Zainstaluj aplikację Palestra na swoim urządzeniu

Palestra 10/2020

Tyrmand, jego Warszawa i warszawka

Udostępnij

S ięgam po książki Leopolda Tyrmanda nie dlatego, że Sejm RP podjął uchwałę o ogłoszeniu roku 2020 jego rokiem. Czytam Tyrmanda, bo lubię jego inteligencję i uwodzenie słowem pisanym, wreszcie dlatego, że pisał o moim mieście. Mam w bibliotece i pierwsze w oficjalnym obiegu wydanie jego Dziennika 1954 z 1989 roku, jeszcze z widocznymi ingerencjami cenzury, i pierwsze krajowe wydanie Życia towarzyskiego i uczuciowego z 1990 roku. Pierwszy raz czytałem Złego, powieść najbardziej warszawską z warszawskich (choć według niektórych rozwleczony, kiczowaty kryminał), jeszcze w wydaniu z lat 50. XX wieku.

Tyrmand był raczej trudnym, ale bardzo inteligentnym facetem, któremu kobiety lubiły opowiadać swoje historie. Czasem konfabulował, czasem był szczery do bólu. Był kąśliwym arbitrem elegancji. Nie wydaje się, aby nadawał się na autorytet moralny, ale wielu miało go za porządnego w trudnych czasach. Dzisiejsze feministki raczej by go nie polubiły, ale niejedna chętnie pogawędziłaby z nim w cztery oczy. Miał świetne pióro, dobre pomysły na spędzanie wolnego czasu, kochał Warszawę i siermiężny jazz, a nienawidził pogodzonego z władzą, a jednocześnie zabiegającego o prestiż środowiska określanego przez niego jako „warszawka”.

Warszawka to, jak pisał w Dzienniku 1954 – „specyficzna grupa społeczna, którą wyprodukował komunizm w swym wschodnioeuropejskim wcieleniu. (…) Można ich nazwać mieszczańsko-inteligencką opozycją przepuszczoną przez superwyżymaczkę z disneyowskich kreskówek, spod której postać ludzka lub zwierzęca wychodzi całkiem płaska i dwuwymiarowa, a mimo to żyje, skacze, ucieka, piszczy i kłóci się nadal. Są zazwyczaj urządzeni, pracują w jakichś biurowo-lekarsko-farmaceutyczno-inżynieryjnych specjalnościach, do których wyższe wykształcenie i dyplomy nie są koniecznie potrzebne, noszą dobre flanele i drogie krawaty, ich kobiety stosują się z nabożeństwem do obowiązujących na Zachodzie mód, jakby otrzymywały żurnale z Paryża i Londynu co tydzień pocztą. Skąd na to biorą pieniądze, tego nikt nie wie, podejrzewam, że oni sami nie wiedzą; jakoś to idzie, zaimek «jakoś» jest ich kategorią kantowską, oznacza istotę rzeczy, Ding an sich. Żyją płytko, lecz na tle reszty kraju ich towarzysko-alkoholowe rutyny nabierają charakteru intensywności; ich główną troską poza niedostatecznymi zarobkami, jest konieczność kamuflażu tzw. dobrego życia, cóż bowiem za przyjemność z rozbawienia, jeśli nie można go ostentacyjnie manifestować, zaś w tym względzie atmosfera komunizmu jest tak naturalnym ograniczeniem jak pogoda. Ich nieukojonym żalem do świata i istnienia jest, że nie mogą żyć jak ich odpowiedniki na zachodzie: wygląda na to, że gdyby komunizm zaopatrzył ich w elegancko urządzone nocne lokale, lustrzane parkiety dancingowe z hollywoodzkich filmów, wieloosobowe dancing bands w białych frakach, komfortowe hotele w kurortach, wyszukane alkohole w każdym sklepie monopolowym i dobrą gabardynę w MHD, zgodziliby się na wszystko. Komunizm ani nie chce, ani nie może tego zrobić, więc się krzywią, i to w sposób zupełnie specjalny, wyhodowany na 200 latach środkowoeuropejskiego bytu kawiarnianego, który określa ich świadomość. To czyni z nich pewną niewygodę dla komunizmu, mało ważną, ale zawsze: ich głód i potrzeba przeobraża się w ostry, często dowcipny, zawsze gryzący cynizm, w rozplotkowanie sub-społeczne lub sub-kulturalne, nie pozbawione możliwości minimalnych korozji. (…) Jest w nich kabotyństwo, tchórzostwo i wiedza równie gorzka, jak dowcipna, zaś taka, której nikt poza nimi w socjalizmie o socjalizmie nie posiada. Wyzwalają ze mnie jakiś rodzaj rozmowności i swadę, która im odpowiada, którą cenią i która czyni mnie wśród nich nader popularnym” (Dziennik 1954, 24 stycznia, Warszawa 2009, s. 122–123).

Szeroki krytyczny obraz tak rozumianej warszawki przedstawił Tyrmand w powieści Życie towarzyskie i kulturalne z 1964 roku. Niezależnie od tego, czy był to obraz realny, czy przerysowany, czytelnika mogą urzekać zabawy słowem i barwność opisu.

„Kawiarnia leżała w centrum miasta – oto przykład – zaludniali ją przypudrowani po goleniu mężczyźni w ponad średnim wieku, w niemodnych garniturach z drogich materiałów i obuwiu szytym na miarę przez ich własne warsztaty szewskie; żony tych rzemieślników-światowców unosiły do ust filiżanki kawy palcami grubymi, lśniącymi od brylantów i lakieru do paznokci. Gdzieniegdzie dyszał zmęczony Warszawą działacz ekonomiczny z prowincji lub kłócili się nerwowi, szpakowaci faceci odziani z wykwintem żigolaków z lat dwudziestych: kombinowali na własny rachunek imprezy estradowe w imieniu państwowego przedsiębiorstwa, któremu wydaje się, że monopolizuje przemysł rozrywkowy” (Życie towarzyskie i uczuciowe, Warszawa 1990, s. 63–64).

Czy taka lektura nie sprawia przyjemności? Albo taki kolorowy obrazek:

„(…) zajrzał na salę, gdzie Polacy o mało skodyfikowanych dochodach lub wsparci polityką bodźców ekonomicznych, odziani w koszule non iron ze spółdzielni imienia Fryderyka Engelsa i w wiedeńską konfekcję ze sklepów komisowych, tańczyli wdzięcznie w takt melodii How high the moon, wykonywanej na złotych saksofonach czeskiej produkcji. Po czym poszedł do obszernego cocktail-baru, spowitego we wzorzyste szmaty, ścianach pokrytych strzępiastym deseniem. Trzy szeregi dobrze ubranych ludzi różnego wieku i płci stało tu w postawach swobodnych i piło wiśniaki, śliwowice, starki, koniaki i likiery; nieliczni siedzieli na wysokich krzesełkach, jedli zimne fryty i pili sok grapefruitowy; wszyscy współżyli na zasadzie ciasnoty i wzajemnego przylegania do siebie; cudzoziemcy – kupcy, dziennikarze lub pracownicy międzynarodowych linii lotniczych – narzekali w różnych językach na ciepłe piwo” (Życie..., s. 57–58). Można by zapytać, któż dziś tak pisuje, ale byłoby to zawołanie zbyt starcze i pesymistyczne.

Swoją miłość do Warszawy Tyrmand potwierdził nie tylko szybkim powrotem po zakończeniu wojny, ale przede wszystkim bestsellerową w latach 50. XX wieku powieścią kryminalną Zły (ponoć pierwszym czytelnikiem i recenzentem kolejnych fragmentów powstającej książki był sąsiad autora, warszawski adwokat Aleksander Kiwerski) i licznymi tekstami o stolicy w gazetach i czasopismach.

„Ostatecznie od dawna nie należymy do narodów bogatych. Wiek XIX, stulecie największego gromadzenia bogactw, podziału łupów i zysków, był wiekiem naszej nieobecności. Nie było nas w polityce, nie było nas na szlakach sławy i materialnego powodzenia, ledwie słychać nas było z wielkich ambon kultury. Gorzknieliśmy wśród naszych partykularnych klęsk i zawodów, schodząc coraz bardziej do nikłej pozycji ubogiego krewnego, zawiedzionego w swych ambicjach i nadziejach, który niewiele wniósł do wspólnej skarbnicy ludzkości – pisał w październiku 1951 roku w „Tygodniku Powszechnym”. – Mieliśmy potężnych nieprzyjaciół, którzy zakopywali nasze rzeczywiste zasługi, umniejszali je lub ukrywali, dbając o to, aby zimna obojętność, jeśli nie wrogość, wiała ku nam od strony innych narodów. Mimo to udało nam się stworzyć z Warszawy miasto piękne, zasobne w probierze europejskiej cywilizacji, pełne wdzięku i indywidualnego uroku. Pierwsza połowa naszego wieku wyniosła gród nadwiślański wysoko, rozsławiła jego czar, znęciła doń cudzoziemców, zdobyła dlań korzyści i znaczenie. Półwiecze to jednak zabrało nam Warszawę. 45. rok zastał w miejscu wspaniałego, bogatego, pełnego świadectw kultury miasta największe gruzowisko Europy, a może nawet i historii. Odtąd zaczęły się ponure, niechlujne jesienie, bo niby jak tu sprzątać brudy pokoju, kiedy podłoga jeszcze nienaprawiona i wszystkie ręce dzierżą młoty zamiast mioteł” (tekst ze zbioru Tyrmand Warszawski, Kraków 2016, s. 118–119).

A oto spojrzenie Tyrmanda na historię stolicy z roku 1956:

„Otóż, moim zdaniem, Warszawa miała trzy zamknięte okresy w swojej historii, w których warszawskie jej treści są (dla mnie...) szczególnie atrakcyjne. Pierwszy – to druga połowa XVIII wieku, rokokowa, Stasiowa Warszawa, pełna pięknych kobiet, awanturników i tenorów, artystów malarzy i ciekawej szlachty z prowincji, popadającej w zabawne konflikty z rosnącym w znaczenie mądrym mieszczaństwem, Warszawa, którą interesował się Voltaire i Casanova, Warszawa młodej prasy, pierwszych plotek wielkomiejskich i anegdot, które najlepiej kształtują poczucie wielkomiejskości. Druga – to Warszawa Królestwa Kongresowego, lat dwudziestych ubiegłego wieku, miasto rosnące w zamożność i kulturę mimo najbardziej nieprzychylnych warunków politycznych. W mieście tym dokonywała się podówczas pierwsza praca od podstaw na mniejszą, tylko warszawską, skalę, poprzedzającą późniejszą, wielką, pozytywistyczną, ta «praca organiczna» dawała nie byle jakie rezultaty w dziedzinie kultury. Znów Warszawa staje się celem dyliżansów, stacją na której chętnie wysiadają aktorzy i uczeni, muzycy i prelegenci, pokrywający trasami swych rozjazdów najważniejsze punkty Europy. Mało – Warszawa, stolica niezupełnie wolnego narodu i lennego, zupełnie zależnego państewka, staje się rozsadnikiem idei i mody, co stanowi ważki dowód jej znaczenia. Młody Mickiewicz pisał w tych latach z Petersburga, że modne jest tam niemal wszystko, co warszawskie, a w Paryżu lansowano z upodobaniem polskie tańce, przesyłane w nutach z Warszawy. Ta Warszawa Chopina i Druckiego--Lubeckiego, ulicy Miodowej (wtenczas en vogue) i Honoratki zakończyła okres ów bardzo warszawską rewolucją, której hasłem bojowym była Warszawianka i która głęboko wraziła nazwę Warszawy w świadomość ludzi tamtego czasu. (...) W warunkach ciężkiej niewoli formuje się czarująca Warszawa z Sienkiewiczowskiej noweli Ta trzecia, Warszawa Wokulskich i Podfilipowskich, miasto wytężonej pracy prężnych, młodych przedsiębiorstw i kolorowych ogródków «z muzyką», miasto renomowanych pracowni uniwersyteckich, świetnych fizyków i żywego ruchu umysłowego” (Wspomnienie o Warszawie, od której nie chce się odejść, Stolica 1956, tekst ze zbioru Tyrmand Warszawski, Kraków 2016, s. 156–158).

Na skutek wojennej hekatomby niewielu jest dziś warszawiaków od pokoleń. Tym bardziej miłości do Warszawy i lokalnego patriotyzmu trzeba oczekiwać od tysięcy przybyszy, którzy wiążą swoje losy ze stolicą. Warszawa urzeka bowiem – proporcjonalnie do intelektualnej wrażliwości – wszystkich jej mieszkańców.

Jest w Dzienniku 1954 i epizod adwokacki. „Stałem długo z mecenasem A. na rogu Alej Jerozolimskich i Brackiej – pisał Tyrmand pod datą 10 stycznia. – Zimno było cholernie, ale opowiadał ciekawie. O pewnym chłopie, który lata całe mógł służyć za okładkę Nowej Wsi. Typowy średniak, czyli sojusznik, oddawał zawsze w porę miarki i odsypy ze swych niecałych, zgodnie z doktryną 10 ha, za dostawę mleka zaś nawet zahaczył dyplom honorowy z komitetu powiatowego. Aliści któregoś poranka przyszedł nakaz odstawy zboża grubo powyżej sumy tegorocznych zbiorów całego powiatu, czyli krwawy bezsens. Chłop zaprotestował u odpowiednich władz, wobec czego wytoczono mu proces o lekceważenie sojuszu robotniczo-chłopskiego i uchylenie się od obowiązków obywatela, który nie dokazał sztuki nawet za trudnej dla Salomona, czyli nie był w stanie nalać z próżnego. Kmieć zaopatrzył się w dzielnego adwokata, który bez trudu udowodnił sędziom jego niewinność, za co Ministerstwo Sprawiedliwości zawiesiło go w czynnościach zawodowych i zażądało usunięcia z Izby Adwokackiej pod zarzutem podważania autorytetu ludowych sędziów. Zaś chłopa gang zwany komitetem powiatowym partii po prostu zapakował do ula.

Ale tu się zaczyna coś nowego. Interweniował KC i zażądał zrewidowania sprawy. Od kilku miesięcy gangsterzy w centrali, którzy nie boją się nikogo poza gangsterami z ambasady radzieckiej stali się niezwykle czuli na całkiem nieznane dotąd słowo: praworządność. Co to znaczy, czy ma znaczyć w najbliższym czasie, tego nikt dobrze nie wie, najmniej zaś palestra warszawska. Przypomniałem mecenasowi A. zdanie Lenina: Są dwie praworządności – praworządność formalna i praworządność zmierzającej ku wielkim celom rewolucji. Moim zdaniem, trudno aktualnie zgadnąć, którą z praworządności przyłożą do chłopa i jurysty, czyli sytuacja trochę jak z owej średniowiecznej francuskiej farsy. Co zastanawia, to fakt, że mecenas A. jest autentycznie wstrząśnięty. Przecież to urąga ludzkiemu rozumowi, jęczał na zimnie, zaś styczniowy wiatr dął pośród wzburzonych placów. To narusza prawidła i myślenia, i życia! Długo mu tłumaczyłem, że właściwie wszystko jest w najlepszym porządku na tym najlepszym ze światów, wszystko proste i jasne i nic nie stanęło na głowie ani do góry nogami. Musi on tylko pojąć jedną, jedyną prawdę, od której nie ma odwołania, i która jest ponad prawdami, a mianowicie, że nie może być inaczej. Odszedł mocno zgnębiony” (Dziennik 1954, Warszawa 2009, s. 51–52; w wydaniu Res Publica z roku 1989 fragment „gangsterami z ambasady radzieckiej” został usunięty przez cenzurę).

Ciekawe, kim był ów mecenas A., jakie były jego dalsze zawodowe losy i jaki był finał opisanej sprawy.

W 1965 roku Tyrmand po długich staraniach o wydanie mu paszportu wyjechał z Polski bez zamiaru powrotu, co wyjaśniał w napisanych na emigracji Porachunkach osobistych. Znalazł się w Ameryce, która – jako wtedy lewicująca i liberalna – nie odpowiadała jego wyobrażeniom i poglądom. Próbował ją przekonać do swoich racji esejami w prasie. Ich zbiory: Zapiski dyletanta (1970) i Cywilizacja komunizmu (1972, wydanie w języku angielskim nosiło tytuł Spółdzielnia Antykoncepcyjna im. Róży Luksemburg) są lekturą przydatną głównie tym, którzy nie żyli w realiach socjalizmu. Współczesna prawica ma go więc za swojego, a ja sądzę, że gdyby żył dzisiaj (zmarł w 1985 roku), nie szczędziłby złośliwych uwag i szyderstwa wszystkim opcjom politycznym.

0%

Informacja o plikach cookies

W ramach Strony stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze Strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Możecie Państwo dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce internetowej w każdym czasie. Więcej szczegółów w "Polityce Prywatności".