Poprzedni artykuł w numerze
Członkom mojej Izby dedykuję
I. W sali nr 31 na pierwszym piętrze National Gallery w Londynie wisi obraz Josepha Mallorda Williama Turnera opatrzony długim tytułem Liniowiec wojenny Temeraire holowany na ostatnie cumowisko, do rozebrania (tłum. za W. Łysiakiem, org. The Fighting Temeraire tugged to her last berth to be broken up). Choć w imponujących zbiorach londyńskiej galerii jest wiele światowej klasy dzieł Rubensa, van Dycka, Velasqueza, van Gogha, Cezanne’a, Rousseau, Moneta, Pissarra, Renoira, Gauguina czy Klimta, ten niewielkich rozmiarów turnerowski olej na płótnie z 1838 roku, zwany obiegowo Ostatni rejs Temeraire’a, niezmiennie cieszy się zainteresowaniem publiczności, i to nie tylko jako jedno z najważniejszych dokonań sztuki marynistycznej. Bo to obraz o nieśmiertelnej chwale i nieuchronnej kolei rzeczy, o przemijaniu…
J. M. W. Turner (1755–1851), „malarz światła”, zgodnie uważany za romantycznego prekursora impresjonizmu, pozostawił ponoć blisko trzydzieści tysięcy prac. Większość z nich ozdabia londyńskie muzea. O życiu Turnera napisano wiele. Był akademikiem, ponoć był też mizantropem, eremitą wśród arystokracji i bogaczy. W kinach możemy zobaczyć film Mike’a Leigha o jego drodze ku słońcu. Spośród wydanych po polsku tekstów o Turnerze szczególną przyjemność sprawia lektura pochodzących spod pióra Waldemara Łysiaka. Warto przypomnieć jego szkic pt. Szkarłatny rejs do Hilo w zbiorze MW (czyli Muzeum Wyobraźni, ostatnie wydanie Nobilis 2004). W czterech esejach zawartych w tomie ósmym cyklu Malarstwo białego człowieka (wyd. Nobilis, Warszawa 2011) Łysiak brawurowo przedstawia swoją wizję życia i twórczości Turnera. W eseju pod znaczącym tytułem Kurdupel wielki jak piramida światła wskazuje dwa etapy w jego artystycznym dorobku – pierwszy, kiedy „próbował rzucić sobie do kolan mistrzów, których najwyżej cenił – Cuypa, van de Velde’a, van Goyena, Rembrandta i przede wszystkim Claude’a Lorraina”, i drugi, kiedy znalazł własną drogę, gdzie ścigał się już tylko z samym sobą.
Zdaniem Łysiaka Turner przegrał jako naśladowca pojedynki z mistrzami, których chciał prześcignąć. W szczególności jego Dydona zakładająca Kartaginę nie przyćmiła Zaokrętowania królowej Saby Lorraina. Natomiast później, w etapie drugim, datowanym od połowy lat trzydziestych XIX wieku, jako mistrz koloru i światła, autor m.in. dzieł Krajobraz górski, Burza śnieżna (Parowiec wychodzący z portu), Światło i kolor, Cień i ciemność czy Deszcz, para i szybkość, okazał się mistrzem nad mistrzami, inspiratorem dla późniejszych impresjonistów, ekspresjonistów, jak i abstrakcjonistów, prekursorem sztuki niefiguratywnej. Wierzę Łysiakowi, kiedy pisze: „W przeciwieństwie do Impresjonistów, punktujących płótna czubeczkami pędzli z metodyczną kunsztownością, Turner stosował wszystkie techniczne chwyty: laserunki, impasy, szrafunki i przecierki, walił szeroką plamą, lub strzelał jak biczem cienką smugą, lub uprawiał pointylizm, i ta pozornie chaotyczna żywiołowość okazywała się nieomylną, dając efekty, które czasami stawiają Impresjonistów do kąta” (Kurdupel, s. 257). „Tacy Monet, Pissarro czy Sisley nie istnieliby bez Tunera” – stwierdza Łysiak [Szkarłatny, (w:) MW, s. 171] i ja mu wierzę.
II. Zwodowany w 1798 roku w stoczni Chatham liniowiec Royal Navy „Temeraire” (czyli Śmiałek, Zuchwalec) do 1813 roku brał aktywny udział w działaniach wojennych, głównie przeciwko napoleońskiej Francji. Był to wspaniały żaglowiec z 98 działami na trzech pokładach. W bitwie pod Trafalgarem 21 października 1805 roku przypadła mu rola zbawcy ojczyzny w decydującym momencie walki. Kiedy na francuskim okręcie „Redoutable” szykowano się do abordażu na brytyjski flagowiec „Victory”, gdzie postrzelony w kręgosłup admirał Horatio Nelson konał pod pokładem, „Temeraire” podpłynął z drugiej strony francuskiego okrętu i dwukrotną morderczą salwą artyleryjską uniemożliwił ten atak, zabijając bądź raniąc ponad dwustu francuskich marynarzy. „Temeraire” zyskał nieśmiertelną sławę, a jego dowódca kapitan Harvey został obok admirałów Nelsona i Colingwooda imiennie wyróżniony w podziękowaniach Izby Gmin. Sławie tej nie zaszkodziły późniejsze, jakże prozaiczne losy okrętu, kiedy już nie pływał i służył jako więzienie, magazyn żywności i strażnica. Wreszcie w 1838 roku Admiralicja nakazała go sprzedać. Sprzedany, został odholowany i zezłomowany.
6 września 1838 roku Turner obserwował, jak parowe holowniki ciągną go po Tamizie na złomowanie. Postanowił uwiecznić to na płótnie, tworząc w ciągu następnego roku swój najlepszy – być może – obraz, łączący cechy obu etapów swojej twórczości. Według Łysiaka „nie mógł lepiej wybrać okrętu i momentu do ukazania. Temaraire (Zuchwalec) był dla Anglików jednostką świętą: A.D. 1805 rozstrzygnął największą, jaką zna historia, bitwę żaglowców wojennych – bitwę, dzięki której Brytania została królową mórz – rozstrzygnął Trafalgar” [Ostatni rejs Temeraire’a, (w:) Malarstwo, t. 8, s. 272].
Nie podejmę próby opisania obrazu, bo moje prawnicze pióro nie jest dość sprawne, aby sprostać temu zadaniu. Z przyjemnością zacytuję zatem ponownie mistrza:
„Z wysokiego komina holownika bucha gryzący snop dymu, prosto w nagie, pozbawione żagli reje i maszty wleczonego kolosa. Holownik, płaski jak żaba i jak ona wstrętny, puszy się swym soczyście brudnym kadłubem, Temeraire jest blady niczym białawe widmo, a krzyżowe belkowanie jego dziobu wisi nad czarną żabą niczym szkielet kościotrupa. Z prawej strony słońce rozżagwia wszechświat purpurą, rozstrzeliwuje ją we wszystkich kierunkach, szkarłatny walec przetacza się po niebie jak baldachim i po morzu jak kobierzec dla Temeraire’a, zacierając granicę między dwoma żywiołami. Ostatni pokłon ostatniemu rumakowi morza, i szkarłatna rozpacz słońca.
Lecz jest tu także księżyc, ledwo widoczny, nieco powyżej słońca. Uchwycony został jeden z najniezwyklejszych momentów natury – między opadającym dyskiem słońca a wcześnie wzeszłym księżycem. Rodzi się wieczna noc żaglowców, a to słońce, które zachodzi na zawsze w purpurowej łunie, to ich słońce. Temeraire bierze je ze sobą” (Łysiak, Szkarłatny, s. 191).
Ponoć niektóre szczegóły na obrazie Turnera nie odpowiadały rzeczywistości. Sławny okręt pozbawiony był masztów, ciągnęły go dwa holowniki, nie jeden, nie było jednoczesnego zachodu słońca i wschodu księżyca… Ale czy artysta nie ma prawa do własnej wizji? Obraz Turnera to uwiecznienie agonii romantycznej ery liniowców. Ich piękno i czar pod pełnymi żaglami ustępuje brzydocie parowców, jeszcze boczno-kołowych, wkrótce napędzanych śrubą. „Temeraire (Zuchwalec) wleczony przez parowy holownik na śmierć. W tym obrazie Temeraire, pozbawiony żagli, z gołymi kikutami masztów i rej, nie jest już zuchwały – to trup ciągnięty na śmietnisko konającej ery. Zuchwały jest tu holownik, symbol epoki, która się zaczyna – czasu żelaza, maszyn i gęstego dymu z kominów, którym musiały ustąpić maszty. Coś wielkiego i pięknego odchodzi; coś sprawniejszego, lecz szpetnego, rodzi się. Tak pojawia się nostalgia… (…) Turner, co mówisz, kiedy pokazujesz zdychającego konia pełnej krwi, którego wlecze parszywy muł? Bo ja to właśnie tak widzę (…) – woła Łysiak – Pokazałeś to Josephie Williamie, jak natchniony poeta zagłady. Pokazałeś monumentalne truchło ogiera mórz, wleczone do grobu przez silnego, brudnego, buchającego dymem karła. Nienawidzisz tego gnoja, przed którym jest przyszłość…” (Szkarłatny, s. 172–173, 174).
Dla mnie obraz Turnera to nie tyle memento, że wszystko się zmienia i nie warto walczyć z nowym, ale przede wszystkim hołd oddany bohaterowi. To przypomnienie, że dobra sława, choćby uzasadniona wydarzeniami sprzed wielu lat, przetrwa wszystko, jest nieśmiertelna, zawsze i bezwzględnie zasługuje na szacunek i podziw.
W 2005 roku w plebiscycie programu czwartego radia BBC jakże praktyczni Anglicy uznali Ostatni rejs Temeraire’a za swój ulubiony obraz (the nation’s favourite painting). W jednej z moich ulubionych scen z bondowskiego filmu Skyfall Sama Mendesa podstarzały i niepewny swego agent 007 spotyka się z nowym kwatermistrzem, który ma wyposażyć go na akcję, właśnie przed tym obrazem w National Galery. „Zawsze wprawia mnie w lekką melancholię… słynny okręt holowany do rozbiórki… nieunikniony upływ czasu… A co pan widzi?” – pyta, wskazując na obraz, młody współpracownik. „Cholernie duży statek (Bloody big ship)” – odpowiada Bond.