jęczmyk)  pomagały rodzimym czytelnikom zachować pogodę ducha w nieprzyjaznej rzeczywistości, a swoisty alter ego autora – Kilgore Trout wskazywał nowe sposoby komunikacji. Vonnegut niesłusznie uważał się za niespełnionego, pozostało po nim wszak oprócz twórczości muzeum w centrum Indianapolis i nazwana jego imieniem planetoida.

Trzeba zauważyć, że tak Hellera, jak i Vonneguta poznaliśmy w Polsce dzięki znakomitym przekładom Lecha Jęczmyka, a zapadające w pamięć „zdarza się” z Rzeźni numer pięć to dla polskiego czytelnika również dzieło tłumacza. Swoją drogą imponująca jest lista dzieł tłumaczonych na polski przez Jęczmyka. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jego tłumaczenia kształtowały polską inteligencję na polu ironii i sarkazmu.

Po lekturze Hellera i Vonneguta zrozumiemy, jakże niesłusznie media ekscytują się nieporozumieniem polegającym na odmowie przyjęcia przez bankiera propozycji ochrony jego biznesu przez wysokiego urzędnika państwowego. Czy tak trudno zrozumieć, że przyczyną nieporozumienia są różnice kulturowe pomiędzy byłym zaborem rosyjskim (w którym rzetelność urzędników mierzono stopniem wywiązywania się z odpłatnych zobowiązań) i byłym zaborem pruskim (gdzie zjawisko to raczej nie występowało), a z którego bankier pochodzi? Choć świętowaliśmy niedawno stulecie odzyskania niepodległości, kulturowe dziedzictwo zaborów wciąż mamy we krwi. Swoją drogą to nieporozumienie, jak i zachowania wielu młodszych polityków obarczonych mandatami i urzędami potwierdzają, że młodzież mamy niezmiennie zdolną, a może nawet zdolniejszą niż w latach PRL-u.

Skoro dzisiaj pracownik narodowych linii lotniczych zwraca się do pasażerów o zrzutkę na koszty naprawy samolotu, kandydat na prezydenta stolicy fotografuje na tle nie swoich, ale stanowiących element filmowej scenografii książkowych regałów, podobiźnie polityka zmienia się kolor włosów na pasujący do stereotypu zdrajcy, a policjanci tną confetti, by uświetnić przyjazd resortowego dygnitarza, to znaczy, że zachowuje aktualność filmowy epos ludzi PRL-u, czyli Miś Stanisława Barei. Aby przekonać się, jak aktualne są dziś obserwacje Barei, warto przeczytać jedyne dotąd obszerne wspomnienie o jego twórczości pt. Miś czyli rzecz o Stanisławie Barei pióra Macieja Łuczaka (nota bene m.in. adwokata, Prószyński i Spółka, Warszawa 2001). Wrażenie robi lista ponad trzydziestu scen z filmu Miś, których usunięcia żądała w 1980 roku cenzura, m.in. sceny ze sztućcami na łańcuchu w barze mlecznym, ozdobienia szarfą dziedzica Pruskiego, z pijackiej meliny („moja żona – Zofia!”), o dniu pieszego pasażera, o świeckiej tradycji i o tradycji czy sceny wręczania paszportów. Zniknąć miały też powiedzenia „Trzydzieste plenum spółdzielni zenum” i „Słuszną linię ma nasza władza”, jak i kamyk z Jeleniej Góry. Bez tych scen Miś nie byłby dziełem, z którego już prawie czterdzieści lat przywołuje się dialogi w codziennych rozmowach. A Bareja i tak poszedł wobec cenzury na ustępstwa, zmieniając m.in. finał filmu i nazwisko głównego bohatera z Nowochódzki na Ochódzki.

Spośród dzieł rodzimych sięgnąć trzeba po twórczość Janusza Głowackiego (1938–2017), i to zarówno po zbiory jego felietonów publikowanych przed wielu laty w „Kulturze” (np. Jak być kochanym, Warszawa 2005 – tytuł w sam raz dla poszukującego akceptacji Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego), jak i dzieła nowsze (Z głowy, Warszawa 2004, Good night, Dżerzi, Warszawa 2010, Przyszedłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy, Warszawa 2013), czy niedokończone Bezsenność w czasie karnawału (Warszawa 2018; pomijam dramaty, bo to temat na inną gawędę).

„Nie jestem człowiekiem młodym, wprost przeciwnie. – pisał o sobie w ostatniej książce Głowacki. – Jedyne, co mi zostało, to zła reputacja, której staram się za wszelką cenę być wierny” (Bezsenność, s. 64). Istotnie, cynik zawołany, wrażliwy i bezlitosny jednocześnie, pracował nad nią przez lata. Najpierw w środowisku warszawskich twórców wszelkiego rodzaju, którego atmosferę tak m.in. wspominał:

„Czechow miał wątpliwości, czy ma prawo pisać, jeżeli nie zna odpowiedzi na pytanie: jak żyć. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych całkiem spora grupa polskich artystów i pisarzy, oczywiście włącznie ze mną, szukała tej odpowiedzi, trując się póki co alkoholem w warszawskim SPATiF-ie. Przy czym atmosfera ogólnej niemożności sprawiała, że zajęcie to wydawało się całkiem logiczne. (…) WSPATiF-ie dyskutowało się Heideggera i aktualny kurs dolara, szanse odzyskania niepodległości i napicia rozcieńczonego jarzębiaku, zrobienia dobrego filmu i okradzenia bogatego Szweda przy barze. Przychodzili tu aktorzy i ladacznice, reżyserzy i prości alkoholicy, pisarze reżimowi i opozycyjni, za którymi sunęli tajniacy” (s. 120–121).

W latach osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych i później już nie jako warszawski „pisarz środowiskowy”, ale osiadły i w Nowym Jorku, i w Warszawie dramaturg zdobył uznanie krytyków i publiczności. Całe życie pozostawał kpiarzem, wielokrotnie był kpiarzem gorzkim. Pośpiesznie wybranym przykładem twórczości kpiarskiej może być pochodzący z lat siedemdziesiątych tekst pt. Pochwała Poręby o filmie Bohdana Poręby Prawdzie w oczy, którego – obszerny, ale niezbędny dla oceny kunsztu – fragment brzmi tak:

„Bohaterowie filmu Poręby rzuceni są w tło nowoczesnego zakładu przemysłowego, stają się jak u Antonioniego elementem plastycznym, cząstką pejzażu, ruchomą plamą w kadrze. Antonioni w swej Czerwonej pustyni, dla uzyskania pełniejszego efektu estetycznego, pomalował otaczający kombinat las. Poręba, twórczo dyskontując jego osiągnięcia, idzie o krok dalej, malując na czarno sadzą aktorów, stapiając ich jeszcze bardziej z pejzażem. Reżyser lubuje się w symbolach takich, jak suwnica, mająca zbyt mały udźwig, pękające ogniwo łańcucha czy freudowski spust surówki, stanowiący metaforę – ironiczną syntezę Dziennika Telewizyjnego.

Właśnie zbyt mały udźwig suwnicy w zestawieniu ze zbyt wielkim wlewkiem kuziennym doprowadzają do tragicznego splotu wydarzeń, w który uwikłani są pracownicy huty, postawieni wobec konieczności wyboru, przy czym każdy wybór jest zły. Interesująco potraktowana jest w filmie «Prawdzie w oczy» sprawa winy. Intryga nie polega na szukaniu winnego katastrofy w hucie – każdy pragnie przypisać sobie ciężar winy, wszyscy tęsknią za odpowiedzialnością. Postacie suwnicowego, inżyniera i innych hutników są personifikacją losu ludzkiego. (…) Dochodzą tutaj do głosu lektury reżysera, jego filozoficzne zapatrzenia. W owej pogoni za winą kompromituje się ostatecznie zachodni nawyk zwalania winy jeden na drugiego. (…) Drugim nurtem filmu jest sprawa erotyki. W wątku tym, podbudowanym smutną balladą o ludziach urodzonych w zwykły szary dzień, dostrzegamy bez trudu wpływy filmów Leloucha i reminiscencje targów w Kopenhadze” (Jak być kochanym, s. 82–83; z tego zbioru polecam też szczególnie: Polowanie na rozbierańca i Punkty na śmierć).

Uczmy się dziś od Głowackiego recenzować rodzime produkcje filmowe, szczególnie te sponsorowane przez Skarb Państwa i jego spółki, bo będą coraz ciekawsze. Widzom drażniącego filmu Smarzowskiego Kler warto natomiast przypomnieć taką wypowiedź Głowackiego z 2004 roku:

„Dla porządku wspominam, że ta nagonka na księży zaczęła się, jak prawie wszystko w Ameryce, od pieniędzy. Bo najrozmaitsze wielkie fundacje, a i osoby prywatne zaczęły krzywić się na to, że setki milionów z ich dotacji idą w mniejszym stopniu na pomnażanie chwały bożej, a w większym na załagodzenie sprawy księży pedofilów. A księża ci, mimo wielokrotnego zwracania im uwagi przez przełożonych, a nawet surowego przenoszenia ich z parafii do parafii, nadal narażali Kościół na straty. Księża katoliccy biali i czarni bronili się dość przekonywująco, że to oni padali ofiarą rozpasanych seksualnie, jak to w Nowym Jorku czy Bostonie, siedmiolatków. Twierdzili też, że uczyniono z nich kozły ofiarne, i atak akurat na księży katolickich jest nie fair, bo nie ma żadnych dowodów, że w innych religiach jest inaczej. (…) Jak wiadomo, sprawa oparła się  o papieża. Kardynał atakowany za przymykanie oczu na to, co działo się w archidiecezji nowojorskiej, zrzekł się swojej funkcji, a za długi sprzedano jedną, i drugą parafię. (…) Wszystko było oczywiście rozdmuchane przez media, bo w sumie tych zgłoszonych spraw było niecałe pięć tysięcy. Tylko kilkoro dzieci popełniło samobójstwo i przy wejściu tylko do jednego kościoła wierni zmienili ogromny złoty napis z «House of God» na «House of Rape»” (Z głowy, s. 111).

Głowacki nie pozostawał obojętny wobec osiągnięć polskiego parlamentaryzmu. Oto jego refleksja stanowiąca w istocie pochwałę pracy nocnej posłów:

„W ogóle każdemu ciemności są potrzebne. Nie czekasz na agonię, godzinę śmierci, żeby móc powiedzieć prawdę, albo i szczerze wykrzyczeć, co się czuje i co się myśli. A gęsta ciemność to już błogosławieństwo. Wszystkie najciekawsze rzeczy się po ciemku odbywają. Noc Świętego Bartłomieja, Noc Kryształowa, Noc Długich Noży, że wymienię pierwsze z brzegu. A w wolnej Polsce nocne ustawki kibiców, podpalenia schronisk dla uchodźców (…) Nawet teraz, w wolnej Polsce, ważne uchwały i mądre ustawy często nie mogą czekać do świtu i parlamentarzyści mają oczy podkrążone – ale i komfort moralny. Tak już jest, dla jednych noc to bezużyteczny odpoczynek, strata czasu i życia, albo nudny odrabiany z obowiązku seks małżeński, chyba że po pół litrze, żona się broni, wyrywa i można jej przyłożyć po ryju. Ale dla prawdziwych patriotów, którym leży na sercu dobro kraju, jest inaczej. Lenin radził Dzierżyńskiemu: Żonie mów, że idziesz do kochanki. Kochance, że idziesz do żony, a sam na strych i pracować, pracować i jeszcze raz pracować” (Bezsenność, s. 84–87).

Swoją drogą zadziwiające – szczególnie wobec imponującego tempa prac nad siódmą nowelizacją ustawy o Sądzie Najwyższym czy ustawy o IPN – że dotąd nie ogłoszono próby bicia rekordu prędkości procesu legislacyjnego. A może ogłosić konkurs i zaprosić do rywalizacji inne parlamenty? W filmie Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? Stanisław Bareja pokazał konkurs prędkości operowania pacjenta przez dwa zespoły chirurgiczne. Oczywiście konkurenci muszą mieć porównywalne, jeśli nie identyczne warunki. U Barei zespół przegrany skarżył się, że równych szans nie było, gdyż jego pacjent miał obfitszą tkankę tłuszczową.

Warto także rozważyć, aby wprowadzane obecnie nowele zaostrzające odpowiedzialność karną lub zmieniające jej zasady np. poprzez odejście od staroświeckiego domniemania niewinności lub od zaśniedziałej starożytnością lex retro non agit odstraszały potencjalnych przestępców nie tylko swoją treścią, ale już odpowiednio brzmiącym tytułem, np. zamiast „o odpowiedzialności karnej podmiotów zbiorowych” – „o odpowiedzialności karnej bez potrzeby ustalenia winy i o upadłości podmiotów zbiorowych”.

Głowacki w pełni doceniłby też trafność riposty „dzieci też muszą gdzieś pracować” wobec stawianych politykom zarzutów nepotyzmu. W końcu sam twierdził, że „gdyby nie protekcja, to już by nie było w ogóle żadnej sprawiedliwości” (Z głowy, s. 114). Dziecko polityka czy państwowego funkcjonariusza powinno wszak mieć łatwiej o naukę, pracę, sukcesy i pieniądze jako rekompensatę za częstą nieobecność rodzica w domu, jego trud i poświęcenie dla kraju i dobra wspólnego.

Na koniec słów kilka do czytelnika, który po lekturze powyższego nabrał wątpliwości. Kiedy po zawartej w opublikowanym na początku lat siedemdziesiątych felietonie Od tyłu sugestii, aby w ekranizacji Potopu Kmicica zagrał ogromnie popularny wówczas Stanisław Mikulski, czyli Hans Kloss z serialu Stawka większa niż życie, Głowacki otrzymał entuzjastyczne listy czytelników, kolejny swój tekst pt. Od przodu zakończył tak:

„Kończąc, nie wyjaśnię, o co mi naprawdę chodziło, aby nie narazić się najpoważniejszej i najbardziej bojowej grupie, która mnie źle zrozumiała, w związku z czym jest ze mną. Zrobienie kariery w oparciu o czytelników, którzy cenią mnie, gdyż wszystko, co piszę, zrozumieli odwrotnie, wydaje mi się propozycją świeżą i zbyt kuszącą, abym z niej łatwo zrezygnował” (Jak być kochanym, s. 26).

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".