Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 1-2/2014

Trzej panowie z Zespołu Adwokackiego nr 25

Udostępnij

D zięki inicjatywie i zaangażowaniu Michała Komara otrzymaliśmy dwa interesujące adwokackie wyznania – Macieja Dubois (Adwokat. Rozmowa o życiu w ciekawych czasach, Wydawnictwo Naukowe PWN 2012) i Krzysztofa Piesiewicza (Skandalu nie będzie, Wydawnictwo Czerwone i Czarne 2013). Chciałoby się rzec: nareszcie. Nareszcie otrzymaliśmy obszerne relacje, jakże potrzebne dla poznania i zrozumienia powojennej historii adwokatury i najnowszej historii Polski. Członkowie Zespołu Adwokackiego nr 25 w Warszawie, zwanego „delikatesowym”, kiedyś pozostawali wobec siebie w relacji: patron i aplikant, mistrz i uczeń, od dawna zaliczani są do najważniejszych postaci w życiu współczesnej palestry. Choć w mojej izbie młodzi stażem adwokaci mają kłopot z rozpoznaniem nawet dwóch ostatnich dziekanów, uważam, że dziekan warszawskiej rady adwokackiej w latach 1971–1988 Maciej Dubois i wieloletni senator Krzysztof Piesiewicz nie wymagają przedstawienia, a ten, kto o nich nie wie lub wie za mało, nie powinien się do tego przyznawać, tylko niezwłocznie wiedzę tę uzupełnić.

Lekturę wywiadów z obydwoma luminarzami palestry warto wszakże poprzedzić wspomnieniami ich kolegi z tego samego zespołu, należącego do generacji jeszcze przedwojennych palestrantów – Henryka Nowogródzkiego, adwokata i dziennikarza, varsavianisty i przyjaciela Wiecha. Mała, nieefektowna, wydana prawie trzydzieści lat temu książeczka jego autorstwa pt. Ze wspomnień warszawskiego adwokata (Wydawnictwo Prawnicze, Warszawa 1986) to kopalnia informacji i tętniących życiem anegdot o adwokackiej pracy, głównie w przedwojennej stolicy. Niektóre anegdoty warto przywołać choćby dlatego, że mimo iż powstały w międzywojniu, krążą do dziś, przypisywane coraz to nowym postaciom.

I tak, adwokat Wenanty Starost, prowadzący sprawy chłopów, „gdy przegrał sprawę w Sądzie Okręgowym, mówił do klienta:

– Czego się martwicie? My teraz mamy apelację, a co ma przeciwnik? No, co ma przeciwnik? Nic! – wołał, podnosząc znacząco palec” (s. 54).

Jako że krążył między sądami na rowerze, Rada Adwokacka rozważała ponoć, czy nie uchybia to godności zawodu (s. 54). Jemu też przypisuje się, jakoby miał „na biurku dwa kodeksy: cienki i gruby. Gdy chłop pytał o wynagrodzenie, odpowiadał:

– A z jakiego kodeksu chcecie, aby was bronić, z grubego, czy z chudego? Z grubego – 3 ruble, z chudego – rubla”.

Znany ze swej błyskotliwości adwokat Mieczysław Ettinger miał być bohaterem takiego oto zdarzenia:

Sędzia Dębicki „przestrzegał, aby adwokaci mieli togi szczelnie zapięte. Nie wiadomo czemu, nie lubił tóg rozchylonych. A adwokaci do dnia dzisiejszego lubią nosić togi rozchylone. Sędzia Dębicki dostrzegł z nieukontentowaniem, że mecenas Mieczysław Ettinger, przemawiając, nie tylko rozchylił togę, ale – o zgrozo – trzymał rękę w kieszeni. Przewodniczący przywołał woźnego i powiedział scenicznym szeptem:

– Niech pan pójdzie do pana adwokata i powie, aby wyjął rękę z kieszeni. Mówca przerwał na chwilę i także scenicznym szeptem odparł:

– Niech pan powie panu prezesowi, że ja trzymam rękę we własnej kieszeni. I przemawiał dalej…” (s. 51).

Wspominając okres wczesnego PRL-u, Nowogródzki odnotowuje znakomite riposty Maurycego Karniola, z pierwszego pokolenia adwokackiej dynastii.

„W zwykłej sprawie o bójkę prokurator jął cytować klasyków… marksizmu. Karniol spokojny i poważny w dłuższym przemówieniu chwalił swojego przeciwnika, chylił czoła przed trafnością cytat i wreszcie rzucił:

– Mój przeciwnik zupełnie słusznie cytował klasyków marksizmu i powoływał się na nich, a ja się powołuję na świadka Jana Kowalskiego, który był przy zajściu!

Albo pamiętna riposta Karniola na temat duchów… Oskarżyciel replikował mu w zakresie wykładni przepisów ustawy, wskazując, że obrońca interpretuje je wąsko i nie docenia ducha prawa. Karniol skłonił się i powiedział:

– Bardzo pana prokuratora przepraszam, ale ja w duchy już dawno nie wierzę” (s. 128).

Bohaterami anegdot przywoływanych we wspomnieniach Henryka Nowogródzkiego są też sędziowie. „Pamiętam – pisze adwokat – przed wielu laty toczyła się przed ówczesnym Warszawskim Sądem Apelacyjnym sprawa o zabójstwo dokonane w afekcie […] Oskarżony skazany był przez Sąd Okręgowy na 10 lat więzienia. W Sądzie Apelacyjnym bardzo długo mówił w swym ostatnim słowie. Zniecierpliwiony sędzia przerwał oskarżonemu:

– Proszę oskarżonego, ale mówi pan już prawie dwie godziny!

Podsądny powiedział cicho:

– Tak, ale ja mam siedzieć 10 lat.

I wtedy sędzia pokazał swoją klasę:

– Przepraszam, niech oskarżony mówi dalej.

Nigdy nie zapomnieliśmy tego «przepraszam», którym sędzia zyskał pełny szacunek” (s. 62).

Czasy barwnie opisane przez H. Nowogródzkiego można by skwitować taką uwagą dziekana Dubois:

„O wspaniałych adwokatach, sędziach, prokuratorach przedwojennych należy pamiętać. Żyli w czasach, w których kunszt krasomówczy był rozwijany i pielęgnowany,  a sala sądowa przypominała teatr w najlepszym tego słowa znaczeniu. […] Czas zmienił swoją wartość w całym świecie, w polskich sądach – w związku z gigantycznymi zaległościami – w sposób szczególny. Gdyby dziś adwokat wygłaszał takie przemówienie, jak jego poprzednicy sprzed stu lat, wywołałby zniecierpliwienie sędziego…” (Adwokat, s. 126).

Wspomnienia Macieja Dubois wydają się bardziej osobiste niż Henryka Nowogródzkiego, co wynika z jego temperamentu, ale jest i zasługą rozmówcy. Jednocześnie to poważna opowieść o życiu i pracy na serio. Informacje o przebiegu aplikacji, funkcjonowaniu w zespole adwokackim, prowadzonych sprawach, atmosferze wokół adwokatury dają świadectwo czasów, które minęły. Jednocześnie jest to opowieść człowieka skromnego, który nie eksponuje swoich zasług. Aby je przypomnieć, trzeba zacytować Krzysztofa Piesiewicza: „Z podziwem myślę o działaniach dziekana Macieja Dubois, który z nieprawdopodobnym spokojem i rozwagą chronił warszawską adwokaturę przed ingerencjami czynników politycznych” (Skandalu nie będzie, s. 181).

Najcenniejsze są refleksje Dziekana dotyczące wykonywania zawodu adwokata i funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. Spośród wielu koniecznie trzeba zacytować chociaż trzy – o goryczy adwokata, o prokuraturze i o załatwiaczach.

„Po ponad pół wieku praktyki dochodzę do wniosku, że gorycz jest jednym ze składników piękna – niekiedy piękna posępnego. […] Chciałbym pomóc, a jednocześnie wiem, że wszystkie środki, jakimi dysponuje adwokat, zostały wyczerpane” (s. 162).

„W moim przekonaniu obrona korporacji prokuratorskiej powinna polegać na budowaniu jej autorytetu – poprzez okazywanie jej obiektywizmu. Ten zaś ginie, gdy pojawiają się – dla przykładu – naciski dotyczące statystyki wykrywalności przestępstw lub lubowanie się w ujawnianiu tzw. afer. Prokuratura jest zorganizowana na zasadach hierarchicznego podporządkowania. Nieraz znajomi prokuratorzy mówili mi w rozmowach prywatnych, że polecono im pisać bzdury, potem zaś popierać je przed sądem. I popierali. Ze wstydem. Zdarzało się, że z ironicznym uśmiechem – dobrze rozumianym przez obronę i sąd. Albo wygłaszali płomienne przemówienia – jaskrawo kontrastujące ze znikomą, żałosną istotą sprawy” (s. 169).

„Zakałą tego zawodu jest tzw. załatwiacz. Obiecuje. I jeśli przez przypadek uda mu się coś załatwić raz, dwa razy, to zaczyna się cieszyć opinią adwokata skutecznego. Klient oczekuje rezultatu i w zasadzie jest mu wszystko jedno, czy adwokat jest skończonym głupkiem czy też wielkim erudytą. Idzie przecież o wynik. Widywało się więc adwokatów o niewielkiej wiedzy, lub nawet całkowicie wiedzy pozbawionych, którzy dyskontując famę załatwiacza, potrafili bez skrupułów wykorzystać klienta” (s. 180).

W ostatnim rozdziale dziekan Dubois przekazuje młodym adwokatom dziesięć ważnych zawodowych rad, których nie zamierzam tu cytować. Aby właściwie je odczytać, trzeba się bowiem z nimi zapoznać na zakończenie lektury całego wywiadu-rzeki, do czego zachęcam wszystkich czytelników.

Dopóki nie przeczytałem rozmowy z Krzysztofem Piesiewiczem, miałem go za człowieka, któremu wszystko przychodziło z łatwością. Teraz, wyprowadzony z błędu, mam dla niego tym większy szacunek, im więcej przeciwności musiał pokonać. Jego wspomnienia to w warstwie informacyjnej źródło wiedzy o adwokaturze i wymiarze sprawiedliwości okresu PRL, a szczególnie ponurych lat osiemdziesiątych, w warstwie refleksji i dywagacji – intelektualna strawa wysokiej próby. Niewiele tu anegdot, choć  ta o ripoście adw. Jana Olszewskiego na słowa prokuratora w tzw. sprawie Włoszczowej zapada w pamięć. Jest za to próba poważnego dyskursu o roli adwokata i samorządu adwokackiego we współczesnym państwie.

„Rasowy adwokat posługuje się raczej językiem kafkowskim niż formułami zaczerpniętymi z regulaminów żandarmeryjnych” – konkluduje K. Piesiewicz swój wywód o prawidłowych cechach adwokata, któremu obca powinna być skłonność do wypowiadania okrągłych banałów o winie, karze i porządku publicznym (s. 180).

Dziś, kiedy lawinowy wzrost liczby adwokatów każe pytać o zwiększenie pól zawodowej aktywności i postulować wprowadzenie przymusu adwokacko-radcowskiego w sądach powszechnych, tym bardziej warto zastanowić się nad złowieszczą przepowiednią K. Piesiewicza:

„Tak, adwokat jest dla każdej władzy bytem nieznośnym. Władza tknięta pychą będzie więc czynić wszystko, by osłabić jego niezależność. W praktyce może to polegać na osłabianiu samorządu adwokackiego, na systemowym obniżaniu standardów zawodowych. Deregulacja! Przecież to propozycja, by dyplom adwokata nie był świadectwem właściwego, długotrwałego i mozolnego przygotowania do zawodu. A człowiek z tytułem, ale bez wykształcenia, będzie podatny na manipulacje. Jestem przekonany, że młodzi ludzie, którzy dziś wiążą nadzieję z postępami deregulacji w adwokaturze, jutro będą przeklinać polityków, którzy utwierdzali ich w fałszywych nadziejach” (s. 233–234).

Obserwacja dokonanych ostatnio przemian w polskiej adwokaturze skłania Krzysztofa Piesiewicza do następującej oceny:

„Poczucie ciągłości, świadomość kontynuacji jest w zawodzie adwokata niezmiernie ważna. To element właściwego osadzenia w zawodzie, wyposażenia młodego prawnika w rynsztunek, w którym wiedza splata się z obowiązkiem etycznym. Nazywam to upodmiotowieniem […] Prawnik pozbawiony podmiotowości nie będzie się starał podmiotowo traktować klienta. A nawet jeśli będzie się starał, to zabraknie mu umiejętności wynikających z mocnego osadzenia w zawodzie. Rezultaty łatwo przewidzieć. Klienci zagubieni w gąszczu przepisów szukają pomocy u bezradnych prawników – i oczywiście jej nie znajdują” (s. 135)

Choć nie jestem wolny od obaw, nie podzielam tak wyrażonego pesymizmu. Wierzę, że wśród młodych stażem adwokatów, także i beneficjentów deregulacji, jest wystarczający odsetek ludzi mądrych i wykształconych, aby zapobiec degeneracji i intelektualnemu wyjałowieniu palestry. Rzecz w tym, że powinni oni obok wiedzy prawniczej mieć tzw. miękkie umiejętności, niezbędne do prawidłowego wykonywania zawodu, których nie sposób posiąść bez znajomości adwokackiej etyki, historii i warsztatu.

Niestety, bez takiej wiedzy, niepochodzącej przecież z podręczników, pozostaną oni debiutantami pozbawionymi, z uwagi na brak możliwości porównania, szansy należytej oceny otaczających ich zjawisk. Nie znając zasad, nie będą odróżniać reguły od wyjątku, tego, co dopuszczalne, od tego, co naganne. To im, na zachętę, dedykuję poniższą anegdotę z jednej z moich ulubionych powieści – napisanej w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku satyry pt. The Bonfire of Vanities pióra Toma Wolfe’a. Wydana w Polsce przez Państwowy Instytut Wydawniczy w 1996 roku pod tytułem Ognisko próżności, w dobrym tłumaczeniu Wacława Niepokólczyckiego, powinna doczekać się wznowienia, bo obserwacje autora wydają się bardziej przydatne w Polsce AD 2014 niż przed laty.

Otóż epizodyczny bohater tej powieści, stary żydowski przedsiębiorca Artur Ruskin, opowiada, jak wzbogacił się, uprzednio zrujnowany kryzysem energetycznym lat siedemdziesiątych, organizując przeloty muzułmańskich pielgrzymów do Mekki. Choć samoloty były stare i marnej jakości, łatwo było przekonać setki prostych ludzi z arabskich wiosek do samolotowej pielgrzymki, gdyż zajmowała kilka godzin zamiast kilkudziesięciu dni.

„…kiedyś zjechaliśmy z pasa startowego w Mekce. Jest noc i zbliżamy się do lądowania. Pilot za bardzo je wydłuża, spadamy z pasa, koniec prawego skrzydła zaczepia o piasek i ten cholerny samolot okręca się w kółko, nim wreszcie się zatrzymuje. Chryste, jesteśmy pewni, że zaraz powstanie piekielna panika wśród wszystkich tych Arabów. […] A tymczasem oni rozmawiają spokojnie i patrzą przez okienka na koniec skrzydła, które zaczęło się palić. Otóż to my wpadliśmy w panikę. A oni podnoszą się nieśpiesznie, biorą swoje torby, sakwy, zwierzęta i co tam mają, i czekają, kiedy otworzymy drzwi. Są tacy opanowani… a my śmiertelnie przerażeni! Wtedy pojmujemy. Oni uważają takie lądowanie za normalne. Taa! Uważają, że samolot zawsze się w ten sposób zatrzymuje! Przez wetknięcie końca skrzydła w piasek i okręcenie się wokół własnej osi. W końcu nigdy przedtem nie latali, więc skąd mają wiedzieć, jak się ląduje? Uważają, że to normalne! Że to się właśnie tak robi!” (s. 508–509).

Cóż, do powieści Toma Wolfe’a będę jeszcze powracał. Jest coraz bardziej aktualna...

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".