Poprzedni artykuł w numerze
M edia wpływają na politykę, kreując społeczne nastroje, codziennie sprzedają nowe historie, jedne narracje pokrywają innymi wedle zapotrzebowania i zleceń decydentów. Współczesna demokracja, której uczestnikami są wszyscy bez względu na wiedzę, majątek czy doświadczenie, na co dzień karmi się medialnymi manipulacjami, wedle których niski może być postrzegany jako wysoki, wykształcony jako nieuk, a drań jako przykładny ojciec rodziny itd. Kreowanie bohaterów, fałszowanie zdarzeń, przypisywanie im zbyt dużego lub zbyt małego znaczenia, wreszcie kształtowanie nastrojów społecznych to medialna codzienność, w której zwykłemu odbiorcy trudno mieć własne zdanie.
Realizując zadania propagandowe, media regularnie nadają jakimś wydarzeniom, procesom czy osobom cechy szczególne, których te nie posiadają, i rangę, na którą nie zasługują. Praktyki takie określa się mianem dmuchania balonu. Służy to przyciągnięciu widza lub czytelnika, odwróceniu jego uwagi od innych wydarzeń, niejednokrotnie nakłonieniu go do zakupów towarów czy usług bądź do zajęcia określonego stanowiska. Prędzej czy później rozdęty balon pęka, okazuje się, że sprawa nie była warta zainteresowania, obraz był fałszywy, a relacje nierzetelne. Wtedy kreuje się nowe wydarzenie, aby pokryło wspomnienie o poprzednim…
Porażka z Czechami i ostatnie miejsce w grupie polskiej reprezentacji w ostatnich Mistrzostwach Europy w piłce nożnej to najlepszy w ostatnim czasie przykład pęknięcia rozdętego balonu medialnego. Tygodniami budowano w mediach fałszywy obraz zespołu, przypisując mu wiele pozytywnych cech, których nie posiadał. Podgrzewano nastroje dumy z tego, czego nie było, i oczekiwania na coś, co wedle racjonalnych zasad stać się nie mogło. Rosła sprzedaż piwa, odzieży sportowej, telewizorów, flag, usług kateringowych i gastronomicznych… Kiedy przyszedł czas próby, okazało się, że kreowani na bohaterów zawodnicy nie tylko nie mają przypisywanych im umiejętności, ale i brakuje im woli walki do końca. Balon pękł, pozostało rozczarowanie uległej mediom publiczności.
Problem słabości polskiej piłki nożnej, nieprofesjonalnej ligi zwanej na wyrost ekstraklasą i ponurej stadionowej rzeczywistości, dopóki nie chodzi o rozgrywki personalne, dopóki prokurator nie stawia zarzutów bądź dopóki nie poleje się krew, nie jest dla mediów wystarczająco atrakcyjnym tematem.
Inny rozdęty balon to kwestia rzekomej potrzeby zmian językowych jako konsekwencja zmian kulturowych. Werbalnym harcom polityków i celebrytów wokół rzeczowników próbuje się nadawać głębsze uzasadnienie społeczne i ideologiczne. Urocza pani doktor nauk ekonomicznych, członek Rady Ministrów zajmujący się sportem, z powagą sugeruje, żeby zwracać się do niej „pani ministro”. Na poważnej konferencji dysktutanci tak właśnie zwracają się do pani zajmującej stanowisko pełnomocnika rządu ds. równouprawnienia. Zwrotowi „pani ministro” przypisuje się właściwości światopoglądowe, o czym szeroko informują media. Ten, kto tak mówi, jest co najmniej poprawny politycznie, wolny od fobii i uprzedzeń. Ten, kto używa zgodnego z gramatyką zwrotu „pani minister”, musi się tłumaczyć ze swoich intencji.
I oto sprawa staje się warta szerokiej dyskusji. Gwałt na gramatyce traci na znaczeniu wobec potrzeby spełnienia artykułowanych krzykiem żądań. Jeśli gramatyka nie nadąża, tym gorzej dla gramatyki! Czy będziemy zatem już niedługo mówić: adwokatka, mecenaska, kuratorka, komornika (komorniczka?), referendarka, rejentka czy inżynierka? W jednej z rozgłośni radiowych przekonują nas do używania nazw: psycholożka, filozofka, socjolożka. W rozgłośni tej nie ma redaktora naczelnego, ale jest redaktor naczelna, co per analogiam uprawniałoby do mówienia, że mężczyzna to ssak naczelny, a kobieta to ssak naczelna. Całkiem sensowne postulaty zmierzające do osłabienia występujących niekiedy patriarchalnych praktyk przekształcają się we własną karykaturę. Może warto przekłuć ten balon?
Inny balon – najbliższy naszemu życiu zawodowemu – to deregulacja. Wspaniałe, sztandarowe hasło aktualnie rządzących polityków, którego realizacja sprowadzi się w jednych obszarach do pozorów liberalizacji, a w innych do wywołania niebezpiecznego w skutkach społecznych bałaganu. Dla mediów to niemal samograj z wyraźnie określonymi stronami – dobrym ministrem i korporacjami zła, których macki sięgają do gabinetów władzy, lobbując za zachowaniem nieuzasadnionych przywilejów. Deregulacja to lek na to zło.
„To prawdziwe trzęsienie ziemi w korporacjach i stowarzyszeniach zawodowych, od kilku dziesięcioleci zabarykadowanych na swoich pozycjach i czerpiących z tego niezłe profity” – czytamy w artykule Krystyny Doliniak pt. Polska w deregulacji, zamieszonym w czerwcowym numerze czasopisma „Forbes” w dziale „Wydarzenia”.
Na uzasadnienie tezy, jak niecnie postępują adwokaci i jaki panuje u nich nepotyzm, autorka pisze:
„Sposoby obrony przed niepożądanymi konkurentami w przypadku lukratywnych profesji są dość wyrafinowane. Na egzaminie na aplikację adwokacką w Warszawie kandydaci z prowincji nie mieli szans – jedno pytanie brzmiało: «Gdzie mieściła się pierwsza siedziba klubu Hybrydy?». Traf chciał, że było to na ulicy Mokotowskiej, tuż obok siedziby Okręgowej Rady Adwokackiej, więc dla kandydatów rodzinnie związanych z adwokaturą odpowiedź na to pytanie była dziecinnie prosta”.
Uff, co zdanie, to przekłamanie. Po pierwsze, Okręgowa Rada Adwokacka w Warszawie przeprowadziła ostatni ustny egzamin na aplikację w 2003 roku, czyli dziewięć lat temu, potem organizację egzaminów przejęło Ministerstwo Sprawiedliwości i czyni to w formie pisemnej. Po drugie, jeśli autorka odnosi się do okresu wcześniejszego niż 2003 rok, to jako wieloletni egzaminator doskonale pamiętam, że w Warszawie zgłaszali się kandydaci z całej Polski, bo byli przekonani, że tu właśnie za sprawą obiektywizmu i życzliwości dla przybyszów ze strony adwokackich komisji mają największe szanse na aplikację. Po trzecie, wystarczy zajrzeć do Internetu, żeby wiedzieć, że klub Hybrydy mieścił się przy ul. Mokotowskiej do 1973 roku, jest więc tylko tajemnicą autorki, dlaczego odpowiedź na pytanie o tę siedzibę miałaby być czterdzieści lat później dziecinnie prosta dla kandydatów rodzinnie związanych z adwokaturą.
Można żądać zamieszczenia sprostowania nieprawdziwych treści autorstwa pani Doliniak, powoływać się na środki przewidziane w Prawie prasowym, ale najlepiej chyba skwitować dokonania autorki stwierdzeniem, że mają one tyle wspólnego z dziennikarstwem, ile krzesło elektryczne z krzesłem ogrodowym. Celem nadrzędnym jest dmuchanie balonu pt. deregulacja, a nie rzetelne informowanie czytelnika.
Balon deregulacji niedługo pęknie. Przekonuje mnie o tym szczególnie „Tabelaryczne zestawienie opinii/uwag zgłoszonych w ramach konsultacji społecznych do projektu ustawy o zmianie ustaw regulujących wykonywanie niektórych zawodów (vide: http:// bip.ms.gov.pl/pl/projekty-aktow-prawnych/pozostale/ – punkt 11, załącznik 1). Wynika z niego, jak silny był sprzeciw środowisk prawniczych, w tym środowiska sędziowskiego i władz sądów powszechnych, wobec pomysłów skrócenia aplikacji i skrócenia okresu działalności uprawniającego do wpisu na listę adwokatów. Z pierwszego pomysłu minister już się wycofał, przy drugim, niestety, jeszcze się upiera – jak widać – wbrew stanowisku sądownictwa.
Sięgnijmy jeszcze raz do mojego ulubionego „Forbesa”, tym razem do numeru majowego. Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, doktor habilitowany nauk prawnych, prezydent Centrum im. Adama Smitha, adwokat izby warszawskiej, w felietonie Jak misja to misja… pisze:
„A na koniec pokalam własne gniazdo. Niektórzy koledzy adwokaci uważają, że otwarcie naszego zawodu spowoduje jeszcze gorsze nieszczęście niż w przypadku zawodu notariusza – może dlatego, żeby do «zderegulowanego» ewentualnie notariusza można było pójść z «niezderegulowanym» adwokatem.
W przypadku usług prawniczych trudno mówić o rynku z uwagi na bariery wejścia. Stworzyło je państwo pod naciskiem korporacji prawniczych. Adwokaci i radcowie prawni wylobbowali, że z ustawy o działalności gospodarczej – czyli «Ustawy Wilczka» – wykreślono przepis, który pozwalał na prowadzenie doradztwa prawnego w oparciu o wpis do ewidencji działalności gospodarczej. W efekcie młodzi ludzie po studiach, którzy nie zostali przyjęci na aplikację, nie mieli z sobą co zrobić. I w końcu wylobbowali w szeregach PiS poparcie dla odebrania korporacjom prawniczym prawa prowadzenia naboru na aplikacje. Ograniczenia ustanowione przez korporacje zostały zastąpione ograniczeniami ustanowionymi przez Ministerstwo Sprawiedliwości, ale tak, że Trybunał Konstytucyjny, w którym notabene zasiada paru adwokatów, wywrócił ustawę do góry nogami.
Doradztwo prawne w sprawach z zakresu działalności gospodarczej samo jest działalnością gospodarczą. A jeśli koledzy adwokaci się upierają, że to jakaś szczególna «misja», to niech ją pełnią za stawki planowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości w 2007 roku. O ile dobrze pamiętam, maksymalnie miało to być 1500 złotych. W końcu jak misja, to misja…”
Uff... dziennikarstwo to jeszcze, czy już propaganda? Tyle uproszczeń i przeinaczeń, że aż trudno zdecydować, co bardziej boli. Doprawdy, bariery wejścia stworzyło państwo pod naciskiem korporacji prawniczych? Historia samorządu prowadzi do zgoła odmiennych wniosków. Wykreślenie art. 24 z „ustawy Wilczka” (czyli ustawy o działalności gospodarczej z 1988 r.) spowodowało, że młodzi ludzie nie mieli co robić? Naprawdę? No i stwierdzenie dotyczące zastąpienia ograniczeń ustanowionych przez korporacje ograniczeniami ustanowionymi przez Ministerstwo Sprawiedliwości, gdzie coś złego zrobił Trybunał Konstytucyjny (w którym – jak przypomina felietonista – zasiada paru adwokatów). Czy w ogóle warto polemizować? Rzeczowa odpowiedź musiałaby mieć formę długiego wykładu, którego czasopismo albo w ogóle nie opublikuje, albo znacznie okroi. Wolę odpowiedzieć krótko: to kolejny przykład dmuchania balonu, który wkrótce pęknie.
Na korzyść autora, mojego dawnego kolegi ze studiów, którego lubię i dzisiaj za lapidarność wypowiedzi ekonomicznych, może przemawiać tylko to, że nigdy nie kończył żadnej aplikacji. Obawiam się, że nie zna historii adwokatury, choćby z podręcznika.
Polska to wolny kraj i każdy może mówić i pisać, co chce, byle było to dopuszczalne prawem. Wolność słowa jest wartością nadrzędną i w izbie warszawskiej żaden adwokat ani aplikant adwokacki nigdy nie odpowiadał dyscyplinarnie za głoszone przez siebie poglądy, z czego jesteśmy bardzo dumni.
Trzeba wszakże zauważyć, że nie przystoi odmawiać adwokatom prawa traktowania własnego zawodu jako misji. Słowa: „a jeśli koledzy adwokaci się upierają, że to misja, to niech ją pełnią za stawki planowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości w 2007 roku” odbieram jako wyraz pogardy wobec kolegów. Słowa te, szczególnie jeśli pochodzą spod pióra profesora prawa i adwokata, są krzywdzące i niesprawiedliwe. To tak, jakby powiedzieć chirurgowi, że jest rzeźnikiem. Pracy adwokata nie można równać z pracą zwykłego przedsiębiorcy zarobkowego. Jeśli nie wykonujemy misji każdego dnia, to każdemu z nas zdarza się ją wypełniać przynajmniej od czasu do czasu, a to udzielając pomocy pro bono, a to z potrzeby serca przyjmując sprawę po kosztach, bez szansy na zysk. A jakże często reprezentując mocodawców, adwokat angażuje swoje serce, swoje emocje, swoje zdrowie. I nie daj Boże, gdyby adwokaci byli wyłącznie nastawionymi na zysk przedsiębiorcami, jak chce to widzieć felietonista.