Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 11-12/2013

Na krawędzi

Udostępnij

T ruizmem byłoby stwierdzenie, że dobro jest nudne, a zło fascynuje. Środki masowego przekazu lubują się w przekazywaniu złych wiadomości, bo te elektryzują odbiorców. Niejeden utwór literacki czy filmowy zyskał powodzenie nie tyle dzięki bohaterom pozytywnym, ile dzięki czarnym charakterom, do których publiczność lubi powracać. Fenomen Hannibala Lectera, psychopatycznego mordercy i kanibala z zekranizowanych powieści Thomasa Harrisa (Czerwony smok, Milczenie owiec, Hannibal) jest najlepszym tego przykładem. Spośród polskich utworów warto wskazać choćby Hermana Brunnera, bez którego Stawka większa niż życie nie byłaby tak popularna. Choć zły Brunner, znakomicie zagrany przez Emila Karewicza, pojawił się tylko w kilku odcinkach tej serii, w istocie zdominował dość nudną postać głównego bohatera bez skazy Hansa Klossa.

Wprawdzie to wiek XX obfitował w łajdaków na wszystkich polach (ze szczególnym uwzględnieniem zbrodni i oszustw), to przez lata modelowym przykładem nikczemnika pozostawał dla mnie przede wszystkim Charles-Mourice de Talleyrand-Perigord (1754– 1838), który przez kilkadziesiąt lat pełnił, jak dziś to określamy, funkcje publiczne we Francji, zdradzając po kolei wszystkie upadające rządy i sprzedając informacje innym państwom. Jako „najdoskonalsze wcielenie typowego dla swej epoki pragmatyka, amoralnego polityka i męża stanu” doczekał się setek biografii i opracowań historycznych, z których poleciłbym dziś dwie nietypowe pozycje: napisaną z publicystycznym nerwem przez Waldemara Łysiaka (Talleyrand. Droga Mefistofelesa, Warszawa 2007) oraz jako przykład obłudnego dzieła epoki stalinizmu piętnującego amoralność systemów burżuazyjnych pracę radzieckiego akademika Eugeniusza Tarle (Talleyrand, Warszawa 1957).

E. Tarle nie pozostawił na Talleyrandzie, którego Napoleon Bonaparte określił jako „łajno w jedwabnych pończochach”, suchej nitki. „Na przestrzeni bowiem długiego jego życia nie znajdujemy żadnego śladu wątpliwości, wyrzutów sumienia, skruchy; zapatrywał się on na historię jako na nieustanną grę sił i ze zdziwieniem oraz pogardą spoglądał na tych wszystkich, którzy nie przechodzili bezzwłocznie na rzecz zwycięzcy, ulegając rozterkom i wahaniom zupełnie dla niego niezrozumiałym” – uzasadniał swoją ocenę (s. 21).

Talleyrand żył długo i raczej szczęśliwie, a pożegnał się z tym światem jako szanowany przez współczesnych starzec. Wydaje się, że dla wielu obecnych polityków i uczestników życia publicznego stanowi swoisty model do naśladowania. Naśladownictwo Talleyranda najwyższej próby znajdujemy u bohaterów serialu telewizji BBC z lat 80. House of Cards, którego współczesna amerykańska wersja króluje teraz w Internecie. Koneserów zachęcam do obejrzenia brytyjskiego pierwowzoru ze znakomitym Ianem Richardsonem w roli demonicznego intryganta. Cóż, publiczność kocha oglądać takie historie, gdzie dobro wcale nie zwycięża. Poszukujemy w złych charakterach najmniejszych choćby pierwiastków dobroci, naiwnie wierząc, że ludzka natura nie może być ich zupełnie pozbawiona.

W moim rankingu łajdaków Talleyrand został wszakże ostatnio zdetronizowany przez Bernarda Madoffa, a stało się to za sprawą esejów z magazynu „Vanity Fair”, wydanych w Polsce w zbiorze pod tytułem Na krawędzi. Opowieści o kryzysie (wybór: Graydon Carter, Warszawa 2011/2012). Większość tomu poświęcona jest rozważaniom o ekonomicznych przyczynach i psychologicznych skutkach krachu finansowego w 2008 r. (warto przeczytać, w jaki sposób bogacze reagują na krach i postanawiają oszczędzać), ale cztery teksty (M. Seal, W świecie Bernarda Madoffa i W świecie Ruth; M. Seal i E. Squillari, Madoff Investment Secirities, dzień dobry, czyli wspomnienia sekretarki; D. Margolick, Czy synowie wiedzieli) poświęcone są w całości fenomenowi Madoffa.

Słowo „fenomen” jest uzasadnione, gdyż doprowadził on do ruiny 13 500 indywidualnych inwestorów i organizacji charytatywnych (wg niektórych źródeł „tylko” 5000), tracąc na ich szkodę 65 miliardów dolarów. Jego działalność sprowadzała się od kilkunastu lat do utrzymywania tzw. piramidy Ponziego, tj. mechanizmu, gdzie zyski wypłacane są uczestnikom nie z udanych inwestycji, ale z wpłat osób przystępujących później do systemu. Pomysł nie był nowy, bo taki mechanizm oszustwa wymyślił Charles Ponzi w Bostonie jeszcze przed 1920 r. Zadziwia natomiast jego skala i długość funkcjonowania.

Madoff wyrządził najwięcej szkody swoim pobratymcom, w szczególności społeczności żydowskiej w luksusowym kurorcie Palm Beach na Florydzie, którym odebrał nie tylko pieniądze.

„Żydzi zdominowali życie gospodarcze i towarzyskie Palm Beach. Teraz są bogatsi niż Anglosasi. Są też lepiej wykształceni i bardziej hojni. To jest ich wyspa, a przynajmniej była, do 11 grudnia [2008 r.]. Całe to zamieszanie, które wywołał Madoff, pozbawiło ich nie tylko majątku, ale też poczucia wyższości, na którą ciężko pracowali” (M. Seal, W świecie Bernarda Madoffa, s. 334). Nic zatem dziwnego, że jedna z nestorek tej społeczności, która przez Madoffa straciła kilkadziesiąt milionów dolarów, stwierdziła, że zrobił on z Żydami to, czego nie dokończył Hitler, a rabini określili jego czyny jako „grabież wśród swoich” i więcej niż zdradę.

Jak zaznaczył pewien cytowany nowojorski prawnik: „Madoff przyjmował pieniądze od ludzi, którzy wiedzieli, jak je się robi” (s. 333). Szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego udało mu się oszukać tylu doświadczonych ludzi interesu i poważnych osobistości, i to w kraju, w którym nie ma i nigdy nie było alternatywy dla kapitalizmu, można ułożyć swoisty przepis na współczesnego łajdaka.

Po pierwsze, łajdak pozyskuje przyjaźń rozpoznawalnych i szanowanych w środowisku osobistości, aby go potem legitymizowały.

Madoff od kilkudziesięciu lat przyjaźnił się ze starszymi od siebie, znaczącymi środowiskowo postaciami – emerytowanym już potentatem na rynku nowojorskich nieruchomości oraz cenionym w swojej społeczności filantropem i autorytetem moralnym. Obaj starcy traktowali go jak syna, powierzyli swoje pieniądze, spędzali z nim czas w święta i w wakacje. Podobnie czynił znany w Nowym Jorku właściciel drużyny bejsbolowej New York Mets. Swoim towarzystwem i wypowiedziami autoryzowali Madoffa jako genialnego, ale i uczciwego finansistę, podobnie jak poleceni przez nich krewni i przyjaciele.

Skutecznie zadziałał psychologiczny mechanizm „klubowego inwestowania” i instynkt stadny, sprowadzający się do tego, że „gdzie jedna poważna osoba coś robi, inne natychmiast pragną tego samego. (…) To było genialne. Mając za przybranego ojca jednego z największych filantropów społeczności żydowskiej w Palm Beach, a jego olśniewającego zięcia za swego lokalnego orędownika, Madoff mógł się trzymać na uboczu (…)” (M. Seal, s. 357–358).

Jak zauważył jeden z obserwatorów: „To nie tak, że jakieś tam biedne wdowy i sieroty dały się oszukać domokrążcy sprzedającemu odkurzacz (…) Madoff przechytrzył masę bystrych ludzi, takich, którzy są naprawdę bogaci i mają przerośnięte ego. Oni dbają o to, żeby się nie ośmieszyć. Większość ofiar, które naprawdę dużo straciły, prosiła o zachowanie anonimowości” (M. Seal, s. 349).

Po drugie, usługi łajdaka nie są dla każdego, a otoczenie powinno być przekonane, że mają elitarny charakter.

Jak to działało? Spójrzmy na to z punktu widzenia potencjalnego klienta:

„Przez wiele miesięcy starałem się o przystąpienie do funduszu Madoffa – wspominał jeden z zawiedzionych – Kiedy rynek papierów wartościowych nagle się załamał jesienią 2008 roku, słyszałem tylko, jak moi koledzy z Aspen (…) nie mogli wyjść z zachwytu nad geniuszem Madoffa. Wszyscy wzdychali z ulgą, że powierzyli swoje pieniądze geniuszowi, który nie tylko dbał o ich bezpieczeństwo, inwestując w bony skarbowe, ale także wypłacał dywidendy w sytuacji, kiedy większość innych funduszy odnotowywała czterdziestoprocentowe spadki. W listopadzie [2008] spotkałem się na kolacji z przyjacielem, który od bardzo długiego czasu inwestował już u Madoffa. Błagałem go, żeby pomógł mi się dostać do funduszu. Odparł, że nie mam najmniejszych szans. Minimalna kwota na start to kilka milionów dolarów. Bernie nie potrzebował moich pieniędzy, jego fundusz był dla mnie zamknięty. Po tak zniechęcającej odpowiedzi jeszcze bardziej zależało mi na przystąpieniu do niego” (s. 330–331).

A oto relacja kolejnego niedoszłego inwestora:

„Żeby Madoff cię przyjął, naprawdę trzeba było się naprosić. Nie poniżyliśmy się nigdy do tego stopnia, żeby błagać go o przyjęcie, ale muszę przyznać, że bardzo nam na tym zależało. Nigdy nie było ustalonej kwoty wejścia. Madoff sam decydował, zależnie od zasobności kandydata. W tym dniu, kiedy się z nim spotkaliśmy, był, jak zwykle, w dobrym nastroju. W trakcie rozmowy zdaliśmy sobie sprawę, że on już nas wycenił i że decyzja zapadła. Wyznaczył nam kwotę 10 milionów dolarów. Oczywiście, nie mieliśmy takich pieniędzy, więc musieliśmy zrezygnować. Bardzo byliśmy wkurzeni, ale nie było dyskusji. Albo masz kasę, albo nie. Koniec, kropka. Ale mieliśmy szczęście” (M. Seal, s. 345).

Autor szkicu podsumowuje: „Takie sceny powtarzały się we wszystkich klubach,  w których bywał Madoff – od Nowego Jorku po Boca Raton na Florydzie. Jak tylko Madoff wchodził, ludzie zaczynali się przed nim płaszczyć i błagać o zaszczyt przyjęcia ich pieniędzy” (M. Seal, s. 345). Fenomenalne łajdactwo? A może i genialna gra psychologiczna?

Po trzecie, łajdak jest postrzegany jako swój człowiek („swojak”), w realiach amerykańskich członek tej samej społeczności bądź grupy etnicznej. W rezultacie pieniądze powierzały mu czteropokoleniowe rodziny, wdowy i fundacje charytatywne. Przecież swój nie mógł być nieuczciwy…

Po czwarte, łajdak jest jeśli nie czarujący, to przynajmniej grzeczny, kulturalny, dobrze ubrany i całkowicie opanowany. Jeszcze w przeddzień przyznania się do oszustw, na przyjęciu dla pracowników, Madoff zapowiadał kolejny dobry rok i życzył wesołych świąt (M. Seal, s. 360). Wieloletnia sekretarka Madoffa, która po aresztowaniu szefa zdecydowała się na współpracę z agentami federalnymi, zwraca uwagę, że na co dzień był pedantyczny i zorganizowany, kiedy chciał, potrafił być dobry i czarujący, ale jednocześnie bez skrupułów zainwestował w swój fundusz cały spadek, jaki odziedziczyła ona po swoim ojcu (s. 382, 388).

Po piąte, w przypadku wpadki łajdak tonie sam, nie pociąga za sobą najbliższych. Madoff prowadził swój proceder w taki sposób, że zarówno jego żonie, jak i synom trudno było postawić jakiekolwiek zarzuty. Przebywając w areszcie, a nawet i po sądowym wyroku skazującym go na praktycznie dożywotnie więzienie, kontrolował na tyle sytuację, aby zapewnić najbliższym bezpieczeństwo i wolność. Nic dziwnego, że niektórzy komentatorzy uznali to za kolejny przykład jego geniuszu w oszukiwaniu i manipulowaniu ludźmi (M. Seal, s. 428).

Ktoś może zapytać: po co nam, adwokatom, znajomość przepisu na łajdaka? Odpowiedź jest prosta: nie tylko po to, aby w porę go rozpoznać i ustrzec się przed skutkami jego działalności, ale jeszcze bardziej po to, aby nigdy nie ulec nieuniknionej w tym zawodzie pokusie bycia bądź bywania nim w odpowiedniej dla rodzimych realiów skali…

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".