Poprzedni artykuł w numerze
„Atrakcyjność współczesnej demokracji ma dwa źródła. Po pierwsze, ustrój ten oferuje godność. Politycy traktują serio podglądy mieszkańców krajów demokratycznych. Wolno je wyrażać i liczyć na ochronę przed ograniczeniem tej wolności. Demokracja niesie z sobą szacunek. Po drugie zaś daje długoterminowe zyski. Z biegiem czasu życie w bezpiecznym państwie demokratycznym zapewnia obywatelom szansę udziału w korzyściach materialnych wypływających ze stabilności, dobrobytu i pokoju. Już każde z tych trojga samo w sobie jest atrakcyjne” – pisze David Runciman, brytyjski profesor nauk politycznych z Uniwersytetu Cambridge w opublikowanej w 2018 r. pracy Jak kończy się demokracja (How Democracy Ends, wyd. polskie Kultura Liberalna 2019, tłum. Tomasz Żukowski, s. 183). Wskazuje, że demokracja to „fenomenalne połączenie” jednoczesnego zapewnienia długoterminowych korzyści całym społeczeństwom i głosu poszczególnym obywatelom (s. 18). „Życie w demokracji oznacza gwarancję poszanowania obywatela jako osoby, gdyż liczy się każdy głos. Niektóre z tych gwarancji istnieją tylko na papierze i trzeba o nie walczyć (zwłaszcza jeśli należy się do mniejszości). Nikt jednak nie zapewni nam przyrostu osobistego bogactwa. Przy rozdysponowaniu korzyści materialnych z demokracji wielu czuje się pominiętych. Pożytki z niej bywają trudno uchwytne – część z nich ma postać dóbr publicznych. I również o ich sprawiedliwą dystrybucję trzeba walczyć” (s. 183).
Ta pochwała demokracji jest dla autora podstawą rozważań nad jej „pełnoobjawowym kryzysem”, który wyraża się na wiele sposobów, jak choćby „eskalacją kompetencyjną” („sytuacja, w której legalnie wybrani liderzy polityczni ograniczają demokrację, jednocześnie perorując o jej ważności” – s. 56) czy fenomenem Donalda Trumpa („starszy pan z mentalnością polityczną na poziomie dziecka zostaje głową państwa w kryzysie wieku średniego” – s. 36).
Zdaniem 52-letniego dziś Runcimana dzisiejsza demokracja przechodzi właśnie „kryzys wieku średniego”. „Demokracja nie jest już młoda – pisze. – Brak jej żaru, który wiek temu cechował jej wielki, niewykorzystany potencjał. Bitwy o prawa wyborcze zostały już w większości wygrane. Państwo dźwiga olbrzymi ciężar usług publicznych, które musi zapewniać. Poziom długów – zarówno publicznego, jak i prywatnych – jest wysoki. Podatki mogłyby być wyższe – w ostatnich stu latach już bywały – lecz obywatele nie mają wielkiej ochoty płacić. Obecna fala populizmu w dojrzałych demokracjach dotyka krajów, które przez jakiś czas dla demokracji robiły, co w ich mocy. Ludzie są źli na obojętne wobec nich instytucje, nie dlatego, że one są niedoskonałe, tylko dlatego, że oni są zmęczeni” (s. 82–83).
Zacznijmy od wyborów. „Jednym z paradoksów życia w demokracji jest fakt, że wybory – które po części stanowią o jej atrakcyjności – niekoniecznie odzwierciedlają to, co jest w niej najbardziej pociągające – zauważa Runciman. – Politycy, by zdobyć głosy, lubią rozwodzić się nad tym, jak z danej polityki skorzystają konkretni wyborcy, a jednocześnie odwołują się do idei godności zbiorowej. Pod pewnymi względami płaszczyzny atrakcyjności ulegają odwróceniu: jeśli zagłosujesz na mnie – powiada kandydat – tobie będzie wiodło się lepiej, a twoja grupa będzie cieszyć się większym szacunkiem . To właśnie czyni demokrację frustrującą. To, co w niej rzeczywiście najbardziej pociągające, jest tłem, na którym politycy roztaczają swoje powierzchowne wizje. Rozdźwięk pomiędzy tym, co obiecuje się wyborcy jako jednostce, a tym, co społeczeństwu jako całości, zostawia mnóstwo miejsca na alternatywne oferty. Niektóre z nich to ideologie które nie sprawdziły się w XX wieku” (s. 183–184). Problem w tym, że w wieku XXI mamy do czynienia nie z zamachami stanu według zasady „wszystko albo nic”, ale z nowymi, stopniowymi procesami odejścia od demokracji w toku parlamentarnej kadencji, wobec których większość społeczeństwa pozostaje bierną widownią (s. 54–97).
Zdaniem Runcimana wiek XXI może stać się złotą erą teorii spiskowych. W demokracji teorie takie pojawiają się jako naturalna konsekwencja rozdźwięku pomiędzy obietnicą władzy ludu i siecią powiązań decydentów. Wyznają je zwykle ludzie przekonani, że w warunkach demokratycznych nigdy nie odniosą sukcesu, ale ostatnio hołdują im również zwycięzcy, aby przypieczętować związek ze swoim elektoratem (s. 72–75). „Jednym z powodów, dla których teorie spiskowe mnożą się dziś wszędzie, jest fakt, że adwersarze nie kwestionują już na zmianę uczciwości drugiej strony. Teraz robią to jednocześnie. Jest to znamienne dla okresu, w którym polityka demokratyczna zdominowana jest przez populizm. Jego fundamentem – czy to populizmu lewicowego czy prawicowego – jest założenie, że elity okradły ludzi z demokracji. Aby ją odzyskać, należy wyciągnąć je z kryjówek, w których snują swoje prawdziwe plany, dla niepoznaki na pokaz wychwalając demokrację. Logika populizmu jest teorią spiskową” (s. 75–76).
Runciman wskazuje, że populistom i teoriom spiskowym sprzyja brak konfliktów zbrojnych. „Populizm karmi się brakiem wojny, gdyż kwestionuje demokrację jako doświadczenie prawdziwie wspólnotowe – pisze. – W stanie wojny ta argumentacja działa dużo słabiej. Wówczas bowiem do głosu dochodzi rzeczywistość – lud i elity są w niej razem, na dobre i na złe” (s. 86). Zastrzega wszakże: „Nie chcę przez to powiedzieć, że potrzebujemy wojen totalnych do ożywienia demokracji. To byłoby szaleństwem. Nie twierdzę też, że brak wojny owocuje teoriami spiskowymi. To z kolei byłoby niedorzeczne. Obcowanie z teoriami spiskowymi jest ceną, którą warto zapłacić za pokój. Same w sobie nie stanowią zagrożenia – są tylko objawami tego, co nie działa w demokracji. Problem polega na tym, że nie wiadomo, jak radzić sobie ze źródłami populizmu w sytuacji braku zbiorowego doświadczenia przemocy” (s. 88–89).
Zdaniem profesora zagrożeniem ludzkości nie jest sztuczna inteligencja, ale ludzie, którzy ją niecnie wykorzystują. „Nieinteligentne, acz superwydajne maszyny wykonują we współczesnych demokracjach masę pracy. Partie polityczne korzystają ze zautomatyzowanych baz danych przy prowadzeniu kampanii. Rządy coraz częściej posługują się rozbudowanymi systemami danych, aby zarządzać usługami publicznymi, takimi jak opieka zdrowotna. Maszyny te nie dążą do zniewolenia nas. W ogóle same z siebie do niczego nie dążą – ten poziom woli jest im niedostępny. Nie są po prostu naszymi służącymi – są niewolnikami. Wykorzystujemy je. Już od dwustu lat politolodzy ostrzegają jednak, że niewolnictwo szkodzi również właścicielom niewolników, ponieważ uzależnia od własnych, łatwo zaspokajanych potrzeb. Wydaje na łaskę i niełaskę nieprzemyślanych kaprysów” (s. 135). Profesor ostrzega: „Wystarczy ktoś, kto bezwzględnie posłuży się tymi maszynami, żeby osiągnąć swoje cele. W krainie uzależnionych od maszyn, świadomy technologicznie polityk jest królem” (s. 137).
Technologia cyfrowa pomaga bardziej autokratom niż demokracji. „Zmianie uległa nasza świadomość bycia obserwowanym. Myślimy, że to my obserwujemy ich, podczas, gdy w rzeczywistości jest odwrotnie. (...) Ilekroć wchodzimy do internetu, żeby uzyskać nowe informacje, przekazujemy wszystkim zainteresowanym jeszcze więcej informacji – na nasz temat” (s. 167–168). Zagrożenie demokracji stwarza wykorzystywanie tej wiedzy do wywierania wpływu na indywidualne decyzje (tak zakupowe, jak i wyborcze) i zachowanie poszczególnych ludzi, jak grup społecznych czy konsumenckich.
Zagrożenie dla demokracji przedstawicielskiej stwarzają wpływowe korporacje, które mogą podsuwać nam polityków w wyborach, jak podsuwają swoje produkty na zakupach (s. 171–177). „W przeszłości wygraną z korporacjami zapewniła państwu kontrola nad mieczem i pieniądzem – pisze Runciman. – Tymczasem, gdy toczy się nowa walka sieci z siecią, wielkie koncerny technologiczne mają inną przewagę. Konta na Facebooku mają dwa miliardy osób – to więcej ludzi niż w jakimkolwiek kraju czy imperium. Portal może infiltrować ich w sposób nieosiągalny dla żadnego państwa. Dostarczając użytkownikom przestrzeni do dzielenia się doświadczeniami, może wpływać na styl ich życia. Państwa w tym celu ustanawiają prawa, które w razie konieczności mogą egzekwować siłą. Sieciom społecznościowym wystarczy wpływ na to, co ludzie widzą i słyszą” (s. 148).
Wypowiedzi czy dyskusja w mediach społecznościowych to zdaniem profesora kpina z demokracji. „Twitter nie jest skutecznym narzędziem uprawiania polityki. W najlepszym razie oferuje podróbkę demokracji, w której ludzie dają upust swoim frustracjom, nie musząc stawiać czoła konsekwencjom” (s. 155).
Już dziś można poprzez internetowe sieci wpływać znacząco na społeczne nastroje, wywoływać euforię, ale także agresję i przemoc. „Internetowe nagonki nie są niczym rzeczywistym – przypomina Runciman. – Takie lincze są wirtualne. Ale przemoc jest realna: ofiara cybernetycznej tłuszczy może doznać krzywdy, po której trudno jej będzie dojść do siebie. Doznaje ona niemal fizycznego bólu. Depresja i choroby są bardzo częste. Zdarzają się samobójstwa. Twitter bywa porównywany do Dzikiego Zachodu. Daje on jednocześnie najbliższe pojęcie o tym, jaka była demokracja w starożytności: kapryśna, okrutna, dająca poczucie siły. Ludzie na nowo odkryli, jak wyzwalająco działa grupowy atak na kogoś, kto im się naraził. Porywające! Lecz niekiedy zabójcze. (…) Starożytną demokrację rehabilitował jej osobisty charakter – demos musiał patrzeć swoim ofiarom w oczy. Kiedy nie musiał tego robić – bo osądzał generałów poniewierających się za morzem – dużo łatwiej było mu wydawać wyroki skazujące. Demokracja bezpośrednia a la Twitter jest niebezpieczniejsza, ponieważ nie pętają jej ograniczenia przestrzeni fizycznej ani osobistej znajomości tematu” (s.154–155). Nienawiść wyrażana w Internecie, niejednokrotnie sprowokowana, czy nawet sterowana przez fachowców, to czyste zło. „Wzburzony tłum niczego się nie boi i nie okazuje łaski. Ofiarami mogą paść zwykli obywatele i prominentni politycy. Wiedza o tym, że niefortunna uwaga lub nierozważny gest mogą zrujnować pracę całego życia, przynosi efekt mrożący wszystkich – może z wyjątkiem prezydenta USA”
(s. 156).
Realną alternatywą dla demokracji staje się w XXI wieku pragmatyczny autorytaryzm, epistokracja (rządów wiedzących) czy rządy technokratów. Rozważania na temat tych systemów prowadzą Runcimana do konkluzji o wyższości demokracji i do deklaracji wiary w jej uratowanie, o ile nie nadejdzie bagatelizowana przez demos klimatyczna bądź jądrowa katastrofa.
„Sięganie po broń jądrową jest dziś paradoksalnie bardziej prawdopodobne niż pokolenie wcześniej – ostrzega profesor. – Nie żyjemy już w świecie doktryny wzajemnie zagwarantowanego zniszczenia. Nuklearne działania wojenne mogą się toczyć bez powszechnego zniszczenia. Terroryści mogą zdobyć prymitywną broń atomową i nie oglądać się na jakiekolwiek tabu związane z jej wykorzystaniem. Jednocześnie super zaawansowana broń jądrowa, którą dysponuje dziś amerykańska armia, może zachęcić naczelnego zwierzchnika wojsk, by użyć jej jako przedłużania metod konwencjonalnych, umożliwiającego precyzję taktyczną i wywołującego ograniczone skażenie promieniotwórcze. Wciąż jednak trudno sobie wyobrazić konsekwencje takiego kroku. Tabu istnieje nie bez przyczyny.
Zmiany klimatyczne nie mogą zawładnąć naszą wyobraźnią polityczną, gdyż zachodzą stopniowo. Ekologiczna apokalipsa to pełzająca katastrofa. Mamy wrażenie, że to jedynie pogłoski. Kataklizm nuklearny też nie ma wystarczającej siły przekonywania, gdyż jest zjawiskiem zerojedynkowym. To, co może go urzeczywistnić, niesie ze sobą groźbę, że wszystko inne w zasadzie straci znaczenie. To przekracza nasze zdolności pojmowania. Trzymamy więc kciuki, licząc na szczęście” (s. 108–109).
Zagrożenia zostały wskazane. Pytanie, czy „kryzys wieku średniego” demokracji doprowadzi w XXI wieku do jej schyłku, pozostaje jeszcze bez odpowiedzi.