Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 11-12/2011

„Natłok słuchaczów był wielki”

Udostępnij

P o efemerycznych czasopismach, które wcześniej czy później likwidowała cenzura – o czym była mowa w drugiej części tego cyklu – Bruno hr. Kiciński założył w 1821 roku dziennik, który ukazywał się przez wiele lat, bo aż do 1939. Podobnie jak w „Orle Białym”, zamierzał i w tym piśmie przedstawiać „znakomitsze processa kryminalne”. Jak informował bowiem w „Doniesieniu” reklamującym mające być wydawane czasopismo – wśród „przedmiotów”, które w nim czytelnicy mieli znajdować, na pierwszym miejscu stawiał Nowości Warszawskie. „Pod tym tytułem – zapewniał – umieszczać się będzie wszelkie zdarzenia zaszłe w stolicy, przypadki ciekawsze, ważniejsze Sprawy Sądowe (...)” itd. itd. Jak z tego widać, spodziewał się, że one właśnie będą przede wszystkim przyciągać uwagę czytelników. Niewiele jednak miał na nie miejsca, bo jego gazetkę, nazwaną szumnie „Kurierem Warszawskim”, określić by należało, przynajmniej w pierwszym okresie, gdy periodyk ów nie okrzepł na dobre, raczej mianem „świstka” niż czasopisma. Była to bowiem dwustronnie wypełniona drobnym drukiem kartka papieru o formacie niewiele większym od A5.

Dopiero pod koniec pierwszego rocznika, 1 grudnia 1821 roku, redakcja przedstawiła swoje zamierzenia, jeśli chodzi o prezentowanie na łamach „Kuriera” wiadomości z sądów. Uczyniła to na czołówce, w Nowościach Warszawskich, tuż po krótkim przedstawieniu spraw osądzonych w październiku przez Wydział pierwszy Sądu Apelacyjnego Królestwa Polskiego „z rekursów od wyroków sądów kryminalnych i policyjno-poprawczych do niego złożonych”. Warto je przytoczyć, bo były to sprawy niezwykle charakterystyczne i – zdaje się – typowe dla tamtych czasów: jedna o krzywoprzysięstwo, jedna o rabunek, jedna o dzieciobójstwo, jedna o morderstwo, jedna o podpalenie, osiem o kradzież, jedna o „opór w exekucji”, jedna „o nieprzyzwoite zachowanie się w Kościele”, jedna o nadużycie władzy i dwie o obelgi. W 11 sprawach rekurs został odrzucony, a w 7 przyjęty.

„W szczególności w sprawie kilku włościan o nieprzyzwoite zachowanie się w Kościele w czasie nabożeństwa – dodał autor notatki – Sąd Kasacyjny część kary więzienia zamienił na chłostę zastosowaną do stopnia winy każdego, jako karę skuteczniejszą”.  Taka bowiem, jak wynika z dyskusji prasowych nad dopiero co uchwalonym Kodeksem Karzącym Królestwa Polskiego (1818), stopniowo kształtowała się praktyka: określona liczba dni pobytu w więzieniu ulegała „podstawieniu”, jak to pisano wówczas, na odpowiednią ilość razów przy wymierzaniu chłosty. Czyniono tak, oczywiście, tylko w stosunku do osób z gminu, ze względu na koszty związane z utrzymywaniem ich w więzieniu, a także ciągły brak miejsc w nielicznych zakładach karnych. Szkoda, że w „kurierku”, jak nazywali pisemko wierni czytelnicy, nie napisano, a byłoby to niewątpliwie dla nich bardzo ciekawe, na czym polegało owo „nieprzyzwoite zachowanie”: czy były to śmiechy, rozmowy, czy też inne podobne, a godne kary więzienia czyny.

„Przytem oświadcza Redakcja – tak brzmi owo wcześniej wspomniane zobowiązanie – że na przyszłość umieszczać będzie w piśmie swoiem doniesienia osądzonych co miesiąc w każdem wydziale Sądu Appell. Spraw Krym. wymieniając w krótkości istoty czynu spraw ważniejszych interesować mogących, z treścią wyroków w nich wydawanych; mianowicie obwieszczać będzie o podobnych sprawach do sądzenia przychodzących, którym to nowym rodzajem wiadomości z pewnego źródła czerpanych (dla statystyki także pod pewnym względem użytecznych) powołaniu swemu zaspokajania ciekawości publicznej pragnie zadość uczynić„Kurier Warszawski” 1821, nr 286; por. też: Kurier Warszawski. Książka jubileuszowa 1821–1896, Warszawa 1896..

Kilka razy redakcja rzeczywiście to zrobiła, ale po roku Kiciński odprzedał swój periodyk aktorowi Ludwikowi A. Dmuszewskiemu, który z zobowiązań swego poprzednika w tym względzie nie miał zamiaru się wywiązywać. Sądzić można, że podobnie jak wielu współczesnych uważał, iż pisanie o przestępstwach i zbrodniach może wywierać zły wpływ na czytelników, a nawet kierować ich na złą drogę. Taki sposób myślenia dał o sobie znać na dobre dopiero w drugiej połowie wieku, ale i wówczas niektórzy już mu hołdowali.

Kiciński natomiast jako rasowy dziennikarz pragnął zaspokajać przede wszystkim ciekawość publiczną i informować o sprawach niezwykłych. Taką sprawę przedstawiono kilka dni po tamtej: „Godna także jest wspomnienia – czytamy – obrona w sprawie zarzutu oszustwa za to uczynionego, iż bez opłaty biletów na parter do Teatru wchodzono. Obrona ta zasadzoną była szczególniej na tem, iż uczęszczający darmo na Teatr łaknął (jak się wyraził) nauki, słysząc, że w Teatrze, jak w Kościele, uczą moralności. Jakoż Sąd Kasac., zważywszy, że z toku sprawy wcale się nie wykazało, aby rekurrent szukał niegodziwego zysku, bo tylko dla zaspokojenia ciekawości wszedł kilka razy na Teatr i był wpuszczony przez tego, do którego należało nie dopuścić szkody stąd dla Antepryzy wyniknąć mogącej, a tak czyn zaskarżony do występku oszustwa policzonym być nie mógł. Na tej zasadzie rekurs przyjął, wyrok z obrony prawa zapadły skasował i rekurrenta od winy, kary i kosztów zupełnie uwolnił„Kurier Warszawski” 1821, nr 289 z 4 grudnia..

Takie błahostki w późniejszych zwłaszcza latach były bardzo charakterystyczne dla ówczesnej prasy i ich przede wszystkim poszukiwała redakcja „Kuriera”. Procesowi o zbrodnię zabójstwa – które musiało być żywo komentowane w mieście i Warszawa długo nim niewątpliwie żyła – raz tylko dzienniczek Kicińskiego poświęcił więcej uwagi„Kurier Warszawski” 1821, nr 234 z 1 października.. Warto i tu  omówić go szerzej, bo wysłany do sądu dziennikarz zawarł w swym „reportażu” niezwykle cenne uwagi dające pojęcie o biegu ówczesnej sprawiedliwości.

Sama zbrodnia wydarzyła się 20 listopada 1820 roku. Niejaki Brochnacki, zauważywszy „nieprzyzwoite zamiary Rudzkiego względem jego Małżonki” – zresztą swego dawnego kolegi szkolnego – upomniał go, a gdy ten „pomimo uczynionych sobie przestróg do domu jego przybył z przygotowanymi czteroma ludźmi, kazawszy go rozciągnąć, sam bił, i pomocnikom na przemiany bić kazał, na śmierć”.

Proces odbywał się po dziesięciu miesiącach, bo w końcu września 1821 roku. Był jawny, z udziałem publiczności, co warto szczególnie podkreślić, bo chyba pierwszy raz jest o tym wyraźnie mowa. Przyjmuje się wprawdzie, że rozprawa sądowa była ustna i publiczna już od dekady, bo na podstawie dekretu z 1810 rokuPodaję za: Historia państwa i prawa, t. III, Warszawa 1981, s. 567.. W prasie potwierdzone jest to jednak, jak się zdaje, dopiero pierwszy raz. Generalną zasadę w sprawie wyjątków od jawności rozprawy sądowej wprowadził reskrypt Komisji Rządowej Sprawiedliwości z 3/15 kwietnia 1837 roku. Zalecano w nim rozpatrywanie przy drzwiach zamkniętych spraw obrażających „przyzwoitość i moralne uczuciaTamże.. Dodać warto, że wprowadzenie zasady jawności procesu karnego przypuszczalnie zawdzięczać należy szefowi resortu sprawiedliwości Feliksowi hrabiemu Łubieńskiemu, który był wielkim admiratorem napoleońskiego Code d’instruction criminelle z 1806 roku.

Toczące się w tych latach prace nad rodzimą procedurą karną dalekie były od końcowego efektu i nigdy go zresztą nie osiągnęły. Pierwsze postulaty postępowych zmian padły już w Polsce stanisławowskiej, a zainspirował je prawnik i historyk, pijar Teodor Ostrowski (1750–1802), wydanym w 1786 roku, a tłumaczonym z francuskiego dziełem Prawo kryminalne angielskie (...), w którym porównywał prawodawstwo znad Tamizy z naszym i ukazywał wyższość tamtejszych rozwiązań. Znawca jego jurydycznej twórczości Zbigniew Zdrójkowski zwraca uwagę, że autor ów był rzecznikiem głębokich zmian ustroju sądownictwa, które powinno zapewniać większe gwarancje obrony zwłaszcza tym oskarżonym, którzy byli podejrzani o najcięższe zbrodnie i wciągnięci w regestra incarceratorum. Domagał się, by przydzielano im obrońców z urzędu, a sądziły ławy przysięgłychZ. Zdrójkowski, Teodor Ostrowski 1750–1802. Pisarz dawnego polskiego prawa sądowego, Warszawa 1956, s. 113..

Razem z pracami nad przyjętym w 1818 roku Kodeksem Karzącym Królestwa Polskiego trwały dyskusje nad projektem kodeksu postępowania sądowego karnego, który 18 maja tego samego roku został już nawet przyjęty przez Ogólne Zgromadzenie Rady Stanu. Według niego obrońcy mogli porozumiewać się z obwinionymi po ukończeniu badania ich przez sędziego śledczego, czyli inkwirenta. Obrońca sądowy miał obowiązek zaznajomienia się z aktami śledztwa i badania ich w celu przygotowania się do obrony. Mógł w związku z tym żądać, aby sąd przysłał mu je do domu lub kancelarii za odpowiednim rewersem. Mógł też rozmawiać ze swoim klientem w cztery oczy albo w obecności osoby sądowej wyznaczonej przez inkwirenta. Akt oskarżenia winien być wysyłany obrońcy, by mógł on przygotować swe wystąpienie i przedstawić je po wniesieniu i poparciu oskarżenia przez prokuratoraPor. W. Zarzycki, Obrońcy sądowi w projekcie k.p.k. Królestwa Polskiego z 1820 roku, (w:) Szkice z dziejów adwokatury (seria trzecia), Warszawa 1983, s. 40–48..

Projekt ten nigdy nie wszedł w życie, ponoć dlatego, że liberalni Kaliszanie, jak nazywano obóz polityczny posłów z tamtej ziemi, zbyt uparcie domagali się sądów przysięgłych. Prawda zaś pewnie była taka, że w Królestwie właśnie wówczas doszedł do głosu obóz konserwatywno-obskurancki, który daleki był od zapewniania oskarżonym równych, niezależnych od stanu praw. Przez długie więc lata, bo aż do reformy sądowej w 1876 roku, obowiązywała Ordynacka kryminalna pruska, ta zaś nie tylko podcinała skrzydła obrońcom, ale też nie kładła nacisku na gwarancję praw jednostki, mając przede wszystkim na uwadze sprawność biegu sprawiedliwości. Miała nadto wyraźne oblicze klasowe, stanowiąc w § 222, że przy decyzji o tymczasowym aresztowaniu sąd powinien mieć na względzie stan, rangę i sytuację społeczną obwinionegoHistoria państwa i prawa, Warszawa 1981, s. 670..

Sędzia Edward Stummer ubolewał jeszcze w 1875 roku, w trzecim roczniku „Gazety Sądowej Warszawskiej”: „Gdyby sejm ówczesny odroczył przyjęcie kodeksu aż do wygotowania projektu nowej procedury, nie bylibyśmy dziś jeszcze, po latach 56 świadkami, że sądownictwo polskie, na sposób francuski urządzone, wymierza sprawiedliwość karzącą stosownie do zasad przejętych z kodeksu ruskiego, według prawideł procedur pruskiej i austriackiej” (kursywa GSW)E. Stummer, O stanowisku prokuratora wobec sądu karnego (Notatki z historii i praktyki naszego sądownictwa), „Gazeta Sądowa Warszawska” 1875, nr 13.. Dodać należy gwoli wyjaśnienia, że według tej ostatniej sądzono na terenach przed laty odebranych Austrii na rzecz Królestwa Polskiego.

Wróćmy jednak do procesu Brochnackiego. „Natłok słuchaczów był tak wielki – notował swe spostrzeżenia reportażysta „Kuriera” – iż oprócz sali sądowej, i przyległych izb, publiczność nawet napełniła sień i dziedziniec”. Było to widocznie coś tak niezwykłego w tych czasach, że uznał, iż wymaga to szczególnego podkreślenia na samym wstępie. Swe miejsca zajęli: prezes, dwóch sędziów i prokurator. Następnie referent „odczytał obszerną i gruntownie przygotowaną relację, której czytanie trwało do godziny w pół do pierwszej”. Wtedy przyszła kolej na wystąpienie adwokata Wolińskiego, który „w czułych wyrazach rozrzewniających słuchaczów, bronił Brochnackiego, mowa jego trwała do godziny 4”.

Chodziło niewątpliwie o Józefa Wolińskiego, który w latach dwudziestych był patronem Trybunału Cywilnego i cieszył się opinią „zdolnego i wymownego prawnikaSłownik biograficzny adwokatów polskich, t. 4, s. 473–474.. Następnego dnia, „również przy nadzwyczajnym natłoku ciekawej Publiczności”, mecenas Sądu Najwyższej Instancji Majewski (chyba Walenty – S. M.) „w tkliwie oddanej obronie uniewinniał Brochnackiego i usiłował zmniejszyć stopień występku”. Z kolei dwóch innych adwokatów wygłosiło mowy broniące pozostałych oskarżonych. Po nich zabrał głos prokurator, który zażądał kary 20 lat więzienia warownego dla Brochnackiego i od 3 miesięcy do 3 lat więzienia zwykłego dla jego kolegów.

„Po długim namyśle sędziów – czytamy w relacji „Kuriera” – pisarz sądowy ogłosił wyrok”. Brochnacki skazany został na 25 lat więzienia warownego, z czym wiązało się okucie łańcuchami, roboty publiczne, odjęcie pościeli i parę innych dolegliwości, a więc wymierzono mu karę o 5 lat wyższą, niż żądał prokurator, koledzy zaś skazani zostali zgodnie z jego oczekiwaniami. Obrońcy Brochnackiego zapowiedzieli rekurs.

Warto w tym miejscu poświęcić nieco uwagi pozycji adwokata w ówczesnym procesie karnym, bo sens jego obrony był zawsze wątpliwy, nie tylko w tym przypadku, gdy okazała się ona mniej niż bezskuteczna. Spowodowane to było m.in. tym, że oskarżenie w procesie inkwizycyjnym miało ogromną przewagę. Obrońca nie znał przebiegu śledztwa i jego ustaleń ani dowodów zebranych przez inkwirenta. Swoją mowę wygłaszał natomiast przed prokuratorem, który je przedstawiał, nic więc dziwnego, że mecenas Woliński mógł tylko „w czułych wyrazach rozrzewniających słuchaczów” bronić Brochnackiego.

Taki porządek procesu utrwalił na wiele lat – bo aż, jak już była mowa, do reformy sądowej w 1876 roku – książę warszawski Fryderyk August, który chociaż był profrancuski, wybrał w tym względzie rozwiązanie pruskie, wydając 26 lipca 1810 roku „dekret co do aktu oskarżenia”. Zatwierdzał w ten sposób akt prawny, jaki przyjęła 16 grudnia 1806 roku tutejsza Izba Najwyższej SprawiedliwościA. Kosmowski, Pogląd na dekret króla saskiego z dnia 26 lipca 1810 roku, co do aktu oskarżenia, „Przegląd Sądowy” 1872, t. XIV, s. 24.. Adwokaci w Królestwie długo jeszcze mieli wyrzekać, że nie znają zasad, na jakich się oprze prokurator, oskarżając ich klienta. Dopiero w 1870 roku jeden z obrońców wystąpił do warszawskiego Sądu Kryminalnego z żądaniem, aby akt oskarżenia, przygotowany przez prokuratora, komunikowany był obrońcy przed wystąpieniem oskarżyciela. „Głos obrońcy – wnioskował – jako ostatnie echo powinien się odbić o sumienie sędziów, który to przywilej zapewniony oskarżonemu został już przez wszystkie prawodawstwaTamże, s. 21.. Warszawski Sąd Kryminalny nie przychylił się do tej opinii, a więc adwokat zaskarżył to rozstrzygnięcie do Komisji Rządowej Sprawiedliwości. Ostatecznie reforma sądowa w 1876 roku załatwiła sprawę po jego myśli.

Z kolei mecenas Majewski – jak to ujął sprawozdawca „Kuriera” – „w tkliwie oddanej obronie uniewinniał Brochnackiego i usiłował zmniejszyć stopień jego występku”. Znając sprawę tylko w ogólnych zarysach, jak przedstawił ją referent, a nie prokurator, który dopiero miał przemawiać później, dążył niewątpliwie do tego, by sąd wziął pod uwagę okoliczności łagodzące i wymierzył obwinionemu przynajmniej tzw. karę podzwyczajną z § 409. Była ona o stopień lub kilka łagodniejsza od przepisanej prawem za daną zbrodnię, chyba że mógł udowodnić, iż oskarżony nie popełnił zarzucanego mu czynu, a to przecież nie wchodziło w rachubę.

Obaj obrońcy Brochnackiego byli wybitnymi adwokatami, ale specjalizowali się w sprawach cywilnych. Adwokaci karnicy należeli zresztą wówczas do rzadkości. Historyk XIX-wiecznej adwokatury, Aleksander Kraushar, pisał, że adwokaci nie kwapili się wówczas do obron karnych, bo mieli tam za mało okazji do wykazania talentu krasomówczego i argumentacyjnego. Obrona przynosiła niewiele korzyści podsądnemu, nawet jeśli był zupełnie niewinny lub tylko „silnie poszlakowany”. W innym miejscu stwierdzał, że karę podzwyczajną – chociaż ta nadzwyczajnie bolała – wielu oskarżonych upatrywało sobie za łaskę i adwokaci walczyli o uzyskanie owego § 409A. Kraushar, Palestra warszawska (1866–1876), Warszawa 1919, s. 13 i 155; także S. Milewski, Ciemne sprawy dawnych warszawiaków, Warszawa 1982, s. 360. Por. też: K. Bolejowski, O karze podzwyczajnej, „Biblioteka Warszawska” 1842, t. II oraz A. Heylman, O karze podzwyczajnej, „Biblioteka Warszawska” 1854, t. II.. Dodać warto, że owa kara „podzwyczajna” zniesiona została dopiero ukazem z 30 sierpnia 1864  roku. Odtąd uznawano dowód ze zbiegu poszlak i orzekano karę w przewidzianym kodeksem wymiarze„Gazeta Sądowa Warszawska” 1893, nr 14..

Ordynacja kryminalna pruska, która obowiązywała w pierwszej połowie XIX wieku w Warszawie, nakładała na inkwirenta prowadzącego śledztwo obowiązek zebrania „wszelkich okoliczności, jeżeli nie całkiem niewinność jego, to przynajmniej mniejszą karygodność wyświecające”. Zalecała też „Sędziemu w rozdziale IV o zbadaniu obwinionego, baczną uwagę na stan jego umysłu, sposób życia, lękliwość lub inne wady osobiste – dalej przepisanie (§ 418 seq.) konieczność ostatniego wysłuchania inkulpata (obwinionego – S. M.) przy zakończeniu inkwizycji, i artykułowane zbadanie, którego celem jest aby nic nie uszło baczności obwinionego, cokolwiek w ciągu inkwizycji przeciw niemu działanem byłoI. Maciejowski, O obronie obwinionego, podług ordynacji kryminalnej pruskiej i obowiązujących nas przepisów, „Themis Polska” 1829, t. 1, s. 98–99..

Aż dziw bierze, że omawiając te przepisy, Ignacy Maciejowski – ówczesny asesor w tutejszym sądzie policji poprawczej (w następnym roku też asesor, ale sądu kryminalnego), skądinąd wielki zwolennik dawnej procedury staropolskiejW. Sobociński, Ignacy Maciejowski, (w:) Polski Słownik Biograficzny, t. XX, s. 54–55., która dawała większe uprawnienia obwinionemu niż ordynacja pruska – nie skorzystał z okazji, by ją w swym artykule chociaż trochę skrytykować. Może dlatego, że nie był adwokatem, ale sądownikiem, ci zaś uważali, że interesy obwinionego są w pełni zabezpieczone „na drodze kontroli, czyli ocenienia samej inkwizycji, gdzie materialna obrona jest pracą decernenta i wyrokującego Sędziego, którym ordynacja nakazuje pilne śledzenie w aktach i przekonanie się, czy wszystko zebrane zostało, co za obwinionym i przeciw niemu dowód stanowić możeI. Maciejowski, O obronie, s. 99.. Pozostaje zresztą apelacja. „Sąd drugiej instancji – pisał z widocznym entuzjazmem Maciejowski – jest tedy prawdziwą tarczą niewinności, ucieczką dla osądzonego pierwszym wyrokiem, gdzie tyle spodziewać się może ulgi, ile prawo i ścisła słuszność dozwalaTamże, s. 102.. Obrońcy Brochnackiego zapowiedzieli zresztą rekurs, jak wówczas juryści określali odwołanie się do wyższej instancji, ale „Kurier”, zdaje się, nie wracał już do tej sprawy. Jedno jest pewne: jako że przepisy wyraźnie wykluczały zaostrzenie kary, nie orzeczono już kary śmierci.

Pozycję obrońcy kryminalnego bardzo też ograniczały obowiązujące go przepisyW Ordynacji kryminalnej pruskiej (wyd. Warszawa 1828, tłum. I. Stawiarski) do obrońcy odnosiły się szczególnie dwa paragrafy: „§ 465. Obrona musi obejmować w sobie to wszystko, cokolwiek daje się dostrzec z Akt, na korzyść Winowajcy; musi Obrońca zwrócić uwagę Sądu, na Prawo, wedle którego, podług jego mniemania, wypadałoby osądzić Winowajcę, a jeżeli nie jest w stanie, wystawić zupełnie jego niewinności; winien się szczególniej zatrudnić przyczynami, mogącymi ogólnie usprawiedliwić, pewne wyłączenie go od kary, albo przynajmniej od kary zwyczajnej” oraz bardzo restrykcyjny i rozciągliwy „§ 466. Wszelkiej niepotrzebnej rozwlekłości a osobliwie wszelkiego przewracania właściwego toku rzeczy, dotkliwych przeciwko Sędziemu dochodzącemu wyrazów i wszelkiego sofistycznemu wykładu Praw, Obrońca całkiem wystrzegać się powinien, pod zagrożeniem nagany i kar porządkowych; niemniej surowszego jeszcze zgromienia, w miarę okoliczności”., a także ówczesne poglądy na sprawców zbrodni, których obrona zawsze wydawała się podejrzana, by nie rzec naganna. Jeszcze na przełomie XIX i XX wieku zwracał na  to uwagę, jako na opinię ciągle aktualną, wybitny obrońca karny, który w tym właśnie czasie mianowany został adwokatem przysięgłym – Aleksander Mogilnicki (w wolnej Polsce został on prezesem Sądu Najwyższego, kierując Izbą II, rozpatrującą sprawy z b. zaboru rosyjskiego).

„Konieczność obrony w sprawach kryminalnych – pisał na łamach „Ateneum”, miesięcznika naukowo-literackiego, założonego przez adwokata Włodzimierza Spasowicza – dziś nie może już nawet ulegać wątpliwości, a jednak nasza opinia publiczna zdaje się być innego zdania (...) Przeważnie opinia publiczna zwraca się przeciwko przestępcy. Mało się znajdzie jednostek tak odważnych, które by się ośmieliły zaapelować od tego wyroku, rzucić w oczy ogółowi pytanie: «a może on nie jest tak bardzo winny? Może jest niewinny zupełnie?» Ci nawet, którzy, lepiej znając szczegóły sprawy i niezupełnie ulegając owemu pędowi opinii, zdołali wyrobić sobie inny, dokładniejszy pogląd na sprawę, zwykle milczą, obawiając się, częstokroć słusznie, że opinia postawi ich pod pręgierzem na równi ze sprawcami przestępstwa”.

„Przeciwko adwokatowi, który podjął się obrony oskarżonego – skonkludował autor ów wywód przedstawiony tu w dużym skrócie – zwraca się cała opinia, postępek jego zostaje uznany za godny potępienia, a on sam za człowieka co najmniej nisko stojącego pod względem moralnymA. Mogilnicki, Obrońca kryminalny a opinia publiczna, odbitka z „Ateneum”, Warszawa 1901, s. 8–10.. Czyż można z czystym sumieniem powiedzieć, że i dziś te słowa nie nabierają czasem bolesnej aktualności dla niejednego obrońcy w sprawach kryminalnych?

„Kurier Warszawski” przed powstaniem listopadowym i potem długo jeszcze, bo aż do 1869 roku, chyba ani razu – poza sprawozdaniem z procesu Brochnackiego i jego kolegów – nie pisał o publiczności wypełniającej salę sądową. Wspominał natomiast o tłumach przysłuchujących się wystąpieniom głośnych krasomówców przed sądami cywilnymi w procesach budzących powszechne zainteresowanie.

W tym okresie długo się ciągnął i budził żywe dyskusje oraz emocje nie tylko wśród prawników proces, który zakończył się w maju 1826 roku przed Sądem Apelacyjnym Królestwa Polskiego. Szło w nim o to, że bogaty bankier warszawski i właściciel dóbr Serniki w Lubelskiem, Maciej Łyszkiewicz, zostawił ogromny spadek wartości blisko 6 milionów złotych polskich, który w 3/4 przypadł Anieli Paulinie Popławskiej – jego „ze stanu córce naturalnej”, jak wówczas elegancko określano w języku prawniczym dzieci nieślubne. Ową córkę urodziła temu przysięgłemu kawalerowi wdowa z Pomianowskich Rafałowiczowa. Rodzina bliższa i dalsza, zastępowana przez wielu patronów, adwokatów i mecenasów – zależnie od instancji – wstąpiła wtedy w sądowe szranki, a na procesie, obserwowanym na każdym etapie przez ciżbę gapiów stłoczonych na sali i w korytarzu, kilku warszawskich obrońców zyskało prawniczą sławę, nie mówiąc już o sporych pieniądzach, których zainteresowani, mając na oku masę spadkową, nie szczędzili.

Za Anielą Pauliną – w czasie procesu dorosłą już kobietą – najwymowniej przemawiał nie mecenas Marceli Tarczewski, przedtem prokurator, ale przekonujące i jednoznaczne listy, które Maciej Łyszkiewicz pisywał do niej jak do rodzonej córki. Sprawa przeszła przez wszystkie instancje i rodzina nic nie wskórała: werdykt uzyskał w sierpniu 1827  roku najwyższą akceptację „króla polskiego”, który to tytuł przywłaszczył sobie, podobnie jak przed nim jego brat Aleksander – car Mikołaj IS. Milewski, Intymne życie niegdysiejszej Warszawy. Warszawa 2008, s. 153–154; por. też A. Suligowski, Bibliografia prawnicza XIX i XX wieku, Warszawa 1911, poz. 505, 738, a także W. Sobociński, Mecenasi przy Sądzie Kasacyjnym Księstwa Warszawskiego, (w:) Szkice z dziejów adwokatury (seria trzecia), s. 39–40..

Przez wiele też lat publiczność sądową zajmował proces, jaki Aleksander hr. Wielopolski i jego rodzeństwo wytoczyli Józefowi hr. Wielopolskiemu margrabiemu Myszkowskiemu i jego małżonce. W sprawie zaangażowanych było aż 12 adwokatów; „Kurier” pisał, że „pod względem politycznym i cywilnym mocno ona obchodzi naród, bo idzie o to, czy po zawarciu Traktatu Wiedeńskiego i pod powagą obowiązującego teraz prawa utrzymać się mogą ordynacje, majoraty itp.„Kurier Warszawski” 1829, nr 331.. Gdy rzecz oparła się o Sąd Najwyższej Instancji, tenże „Kurier Warszawski” informował, że „całą dokumentację procesu dostać można w księgarni Zawadzkiego i Węckiego za złp 9 na fundusz dzieci moralnie zaniedbanych”, a „pisma obrończe stron procesowych dodają się bezpłatnie„Kurier Warszawski” 1836, nr 181.. Jak z tego widać, zainteresowanie procesem musiało być ogromne. Towarzyszyło też ono procesowi o 1/3 głównej wygranej na 47. Loterii Królestwa Polskiego; rzecz szła o olbrzymią kwotę 300 tys. złp, bo wygrana sięgała 900 tysięcy złotych polskich„Kurier Warszawski” 1836, nr 301 i 307..

„Kurier Warszawski” poświęcał w tych latach wiele uwagi publicznym egzekucjom, których dokonywano w stolicy. Było ich niewątpliwie znacznie więcej, ale redaktorzy preferowali jedynie te, podczas których zdarzyło się coś niezwykłego lub sama zbrodnia była w mieście głośna i żywo komentowana. Tak właśnie stało się w przypadku pierwszej egzekucji, która trafiła na łamy tego dziennika, gdy jego redaktorem i wydawcą był jeszcze Kiciński. Szeroko poinformowano wówczas o ścięciu w niedzielę 19 sierpnia 1821 roku czterech zbrodniarzy: herszta bandy rabunkowej i jego dwóch wspólników oraz zabójcy. Informacja ta przypomina stylem niemal recenzję teatralną („głowy wszystkich czterech łotrów najzręczniej sprzątnięte zostały”), zawiera też opis zachowania się skazańców najpierw pod pręgierzem, a potem już w czasie samej egzekucji.

Widowisko owo zgromadziło liczną publiczność, wśród której przeważały kobiety. Reporter najwięcej uwagi poświęcił jednemu ze skazańców, niejakiemu Józefowi Szwarcowi, który „najmniej okazał skruchy, patrzył z flegmą na zgon swego kolegi Lewandowskiego, a gdy widział zręcznie ściętą jego głowę, rzekł: tęgi chwat pan mistrz, gracko się popisał”. Postawiony pod pręgierzem, „przez całą godzinę rozmawiał o potocznych rzeczach, urągał ze swego towarzysza Żyda już prawie wpół umarłego, zjadł kilkanaście gruszek, pił chciwie piwo i gdy już go prowadzono na szafot, dokończył butelki z upragnieniemPor. też: S. Milewski, Ciemne sprawy, s. 463–464, a także M. Karpińska, Egzekucje w Warszawie 1815–1830, „Mówią wieki” 1988, nr 3.. Widać z tego, że postawy – jak to się dzisiaj w pewnych kręgach określa – „charakterniackie” imponowały już wówczas, a publiczne tracenie przestępcy nie przynosiło oczekiwanego rezultatu w „odbiorze społecznym”.

Relacja prasowa jest o tyle interesująca, że znajdujemy w niej pewne bardzo charakterystyczne szczegóły. „Od dawnych czasów – czytamy – wkorzeniony jest zabobon  w Warszawie, że szynkarki chciwie żądają mieć piasek zmieszany z krwią delikwentów w nadziei, że przez to będą mieć wielki odbyt na piwo. Na próżno już wielokrotnie usiłowano przekonać o nikczemności tego przesądu, onegdajszy przypadek będzie przestrogą i nauką dla nierozsądnych. Po zupełnym ukończeniu, gdy już wojsko i straż odstąpiły z placu, mnóstwo kobiet rzuciło się na szafot, a za nimi poszli i mężczyźni, szafot przepełniony ciężarem załamał się, a siedem osób skaleczonych zostało, a między nimi dwie kobiety mocno są uszkodzone”. Dla wyjaśnienia dodajmy, że owym piaskiem, o którym mowa jest w notatce, przed egzekucją posypywano obficie miejsce kaźni.

Ów barbarzyński zwyczaj, wiążący się z wyżej przytoczonym przesądem, praktykowany był w całej Europie i niewątpliwie nie on spowodował, że egzekucja pospolitych zbrodniarzy przyciągnęła uwagę „kurierka”. Niezwykłe było to, że szafot załamał się i kilka osób „mocno było uszkodzonych”. Podobnie inna egzekucja odbiła się echem na łamach tej gazety tylko dlatego, że stracono służącą, która zamordowała swoją panią, co zasługiwało na szczególne potępienie i szczególną procedurę wykonania kary.

Niemal równo rok później, 22 sierpnia 1822 roku, stracono w Warszawie 23-letnią służącą Mariannę Rozmuszewską, która na początku roku zamordowała swoją panią. Rozmuszewską, ubraną w czarną suknię, wieziono z Prochowni na ścięcie przez Mostową, Freta, Nowe Miasto, Franciszkańską, Nalewki, Bielańską, Senatorską, Krakowskie Przedmieście, Królewską, Graniczną, Żabią, Elektoralną i Chłodną, za Rogatki Wolskie i Czyste – a więc trasą okrężną – „aby widziano wszędzie, że zbrodnia odnosi zasłużoną karę”. „Ciekawych natłok był nadzwyczajny – odnotował „Kurier Warszawski” – wszystkie ulice i pole koło szafotu zapełnione zostały widzami wszelkiego stanu, płci i wieku; od dawna bowiem nie było przykładu wykonania podobnej kary na kobiecie”. Podczas egzekucji skazana zachowywała się spokojnie. Gdy posadzono ją na krześle, przemówiła do zebranych, przestrzegając inne służące, „aby starały się ulegać swym paniom i raczej prosiły o uwolnienie, gdy służba zdaje się być im uciążliwa, niż zbrodniczej używały zemsty, żeby przykład jej był nauką”. Ta krótka wzmianka odsłania nieco kulisy zbrodni, o której gazety pisały wówczas dość dużo, ale przemilczały jej motywy, eksponując raczej fakty mogące świadczyć, że mord popełniony został z chęci zysku„Kurier Warszawski” 1822, nr 200, o tej zbrodni pisał kilkakrotnie wcześniej, np. 1822, nr 20 i 94. Skazaną wieziono na miejsce egzekucji w czarnej sukni, gdyż tak nakazywał przepis wprowadzony do Kodeksu karzącego z 1818 roku – na wzór prawa karnego Francji – stanowiący, że „popełniający morderstwo na osobach, względem których szczególne mają obowiązki, prowadzone być mają na miejsce śmierci w ubiorach czarnych” (por. A. Mogilnicki, Kary dodatkowe, kary cielesne, kary hańbiące, Warszawa 1907, s. 132). Również na karę śmierci przez ścięcie i odprowadzenie na miejsce egzekucji w czarnym ubiorze skazano w 1827 roku 26-letnią służącą. Zabiła ona siekierą swoją panią, od której „doznawała nieprzyjemności”. Sąd Apelacyjny oddalił rekurs, nie podano jednak, czy car skorzystał z prawa łaski, ale prawdopodobnie tak, bo brak jest wzmianki o egzekucji („Kurier Warszawski” 1827, nr 146 i 231)..

Znacznie bogatsze niż „Kurier Warszawski” źródło wiedzy o ówczesnej sądowej rzeczywistości stanowić może „Powszechny Dziennik Krajowy” (1829–1831), gazeta mająca charakter półurzędowyPor. S. Milewski, Narodziny reportażu sądowego, „Gazeta Prawnicza” 1976, nr 4.. Bardzo dużo miejsca poświęcano tam sądowym ogłoszeniom. Można z nich wnioskować, jak funkcjonował wymiar sprawiedliwości, czym zajmowały się sądy, w jakim działały tempie (latami!), a nawet jakie przestępstwa popełniano najczęściej.

Listy gończe – których tu dużo – świadczą, że ucieczki z więzień w tym czasie były na porządku dziennym. Ze względu na barwność stylu tych inseratów warto przytoczyć chociaż jeden: „Sąd Policji Poprawczej Wydziału Kalwaryjskiego wzywa wszystkie władze, tak wojskowe, jako i cywilne, aby na zbiegłego z więzienia tutejszego Michała Wiszniewskiego, o kradzież konia przekonanego, baczne miały oko i w razie ujęcia go, pod ścisłą strażą do sądu naszego dostawić rozkazały. Opis fizjognomii zbiegłego jest następujący: wzrostu słusznego, twarzy ściągłej, oczu niebieskich, nosa ściągłego cienkiego, na twarzy biały, włosów blond, bez zarostu, ma lat 21, przy ucieczce znajdował się w szpancerku granatowym, spodniach letnich, w pończochach, w koszuli, z gołą głową (...)”.

Ogłoszenia wskazują też, że sąd pełnił wówczas rolę... biura rzeczy znalezionych. Jest ich wiele i aż śmieszą drobiazgowością, podobnie jak informacje o rzeczach zakwestionowanych. Sąd pułtuski np. zawiadamiał „szanowną publiczność” za pośrednictwem stołecznego organu, że w jego depozycie znajdują się m.in. babka i młotek do klepania kosy, cztery druty do fajki, osełka do ostrzenia „i inne przedmioty, których wyszczególnienie dla zbyt drobnej wartości się pomija, które podejrzanym o nieprawne nabycie góralom odebrane zostały”, a także wzywał „każdego na rzeczach tych uszkodzonego, iżby w przeciągu miesięcy sześciu z dowodami własność wykazać mogącymi, do sądu (...) się zgłosił, po upłynięciu zaś bezskutecznie terminu takowego, pomienione przedmioty na skarb publiczny spieniężonymi zostaną”.

Owo błahe wielosłowie tym bardziej zadziwia, że za owe inseraty trzeba było słono płacić. Komisja Rządowa Sprawiedliwości wojowała już na kilka lat przedtem z resortem oświecenia o zwolnienie sądowych ogłoszeń od opłat, na co nie wyrażono zgody w trosce o zapewnienie środków czasopismom, które w tym czasie często plajtowały właśnie ze względów finansowych.

Obok ogłoszeń mających dziś charakter tylko ciekawostek (np. Sąd Najwyższej Instancji w Pałacu Krasińskich sprzedawał przez licytację „47 kawałków starego sukna zielonego”), są i takie, z których można wysnuć interesujące wnioski. Bardzo wiele dotyczyło mienia porzuconego: komisje wojewódzkie wzywały niemal co numer pozwami edyktalnymi właścicieli bel sukna, perkalu i różnorodnych towarów, które znajdowano na przygranicznych polach i w lasach, gdy przemytnicy – zwani wówczas defraudantami – spotkali niedających się przekupić Kozaków. Widocznie owe zaproszenia do stawiennictwa „celem udowodnienia swej własności i złożenia tłumaczenia protokolarnie z dopełnionej defraudacji i z przyczyn opuszczenia towarów” pozostawały bez echa, bo pozwy te przeplatają się z informacjami, że różne towary „niewiadomym defraudantom zabrane na konfiskatę skazane zostały”.

Przemyt tekstyliów był wówczas bardzo opłacalny; pobieżne nawet przejrzenie tych ogłoszeń wskazuje, że musiał być wręcz masowy. Inseraty te godne są uwagi historyka‑ekonomisty: gdyby analizował je dokładnie rosyjski minister skarbu hr. Cancrin, znalazł­by materiał obciążający Franciszka K. Druckiego-Lubeckiego. Cancrin zawistnym okiem patrzył na swego potencjalnego rywala, twórcę „cudu gospodarczego” Królestwa Polskiego, i dyskredytował go przed carem Mikołajem i opinią publiczną Rosji. „Niemożliwą jest rzeczą – twierdził – aby małe Królestwo Polskie zdolne było wyrabiać tak  znaczną ilość sukna, którym zalewa rynki rosyjskie; przemyca się je z Niemiec do Polski przy udziale i pod opieką zarządu skarbu”. Druckiemu udało się jednak załagodzić cara i odwieść go od narzucenia Królestwu „wojny celnej”.

Opłacalny też był w tych latach przemyt wódki do Warszawy, od kiedy alkohol zdrożał na skutek wprowadzenia przez księcia Druckiego-Lubeckiego podatku, zwanego przez mieszkańców stolicy kabakiem (od ros. karczma). Chociaż producenci gorzałki i właściciele szynków płacili państwu podatki, zawsze były trudności z ich ściąganiem. Książę, pragnąc jako minister skarbu uzdrowić finanse Królestwa Polskiego, wydzierżawił dochody skarbowe. Administrację tzw. dochodu konsumpcyjnego w Warszawie, w tym także podatek od trunków, wziął w swe ręce Leon Newachowicz i zbił na znienawidzonym przez wszystkich kabaku ogromny majątek. On to zaopatrywał miasto w piwo i wódkęWięcej na ten temat: R. Kołodziejczyk, L. Newachowicz, „Rocznik Warszawski” VIII, Warszawa 1970, s. 143 i n..

Oddanie w ręce Newachowicza monopolu konsumpcyjnego przyczyniło się do prawdziwego rozkwitu przemytnictwa, czego są liczne ślady w prasie, która jednak procesów sądowych na tym tle (a musiały być liczne!) nie opisywała. Głośne były utarczki jego służb z przemytnikami, a czasem uzbrojone bandy „defraudantów” staczały wręcz batalie z żołnierzami warszawskiego garnizonu lub z Kozakami. Napełnione wódką pęcherze przenoszono pod osłoną nocy przez okopy okalające miasto, przeprawiano się z nimi łodziami przez Wisłę lub zimą przechodzono po lodzie.

„Todreśnicy” – jak od lat dwudziestych XIX wieku nazywano przemytników wódki – uciekali się nieraz do bardzo chytrych wybiegów. Sama nazwa, według przekazu pamiętnikarza, powstała w sposób dość zabawny: „Od czasu wypuszczenia Newachowiczowi dzierżawy konsumpcyjnej na trunki lud prosty brał się na rozmaite sposoby przemycania wódki; starozakonni zaś i w tego rodzaju przemyśle celowali nad innymi. Strażnicy przy rogatkach uważali często przechodzącą Żydówkę trzymającą niby to dziecię w powiciu, a ile razy koło nich przebywała, tuliła zawsze udane niemowlę do łona, śpiewając mu: «Todres, todres». Zwróciło to ich uwagę i razu jednego zatrzymali ją mówiąc: pokaż no, co to za todres? Miasto bachura znaleźli w pieluchy przebraną baryłkę z wódką i zawołali a taki to twój todres; i odtąd powstało to wyrażenie (...) Byłem świadkiem, jak złapano dwie kobiety i znaleziono pod spódnicą pęcherze napełnione wódkąT. Lipiński, Zapiski z lat 1825–1841, Kraków 1883, s. 160..

Również i w gazetach tego okresu znaleźć można przykłady, jak to kwitła „na rogatkach defraudacja osobliwym sposobem”. W połowie lat dwudziestych podano np., że stangret i lokaj pewnej znakomitej osoby, po odwiezieniu pana do teatru, udawali się karetą poza miasto i wracali z wódką. „Ekwipaż był znany i nie zwracał uwagi strzegących, ale częsty przejazd o niezwykłej porze dał powód podejrzeń i podstęp został wydany„Kurier Warszawski” 1824, nr 8.. Podobnymi przykładami można byłoby wypełnić parę stron.

Interesujące – chociaż niezbyt liczne – są sądowe kazusy, którymi ilustrowano niektóre publikacje w pierwszym polskim naukowym czasopiśmie prawniczym „Themis Polska”, wychodzącym też w tym czasie, bo w latach 1828–1830. Między nimi szczególną  uwagę warto zwrócić na krótki opis procesu sądowego, który rozegrał się na tle chyba jednego z pierwszych na naszych ziemiach strajku. W Aleksandrowie zastrajkowało kilkunastu czeladników sukienniczych, którzy zgromadzili się w karczmie i oświadczyli „entreprenerowi”, że nie podejmą pracy, póki nie wypłaci im chociaż połowy zaległej sumy.

Przedsiębiorca wezwał na pomoc burmistrza. Gdy nie pomogły jego perswazje – czeladników oskarżono o spowodowanie „buntu i rozruchu”, za co według ówczesnego Kodeksu Karzącego groziło od sześciu do dziesięciu lat ciężkiego więzienia. Przedsiębiorca, bojąc się utracić swoich pracowników, chciał cofnąć denuncjację, ale bez skutku, bo przestępstwa tego typu były ścigane z urzędu. Doprowadziło go to do bankructwa, a czeladników wypuszczono dopiero po rocznym pobycie w areszcie, który sąd uznał „za dostateczną karę podzwyczajną”. Czym prędzej też opuścili – jako cudzoziemscy robotnicy najemni – granice Królestwa Polskiego.

Po powstaniu listopadowym nad Królestwem Polskim na długo zapadła ciemna Noc Paskiewiczowska. W mroku tej nocy utonęły też sprawy rozpatrywane przez warszawskie sądy. Nie były to czasy sprzyjające reportażom z procesów toczących się w pałacach sprawiedliwości. Dopiero w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, gdy reskrypt cara Aleksandra II z 20 listopada 1864 roku zadekretował jawność postępowania sądowego w RosjiM. Heller, Historia imperium rosyjskiego, Warszawa 2009, s. 592., władze Królestwa Polskiego zaczęły na nią pozwalać, jak dawniej w latach dwudziestych. Stało się to całą dekadę wcześniej, nim reforma sądowa z 1876 roku zrusyfikowała nasz wymiar sprawiedliwości.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".