Poprzedni artykuł w numerze
B yłem na wieczorze autorskim Sławomira Mrożka w Krakowie. W 2008 r. w Klubie Adwokata przy Sławkowskiej. Spotkanie było pożegnaniem z Polską, bo Mistrz wyjeżdżał zamieszkać w Nicei. Po przebytej afazji z trudem jeszcze czytał opowiadania, ale śmiał się z nich już zupełnie serdecznie. Bez ograniczeń.
Ostatnio otrzymałem jako prezent pierwszy tom mrożkowskiego Dziennika 1962–69. Z autografem i wpisanym osobiście przez autora moim nazwiskiem. Podobno kilka tylko osób otrzymało taką dedykację, więc natychmiast zabrałem się do spłacania zobowiązania i zacząłem lekturę.
Mrożek to wizjoner. To tłumacz rzeczywistości, nie tylko dawnej z lat sześćdziesiątych, ale też współczesnej. Nie tylko polskiej, zapewne także w szerszym ogólnoludzkim wymiarze, ale i w węższym, zamkniętym w środowiskach politycznych, społecznych, zawodowych, rodzinnych. Weźmy Tango. Dorośli zachowują się jak młodzieńcy opętani nihilizmem, a młodzieńczy bohater stara się być konserwatystą. Artur walczy w istocie z nieuchronnym, co z pewnością zwycięży. Zapewne godzi się z tym, że broni rozwiązań przegranych. Rzeczywistości już nawet nie odchodzącej, ale takiej, która odeszła. Więc chodzi o obronę tego, co jest – jako samoistnej wartości. Stan, któremu grożą jakieś zmiany, staje się wartościowy, na pewno warty obrony. Każdy konserwatysta uważa, że nawet jeżeli postęp jest nieuchronny, to obecnie nie ma już z czego rezygnować, pozostały do obrony tylko wartości najwyższe, podstawowe. Na tym polega złudzenie konserwatyzmu. Artur tęskni do wartości, których powinni dostarczać starsi. Artur chce uporządkowania, poszanowania starych reguł; świata, który jest przewidywalny.
Świat ulega zaś zupełnie czemuś innemu. Jest rozchełstany, daje się prostacko uwodzić i wodzić za nos. Upaja się brakiem norm. Jesteśmy więc usprawiedliwieni, gdy zaczynamy naturalnie podążać myślami z salonu Stomila w stronę rzeczywistości, w której liczy się tylko wyobrażenie, kreacja wizerunku, fałszywe maski i pozory działania. I wypowiedzi pełne frazesów o wolności, tradycji, dobru wspólnym, trosce pochylenia się nad obywatelami. Zbiór tak pełny altruistycznych zapewnień, że to wszystko nie dla siebie, a dla innych, że naturalnie budzi podejrzenie o fałsz lub poprawne konformistyczne powtarzanie bez własnej refleksji. Jednak nawet język stał się zidiociały i płaski – cztery piki skurczybyki… z Tanga wypowiadane w inteligenckim otoczeniu to już przecież nic innego jak Jaki kolor k... ubrała albo żenujące nawiązania do grypsujących klientów – zdrowie na budowie albo po szklanie i na rusztowanie…
Artur podsumowuje: burdel, gdzie nic nie funkcjonuje, bo wszystko dozwolone, gdzie nie ma ani zasad, ani wykroczeń. Tlą się co prawda jakieś resztki myślenia ponadprywatnego, nietymczasowego, jakichś marzeń o sprawiedliwej, dobrej przyszłości, prezentowaniu klasy; marzenia o sztuce wzniosłej, o pozycji, która nie bez przyczyny przynależała do środowiska. Wszystko jednak szybko prowadzi do uległości przed bezmyślnym, brutalnym Edkiem, człowiekiem byle jakim w wyglądzie, o marnej reputacji, o którym wuj Eugeniusz mówi: to debil. Edek to mężczyzna w średnim wieku, niejasnej proweniencji, mówiący wulgarnym językiem i tykający wszystkich, niezależnie od wieku i pozycji. Ma rozpiętą koszulę i złoty zegarek. Spełnił się więc gdzieś, zanim wszedł na scenę. Zanim pojawił się w domu Stomila. Jest też cwaniakiem. Jest chytry, przebiegły, bezczelny. Nie tylko potrafi, ale organicznie musi manipulować ludźmi. Wie, co i kiedy powiedzieć, aby realizować narrację uzyskiwania korzyści. Zapewne poza sceną po prostu załatwia wszystko przy wódce. Krzyczy i klnie. Czasem uśmiecha się. Osiąga swoje – staje się idolem, bo ludzie szukają prostoty i naturalności. Imponuje im. U niektórych wywołuje strach, ale strach podszyty uznaniem. W gruncie rzeczy byliby szczęśliwi, gdyby ich zaprosił do stolika i pozwolił napić się w swoim towarzystwie. Co prawda wuj Eugeniusz usprawiedliwiająco stwierdza: ulegam przemocy, ale w duchu będę nim gardził. Jakże to jednak żałosny plaster na własne sumienie.
Uczestnicy spotkania ze Sławomirem Mrożkiem w Klubie Adwokata w Krakowie. Od lewej: adw. Zbigniew Cichoń, adw. Janusz Satora, adw. Andrzej Michałowski, Anna Michałowska, adw. Kazimierz Barczyk, adw. Marek Toczewski, adw. Stanisław Estreich, adw. Aleksandra Przedpełska, Sławomir Mrożek, adw. Katarzyna Stachowska, prof. Małgorzata Kłys, sędzia Florian Baran, red. Aleksandra Kurczab-Pomianowska, prof. Jerzy Pomianowski, prof. Maria Buczyńska i adw. Stanisław Kłys
Gdyby podstawić Stomila, Artura, wuja Eugeniusza i… Edka do autentycznych wnętrz polityki czy życia społecznego, także w wielu zbiorowościach mających się za elitarne, inteligenckie – wzorowo pasowaliby do ról, które są zgrabnie odgrywane współcześnie. Mechanizm wybierania gorszych rozwiązań, promowania nie tylko ludzi odbiegających poglądami, ale przede wszystkim ludzi z innej bajki, z którymi wydawałoby się większości nic nie łączy; te nieracjonalne rozstrzygnięcia nie dają się prosto wytłumaczyć. Wybierają to, na co zasługują. Zapewne, ale dlaczego tak wybierają? Zwłaszcza ci, których poprzednicy wybijali się na rzeczy wielkie. Potrafili organizować rząd narodowy powstania styczniowego, trwać wiernie w poglądach i pracować rzetelnie na rzecz obywateli, napisać dumne ustawy i piękną literaturę, gromadzić księgozbiory i kolekcje malarstwa. Później, w czasach autentycznego fizycznego zagrożenia, także nie zawodzili. Przecież nie może chodzić wyłącznie o gombrowiczowskie zauroczenie parobkami. Nie mogą być zauroczeni, bo po hekatombie dla zbyt wielu prostota stała się powodem nie do podziwu, ale do ukrycia.
Na balu w salonie warszawskim w Dziadach części III młodsi przy drzwiach, na stojąco, dyskutują o rzeczach ważnych; zależy im, chcą zmieniać rzeczywistość, ale jeszcze nie mogą albo nie potrafią. Są jednak pełni uczuć. Przy stoliku urzędnicy i uznani literaci są już syci. Mówią o sprawach płytkich. Zablokują jednak wszystko, co zagrozi spokojowi. Trwaniu. Ich spokojowi i ich wygodnemu trwaniu. Może to stanowi o wyjaśnieniu przyczyn zapaści. Może nie niedojrzałość mechanizmów zarządzania zbiorowością, młodość demokracji, a właśnie zgnuśnienie lub przeświadczenie, że nie warto, że się nie chce, że wszystko jest dobrze poukładane, wywołuje uległość i w konsekwencji błędne decyzje?
Wielu obejrzało spektakl Ja jestem Żyd z Wesela według Romana Brandstaettera. Samo Wesele Wyspiańskiego zapewne znają wszyscy. Bierność, uległość, brak wiary – zrzucanie spraw wspólnych na kogoś, kto zrobi to za innych. A kiedy coś zrobi – to grymaszenie, że źle, niedokładnie, jak było można; można było lepiej, a już na pewno w bardziej dogodnym czasie. Mentalność dorobkiewiczów, nawet jeżeli mienią się artystami, bo Szopen gdyby żył, też by pił. Frazesy zaciemniają tylko obraz bezwzględnego spokoju związanego z dążeniem do osiągania wyłącznie własnego interesu. Poznanie mechanizmu uwodzenia, zrozumienie manipulacji, nie wpływa na podejmowane działania. Nie wywołuje reakcji. Próba nawiązania do wyzwań rzeczywistości, przywrócenie czytelnych reguł, zamiar oddania decyzji w ręce uprawnionych, kończą się klęską, bo ludzie absorbują tylko powierzchowne formy, a nie treść. Nie mają już ideałów, zajmują się więc formą. Doprowadzeni do degradacji moralnej, do życiowej bierności, są niezdolni do reakcji. A część świadomych upadku nie wychyla się, bo między wronami wypada krakać w chórze, więc na zarzut bierności i niedopuszczalnej zgody odpowiadają jak u Mrożka, kiedy Stomil oskarżony, że jest tchórzliwym rogaczem, replikuje: rogi, rogi to są banalne porównania, a nie solidne narzędzia analizy intelektualnej.
W takiej sytuacji, za zgodą większości, zwycięski Edek narzuca swoją wolę. Marazm i bylejakość toruje władzę chamom. Mrożek opisał to w 1964 r. My doświadczamy dziś. Ten sen, jak z baśni braci Grimm, musi się jednak dośnić do końca. Nie może zostać przerwany, bo tylko na końcu pojawi się szansa na otrzeźwiające ocalenie. Niestety, wybudzeni ze snu, przekonamy się o słuszności słów, że ten, kto się śmieje ostatni, zwykle nie ma zęba na przedzie. Ale to już nie z Mrożka, a od Spinozy.
Od redakcji
Powyższy esej został zainspirowany wieczorem autorskim Sławomira Mrożka, który odbył się w Klubie Adwokatów w Krakowie w maju 2008 r. – ostatnim wieczorem autorskim przed ponowną emigracją artysty do Francji. Fotografię pamiątkową z owego spotkania zamieszczamy powyżej.
Organizator spotkania adw. Stanisław Kłys napisał w informacji przesłanej redakcji m.in.: „Wieczór ten był niezapomnianym przeżyciem, gdyż Sławomir Mrożek, który jak ognia unikał takich wystąpień, zgodził się po raz trzeci wystąpić w Klubie Adwokackim. Wcześniej udało mi się namówić go na wykład «O chamstwie», którego symbolem jest Edek z jego sztuki Tango. Autor sam czytał wybrane przez siebie własne teksty, bawiąc nimi siebie i przepełnioną salę Klubu. Wieczór był do tego stopnia ewenementem, że zjechali na niego adwokaci z całej Polski, m.in.: adwokat Andrzej Michałowski […] były dziekan ORA w Lublinie adw. Stanisław Estreich i inni. Ze swojej strony chcę dodać, że nie udało mi się namówić Sławomira Mrożka na opisywanie naszej bieżącej rzeczywistości, pomimo że – jak twierdzą w Piwnicy Pod Baranami – «Polacy nie gęsi, różne tematy mają»”.