Poprzedni artykuł w numerze
W ielu moich rozmówców skarży się na dwa rozczarowania, jakie przyniosła pierwsza połowa tego roku – ostatni sezon serialu Gra o tron i wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego. Obydwa rozczarowania tłumaczy się nieporadnością, w pierwszym przypadku – amerykańskich scenarzystów pozbawionych literackiego pierwowzoru, w drugim – opozycyjnych polityków pozbawionych charyzmy i socjotechnicznych umiejętności. Na produkcję HBO i tempo pracy George’a R.R. Martina, który mimo obietnic nie ukończył jeszcze swojej sagi o siedmiu królestwach, nie mamy wpływu. Na traumę z drugiego powodu mogę jednakże zaproponować jako lekarstwo lekturę kilku książek, które choć nie krzepią serc, to przynajmniej skłaniają do okolicznościowych rozmyślań.
Na początek: Ludzie. Krótka historia o tym jak spieprzyliśmy wszystko autorstwa brytyjskiego satyryka Toma Phillipsa (tłum. Maria Gębicka-Frąc, wyd. Albatros 2019). To zarys dziejów umysłowej impotencji, wbrew zapewnieniom na okładce wcale nie zabawny, a raczej gorzki. Przedstawiony prostym językiem Phillipsa festiwal bezmyślności wbrew zapewnieniom na okładce wcale nie rozśmiesza, ale przeraża. Pozwala też poszukiwać przyczyn porażek w ludzkiej głupocie.
Dalej dwie książki doktora filozofii Piotra Stankiewicza – 21 polskich grzechów głównych i My fajnopolacy (obydwie – wyd. Bellona 2019). W pierwszej znajdujemy charakterystykę naszych cech narodowych, takich jak wg definicji autora – niedasizm, autorasizm, tupolewizm, optymizm magiczny, antyproceduralizm, kozłoofiaryzm czy widzimisizm. Obserwacje celne i bolesne jednocześnie. W drugiej, stanowiącej raczej zbiór esejów niż spójną całość, z których szczególnie warto polecić Polski folwark, I ty zostaniesz gwiazdą Facebooka czy Koniec pokoleń podległości, autor obnaża nasze przywary, analizując typowe według niego zachowania współczesnych Polaków, co może prowadzić do konkluzji, że uzyskanie uznania tak patologicznego audytorium niewiele jest warte. Cenny, choć trudny do zrealizowania jest postulat autora o potrzebie myślenia niepodległego jako przeciwieństwa myślenia podległościowego. Przekonująca, choć bez istotnych politycznych konsekwencji, wydaje się propozycja podziału społeczeństwa na klasę pracującą (niższą, która może ma zawsze pod górę, ale rządzący o nią zabiegają), wyższą (która może o rządzących nie dbać, bo i tak sobie poradzi) i najbardziej interesującą – średnią.
Jak bardzo ciąży na nas przeszłość, wykazuje profesor Jan Sowa w książce pt. Inna Rzeczpospolita jest możliwa. Widma przeszłości, wizje przyszłości (Grupa Wydawnicza Foksal 2015, przedstawiałem już Fantomowe ciało króla tego autora). Autor wywodzi, że w czasach PRL na skutek przynależności do bloku wschodniego mieliśmy w istocie obrzydliwy kapitalizm państwowy. „Państwo leninowskie jest właścicielem wszystkich środków produkcji, a więc jedynym kapitalistą – pisze. – Realizuje też cel typowy dla gospodarki kapitalistycznej: postępującą akumulację kapitału, pozwalającą na osiągnięcie jak największego PKB bez zważania na to, czy wiąże się to z jakimkolwiek realnym pożytkiem dla przeciętnego obywatela. Produkcja staje się fetyszem, celem samym w sobie, i pojawia się ten sam, co w kapitalizmie, kult wydajności, z tym, że wyraża się on nie w języku wzrostu prognozowanych zysków, tylko w języku «300 procent normy». Kluczowa dla kapitalizmu relacja pracy najemnej zostaje właściwie w nienaruszonym kształcie, a prawa pracownicze są łamane częściej i bardziej w podstawowy sposób niż w niejednym kraju kapitalistycznym. Nie znikają wyzysk ani alienacja, a nawet wręcz przeciwnie – osiągają one swoje maksimum, ponieważ zwykły człowiek nie ma żadnych szans stać się nawet w najwęższym wycinku rzeczywistości właścicielem narzędzi swojej pracy, podczas gdy oficjalna ideologia wmawia mu, że należą one w absolutny sposób do niego (oczywiście za pośrednictwem partyjnej awangardy, która posiada je w jego imieniu i dla jego dobra)” (Inna Rzeczpospolita…, s. 115).
W wolnej Polsce przeszliśmy do systemu kapitalistycznego w dużo ładniejszym opakowaniu, ale nadal nieprzyjaznego ludziom. W III Rzeczypospolitej konserwatyści o ekonomię specjalnie nie dbali, a liberałowie dokonali „apoteozy imitacji”, kopiując rozwiązania z krajów rozwiniętych, co Jan Sowa komentuje następująco.
„Model rozwoju przez naśladownictwo nazwałbym «modernizacją cargo» poprzez analogię z opisanym przez antropologów na wyspach Melanezji zjawiskiem «kultu cargo» z okresu drugiej wojny światowej. Na jednej z odległych wysp o dużym znaczeniu strategicznym alianci zbudowali lotnisko wojskowe. Mieszkała tam grupa tubylców, którzy wcześniej nie mieli kontaktu z zachodnią kulturą. Uznali oni, że samoloty lądujące na wojskowym lotnisku to bogowie, a ponieważ chcieli, aby bogowie przylecieli również do nich, na swojej części wyspy zbudowali kopię lotniska. Widzieli, że żołnierze obsługujący transporty przenoszą skrzynki i wypełniają różnego rodzaju dokumenty, więc z patyków i liści palm stworzyli imitacje skrzynek oraz listów przewozowych i nosili je po swoim «lotnisku». Wszystko w nadziei, że bogowie przylecą również do nich. Daremnie. Nasza «modernizacja cargo» działa zgodnie z taką samą logiką: reprodukujemy materialne formy nowoczesnego świata w nadziei, że dzięki temu staniemy się faktycznie nowocześni” (Inna Rzeczpospolita…, s. 21).
Autor nie uważa takiej modernizacji za dobrą drogę. „Problem polega na tym – pisze – że porównujemy się ze złymi państwami i odwołujemy się do złych epizodów z naszej historii. Polska nie jest w pozycji porównywalnej do nasyconych kapitałem państw zachodnich. Doskonale to widać, kiedy popatrzymy nie na powierzchowne dane, takie jak tempo wzrostu PKB czy poziom długu państwowego, ale na stopień akumulacji bogactwa, czyli ilość zgromadzonych zasobów. Stany Zjednoczone, lider tego rankingu, kontrolują około trzydziestu procent światowego bogactwa. Tyle samo jest zgromadzone w Unii Europejskiej jako całości, która ma jednak dwa razy tyle mieszkańców, co USA, Najlepiej notowany kraj w Europie to Wielka Brytania, która posiada prawie sześć procent światowego bogactwa, a niewiele mniej – około czterech – pięciu procent – mają Niemcy, Francja i Włochy. Polska plasuje się w tym rankingu z dala od czołówki z wynikiem 0,22 procent! Oznacza to, że jesteśmy kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt razy mniej zamożni niż państwa zachodnie, a nasza sytuacja jest relatywnie niewiele lepsza niż na przykład Kolumbii (czterdzieści siedem milionów mieszkańców, 0,13 procent światowego bogactwa). Sensownym punktem odniesienia powinny być dla nas właśnie tego typu kraje, peryferyjne bądź półperyferyjne, które znajdują się w sytuacji podobnej do nas. Od nich moglibyśmy się bardzo wiele nauczyć, z resztą nie tylko my…” (Inna Rzeczpospolita…, s. 98).
Jan Sowa namawia zatem (pamiętajmy datę publikacji – rok 2015) do innej drogi rozwoju – opartej na pojęciach dobra wspólnego, demokracji pracowniczej i społecznej kontroli. Do refleksji dla tych, których nie wystraszy lewicowa retoryka ani odesłania do Karola Marksa. Ku przestrodze dla nieprzekonywających dziś liberałów, aby zrozumieli, że wyborcy zwykle wolą dostać rybę niż wędkę.
I teraz danie główne – O demokracji w Polsce Roberta Krasowskiego (wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2019, poprzednie trzy książki tego autora o polskiej polityce przedstawiałem już na tych łamach). Krasowski konsekwentnie nie przypisuje politykom żadnych zasług. „Polska odniosła wielkie sukcesy nie dzięki polityce, ale historii – pisze. – Dzięki wielkim energiom epoki – społecznym, geopolitycznym, ekonomicznym – które przez trzy dekady pchały Polskę w jednym, najbardziej korzystnym kierunku. Nie tylko zresztą Polskę, ale cały region. Te energie sprawiły, że wszyscy odnieśli sukces. Zbudowali demokrację i kapitalizm, weszli do Unii i NATO. Nie było ważne co lokalni politycy robili. Jak sobie radzili. Czy nowe realia budziły w nich entuzjazm czy niechęć. Tamta sytuacja miała logikę podróży pociągiem. Nie ważne jest co robią pasażerowie, trasa podróży nie od nich zależy. W 1989 roku wszystkie państwa regionu wsiadły do jednego pociągu. Więc wszystkie dojechały w to samo miejsce. Historia wyręczyła politykę. Nie było w tym niczego dziwnego, niczego osobliwego. Tak zwykle wygląda anatomia wielkich sukcesów. Aby politycy mogli się nimi pochwalić, dużo poważniejsze siły muszą do nich doprowadzić. Politycy odgrywają rolę notariuszy –podpisują końcowe traktaty” (O demokracji…, s. 104).
Politycy III Rzeczypospolitej nie prowadzili narodu, to oni byli prowadzeni przez naszych kolonizatorów. „Kiedy ogląda się kolejne fragmenty polskiego kapitalizmu, wiecznie widać to samo. Bierność władzy – stwierdza Krasowski. – To samo dotyczyło reguł nowego systemu. Niemal wszystkie zostały narzucone z zewnątrz. Pierwsze standardy, naprawiające stan finansów publicznych pojawiały się nad Wisłą w rytm pomocy udzielanej przez Bank Światowy. Kolejne reguły przyszły wraz z zachodnimi koncernami. Żądały bezpieczeństwa transakcji, jawności decyzji, otwartych przetargów. Biły się o siebie, ale przy okazji uratowały polski biznes. Nowe reguły ochroniły go przed oligarchami oraz arbitralnością urzędników. Kolejna fala standardów przyszła jako warunek wejścia do Unii.
Za zewnętrznym przymusem nigdy nie stał altruizm. To nie była logika opieki, lecz kolonizacji. Nowoczesnej, niemniej kolonizacji. Zachód rozprzestrzeniał swoje zasady, bo chronił interesy swoich koncernów. Naprawę finansów publicznych narzucono Polsce po to, aby odzyskać część dawnych kredytów i móc bezpiecznie udzielać kolejnych. Uczciwsze standardy prowadzenia biznesu narzucono w celu ochrony swoich inwestycji. Wiele rozwiązań było fatalnych, ich ukrytym celem było osłabienie polskiego biznesu. Niemniej po latach bilans zachodniej kolonizacji wypada korzystnie. Polska na niej ewidentnie zyskała. Interesowna ręka Zachodu działa w sposób bardziej cywilizowany niż bierna ręka polskiej polityki. Po latach łatwo porównać efekt pracy obu. Różnica między kapitalizmem polskim a ukraińskim jest zasługą zachodniej ręki” (O demokracji…, s. 93–94).
Skoro cywilizacyjny postęp dotknął nas dzięki bierności rodzimych polityków, to ich aktywność może proces ten zatrzymać, a nawet odwrócić. Politycy bowiem to często ludzie o złych intencjach. Krasowski wskazuje, jak polityka potrafi dewastować ich człowieczeństwo. „Polityka buduje specyficzne osobowości. Dumne mściwe, próżne, podejrzliwe. A potem te dzikie natury zamyka w jednej klatce. Uprawiają politykę w jednym kraju, więc się wiecznie ze sobą biją. Wygrana jednego jest upokorzeniem drugiego. Upokorzenia się nawarstwiają, emocje między nimi gęstnieją, urazy przechodzą w nienawiść. Tak rodzą się moce, które nimi miotają. Chęć triumfu nad resztą. Odwet za dawne urazy. Lub przynajmniej zepsucie radości zwycięzcy. Te osobiste namiętności nadawały walce o władzę ostrość, zaciętość i tempo. Nie da się zrozumieć polityki, jeśli się te emocje pominie. W polityce najważniejsze jest nie to, co polityka robi z państwem, ale co robi z samym politykiem. Co robi z jego człowieczeństwem” (O demokracji…, s. 160).
Obie strony – wybierani do rządzenia i wyborcy – są wszakże siebie warci. Polityczne wybory w demokratycznej III Rzeczypospolitej to nie racjonalne decyzje obywateli, ale trudno przewidywalne odruchy demosu.
„4 czerwca 1989 roku był najważniejszym dniem w powojennej historii, można było oddać głos za wolnością i niepodległością – pisze Krasowski. – Tego dnia 40 procent demosu do wyborów nie poszło, a 40 procent z tych, którzy poszli, głosowało na PZPR. Rok później co czwarty wyborca poparł awanturnika z Peru. Kilka lat później demos przeszedł samego siebie – jedne wybory po drugich wygrali postkomuniści. Jak zwykle, demos nie wybierał, lecz karał, mścił się na opozycyjnych amatorach. Niemniej władzę oddal ludziom, którzy zrujnowali kraj. Elity szukały głębokich wyjaśnień. Politycy odwrotnie. Pojęli, że nie istnieje tu żadna głębia. Demos nie myśli, ale się miota.
Sondaże próbują uchwycić poglądy demosu. A ten, pytany o zdanie, udaje, że poglądy posiada. Chce dobrze wypaść przed samym sobą. Mówi, że zależy mu na dobrej władzy, na sprawnym państwie, że ceni w politykach kompetencję, że lubi znać prawdę. Mówi wszystko, co mówić wypada. Ale prawda wygląda inaczej. Gazet nie czyta, informacji nie rozumie, polityków ocenia po fryzurze i sposobie mówienia. Potrafi znienawidzić za przypadkowe zdanie albo polubić, bo grzeczny. Z działań władzy wychwytuje niewiele. Z pretensji opozycji przyjmuje co drugą. Którą i dlaczego – nikt nie wie. Wierzy w zarzuty, nawet absurdalne. Wierzy w zapowiedzi, nawet nierealne. W tym, co myśli nie ma logiki. Ci sami ludzie, którzy w pracy są racjonalni, a w domu odpowiedzialni, jako demos są pogubieni zupełnie.
Z takim żywiołem politycy musieli się dogadać. Zaczęło się żmudne zbieranie doświadczeń. Co myśli demos, nie wiadomo, ale jeść lubi na pewno. Więc w roku wyborczym bestię dobrze karmiono. Rok wcześniej – na wszelki wypadek karmiono również. Mądrość rozwijano dalej – najlepiej ją karmić bez przerwy. Z początku sądzono, że na początku kadencji można podjąć bolesne decyzje. Z czasem uznano, że lepiej ich nie podejmować w ogóle. Polska polityka szybko wkraczała na zachodnie tory. Ekonomiści wiecznie narzekali, że deficyt budżetowy – stale rosnący – stał się narzędziem do walki o władzę. Że pieniądze trafiły nie tam, gdzie były potrzebne, ale tam, gdzie dawały wyborczą nagrodę. Ale trudno winić polityków. W sprawie pieniędzy demos wysyłał jasne sygnały. Elity żądały reform, odwagi, kompetencji. Ale demos gusta miał inne. Za reformy polityków karał boleśnie. Zarówno za nieudane, jak i za udane. Bo zawsze się znalazły jakieś ofiary, pokrzywdzeni, niezadowoleni, na których opozycja i media skupiały całą uwagę. Więc wszelki wysiłek władzy nabierał samobójczego wymiaru. Elity żądały odpowiedzialności, szczerości, powagi. Ale tu również demos miał inne potrzeby. Opowieści o układzie lub zamachu dawały trzydzieści procent poparcia. Opowieści o wyzwaniach stojących przed krajem poniżej dziesięciu. Opowieści o krzywdzie wykluczonych dawały jeden” (O demokracji…, s. 57–59).
Krasowski zauważa, że poprzedni system nie upadłby, gdyby potrafił zaopatrzyć sklepy i brzuchy demosu, bo to „pełny brzuch” był i jest gwarancją spokoju. „Brak praw politycznych, cenzura, opozycja w więzieniach – to wszystko mocno uwierało przed obiadem. Po obiedzie znacznie mniej. Komunizm obrażał społeczeństwa jako system narzucony i represyjny, ale prawdziwą wrogość budował dopiero jako system ekonomicznie nieudolny” (O demokracji…, s. 66–67).
„Polska demokracja – podobnie jak zachodnie – na poziomie marzeń wierzy w dobrą władzę – pisze Krasowski. – Ale na poziomie czynów jedynie ucieka przed złą. Demokracja dała demosowi kartę wyborczą, ale na tej karcie nie dała dobrej oferty. Więc nie ma na kogo głosować. A jakość oferty ma znaczenie kluczowe. Wybór obiadu w dobrej restauracji jest aktem wolności, w kiepskim barze zaspokojeniem konieczności życiowej. Demokracja miała być restauracją, okazała się barem” (O demokracji…, s. 54–55). W konsekwencji „wybory to dzień porażki rozumu. I pułapka bez wyjścia. Mówiąc frazą Kanta – żadna istota rozumna nie może chcieć sytuacji, w której najważniejszą decyzję podejmuje na podstawie zdania tych, którzy nie mówią jej prawdy. A tak właśnie w demokracji się dzieje. Nie chodzi tylko o kłamstwa wyborcze. Ale cały umysłowy klimat jaki tworzy demokracja. Przez trzydzieści lat demos w Polsce stale był karmiony szalonymi oskarżeniami, zarówno przez polityków jak i media. Dowodzono, że polską polityką kierują agenci SB. Że Wałęsa przygotowuje zamach stanu. Że prawica chce gilotynować komunistów. Że lewicą steruje KGB. Że krajem rządzi układ. Po takiej edukacji demos był równie ogłupiały, jak w komunistycznej epoce” (O demokracji…, s. 62).
Od demosu należy odróżnić obywateli, jednostki wykształcone, racjonalne, ale jako mniejszość w istocie pozbawione większego wpływu na rzeczywistość. „Gdy obywatele mówią o polityce – podpowiada autor – więcej myślą o wartościach niż o usługach publicznych. Po tym odróżniamy obywateli od innych mieszkańców demokracji. Demos myśli głównie o sobie. Jego stosunek do polityki jest egoistyczny, ale przez to bardziej racjonalny, bardziej konkretny. Demos po prostu liczy własne satysfakcje. Obywatele myślą o innych ludziach. A jeszcze bardziej o wartościach. Myślą o nich z pasją. Są pryncypialni i zaangażowani. Ważne jest dla nich, co polityka robi, ale też jak robi. Z jakimi ludźmi, o jakich poglądach, o jakich biografiach, pod jakimi sztandarami. Mówiąc w skrócie: demos patrzy na korzyści, obywatele na symbole. Demos czuje przyjemność lub przykrość. Emocje obywateli lokują się na zupełnie innej skali. To duma lub wstyd, euforia lub przygnębienie, strach lub egzaltacja” (O demokracji…, s. 190–191).
Krasowski dowodzi, że „z punktu widzenia polityków wybory są grą, w której mądrych nie ma. Zresztą nie tylko wybory, lecz cała polityka. Oleksego trzy razy ogłaszano politycznym trupem. On tymczasem się podnosił, zostając marszałkiem, potem premierem, potem wicepremierem i znowu marszałkiem. Podobnie było z Millerem.
Przypadek ma różne oblicza. Polityk widzi, że wedle sondaży prezydenckich ma szanse na piąte miejsce. Czyli wedle konwencjonalnej wiedzy szans nie ma. Wedle jego oceny jest zupełnie inaczej. Możliwe jest wszystko. Rywale w ostatniej chwili mogą się wykruszyć. Jednego zniszczą media. Drugi się skompromituje w kampanii. A wtedy on wejdzie do drugiej tury, gdzie możliwe jest wszystko. A nawet jeśli nie wejdzie, w zamian za przerzucenie poparcia może wejść do gry. Walka o władzę to rozgrywka, w której zdarzyć może się wszystko. Ludzie mogą wskoczyć na sam szczyt. Każde zakręcenie ruletki może przynieść wygraną. Trzeba ciągle obstawiać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie sukces” (O demokracji…, s. 219).
I dalej, że „charakter świata, w jakim żyje demokratyczny polityk, wyznaczają nieprzewidywalne ciosy demosu oraz nieprzewidywalne ciosy rywali. Można to nazwać «ruletką», można «losem», ale chyba najlepiej «przypadkiem». To pojęcie dobrze opisuje grupę zjawisk, których nie można ani przewidzieć, ani kontrolować, ani się przed nimi zabezpieczyć. Światem polityków, światem walki o władzę, rządzi przypadek. Po 1989 roku stale widzieliśmy jego siłę. Nieustannie rozrywał scenę polityczną, wynosząc jednych, a strącając drugich. Tam, gdzie opinia publiczna szuka u polityków planu albo krytykuje ich brak, zazwyczaj jest czekanie na przypadek. Na rozstrzygnięcia, jakie przyniesie” (O demokracji…, s. 222–223). A zatem przegrana w takiej grze nie musi być wynikiem błędu.
Jeśli polityka jest grą, w której istotną rolę gra przypadek, jeśli zachowania wyborców są irracjonalne, chaotyczne i nieprzewidywalne, zaś wyniki wyborcze zależą od odruchów, anie racjonalnych decyzji obywateli, czy warto angażować nasze emocje? Cóż, może nie warto, ale taka jest nasza ludzka natura. „Chcemy aby świat polityczny był uporządkowany jak świat fizyczny. Żeby rządziły nim jasne zasady i jasne przyczyny. Aby nasz rozum patrzył na niego z poczuciem komfortu. A ponieważ tak nie jest, przypisujemy politykom zdolności, których nie mają – konkluduje Krasowski. – A gdy nadal pozostają luki w wyjaśnieniu, wprowadzamy demos, który z równą hojnością obdarzamy zdolnościami, których nie posiada” (O demokracji…, s. 225–226). I skoro reguły gry są dla wszystkich jednakowe, obwinianie demosu i wskazywanie na elementy losowe nie powinno zmniejszać odpowiedzialności za wyborczy wynik, także w kolejnych wyborach parlamentarnych.