Poprzedni artykuł w numerze
K łótnie rodzimych polityków w kwestii powiązania realizacji unijnego budżetu z kryterium praworządności i niepokoje społeczne wokół naruszenia kompromisu aborcyjnego uwidoczniły, jak ostry jest dziś spór pomiędzy zwolennikami przynależności do krajów Zachodu i ich konserwatywnymi adwersarzami. Nie odnosząc się do jakże zróżnicowanego poziomu erystyki i kultury politycznej uczestników tej debaty, można podsumować, że pierwsi na uzasadnienie swoich racji odwołują się do potrzeby modernizacji i nowoczesności, a drudzy wskazują głównie zagrożenia dla suwerenności i tradycji. Jako że w moim otoczeniu dominuje zdziwienie, skąd w XXI wieku biorą się w Polsce – niejednokrotnie młodzi wiekiem – politycy o tak bardzo antyeuropejskich i zachowawczych poglądach, zachęcam do lektury niedawno wydanej pracy Tomasza Kizwaltera, historyka, profesora zwyczajnego na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, pt. Polska nowoczesność. Genealogia (Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego 2020), poświęconej ustaleniu relacji między nowoczesnością i tradycją.
„Przeświadczenie, że modernizacja zagraża temu, co uznawano za szczególnie cenne – duchowości, moralności, twórczości – stało się w XIX wieku integralnym składnikiem mentalności europejskich elit umysłowych” – pisze Profesor (Polska nowoczesność…, s. 21–22), i przypomina, że w przypadku Polski „zacofanie stanowi problem nurtujący miejskie elity umysłowe od ponad dwustu lat”. I pyta: Czy mamy do czynienia z kolonizacją umysłu, czy trudną emancypacją?
Wielką zaletą pracy Tomasza Kizwaltera jest zawarty w jej pierwszej części wykład na temat poglądów historyków i socjologów (m.in. Zdzisława Krasnodębskiego i Jadwigi Staniszkis) na cywilizacyjną pozycję Polski. Przywołuje m.in. stanowisko Ewy Thompson, że zostaliśmy skolonizowani przez zaborców, czego konsekwencją miało być ugruntowanie poczucia niższości i wydatkowanie energii społecznej na opór wobec władzy, a nie produktywność (s. 54). Zabory były nieuchronne, bo byliśmy zacofani. A dlaczego byliśmy zacofani? Bo nie dosięgnął nas antyczny Rzym, bo ominął nas zachodni absolutyzm (Kizwalter przywołuje tu koncepcje Perry’ego Andersona), bo cechą charakterystyczną społeczeństwa i kultury Pierwszej Rzeczypospolitej była agrarność, bo zmarginalizowane było mieszczaństwo. Jak wskazywali, każdy w ramach swojej teorii historiozoficznej, wybitni historycy – Ferdynand Braudel i Immanuel Wallerstein: „Europa Wschodnia stanowi najwcześniej ukształtowaną peryferię Zachodu. Oddziaływanie zachodniego kapitalizmu (...) sprawiło, że od schyłku średniowiecza gospodarki wschodnioeuropejskie stawały się uzależnione od zachodnich i komplementarne wobec nich. Mocno utrwalona dominacja rolnictwa i słabość miast, powstanie folwarku pańszczyźnianego, eksport produktów rolnych i surowców na Zachód – oto znamienne cechy polskiej gospodarki, która w dobie szlacheckiej Rzeczypospolitej była modelowym przykładem peryferyjnej zależności” (s. 33).
Polska droga do nowoczesności nigdy nie była łatwa. Już w dobie Księstwa Warszawskiego „modernizacja jako synonim moralnego upadku i utraty tożsamości, Żydzi i masoni jako personifikacje niszczących przemian – wyobrażenia te stały się istotną częścią polskiego imaginarium” (s. 99). W czasach Królestwa Polskiego konserwatyści przestrzegali przed „niezdrowymi ambicjami” („krytyczne aspiracje rozumu ludzkiego mają katastrofalne skutki: zniszczenie tradycji, upadek moralności, załamanie porządku społecznego”) i wskazywali rewolucję francuską jako dowód, „że oświeceniowy krytycyzm ma katastrofalne skutki” (s. 119). Każdy z zaborców miał do zajętej części Rzeczypospolitej inne podejście. Najbardziej otwarta na ustępstwa okazała się monarchia habsburska. Natomiast „z rosyjskiego punktu widzenia ziemie polskie miały kluczowe znaczenie, oddzielając Rosję od Zachodu, traktowanego w najlepszym razie z dużą nieufnością. W aktywnych politycznie Polakach, uznawanych za Słowian zepsutych przez zachodnie wpływy, widziano element nielojalny, skłonny do konspirowania i buntów, wymagający zatem specjalnego nadzoru. Z niemieckiej perspektywy Polska była częścią zacofanego słowiańskiego Wschodu, a jej lokalna specyfika, którą wyrażał stereotyp polnische Wirtschaft, wynikała z anarchicznej spuścizny Rzeczypospolitej. Typowymi cechami Polaków miały być nieudolność, lekkomyślność i lenistwo, uniemożliwiające skuteczną modernizację o własnych siłach. Te zaniedbane tereny zaczynano więc postrzegać jako naturalny obszar niemieckiej ekspansji, a w miarę jak rosły mocarstwowe apetyty kręgów rządzących Rzeszy – jako bramę otwierającą dostęp do ziem leżących dalej na wschodzie” (s. 136–137).
Tomasz Kizwalter interesująco opisuje, jak do modernizacji miała się myśl narodowa i postulaty socjalistów u schyłku wieku XIX, i co przyniósł początek nowego, XX stulecia. Odzyskana niepodległość i trwająca lat dwadzieścia Druga Rzeczpospolita niewiele w tej kwestii zmieniły. Pojałtańskie zniewolenie pogłębiło różnice z Zachodem, a – na ten paradoks wskazał węgierski historyk Jenö Szücs w 1981 roku – granica zachodnia bloku krajów „demokracji ludowej” zadziwiająco wiernie pokrywała się z granicą dawnego cesarstwa Karola Wielkiego, dzieląc Europę na zachodnią i wschodnią.
„Dobra koniunktura lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia – pisze Kizwalter – doprowadziła zachodnie gospodarki do stanu, w którym – pod wpływem splotu różnych czynników politycznych – większość mieszkańców tej części świata mogła wydobywać się z niedostatku. Doświadczenia okresu międzywojennego, presja ruchów socjalistycznych i pracowniczych, a także rywalizacja ze Związkiem Radzieckim sprawiły, że elity rządzące uznały za wskazane uruchomienie mechanizmów redystrybucji dóbr materialnych i zagwarantowanie obywatelom w miarę satysfakcjonującego poziomu świadczeń społecznych. Względny dostatek miał trudne do przecenienia konsekwencje: jego upowszechnienie się przyniosło stabilizację polityczną, pogłębiło tendencje demokratyzacyjne, wreszcie wpłynęło na sposoby postrzegania nowoczesności…” (s. 19–20).
Odzyskanie wolności dało nam szansę na modernizację, ale – jak wskazuje Kizwalter – „sarmatyzm – niezależnie od sposobu jego przedstawiania – pozostaje w centrum polskiego imaginarium” i nie jest wcale przesądzone, czy doszło do „kompromisu modernizacji z sarmacją” (s. 55). Wydaje mi się, że umysłowość wielu uczestników aktualnego sporu przypomina tę z połowy XIX wieku, kiedy – jak pisze Profesor – „ziemiańsko-inteligenckie dyskusje o rolnictwie i nowoczesności (...) cechowało silne napięcie między przeświadczeniem o konieczności zrywania z tym, co anachroniczne, a niechęcią do nowoczesności, utożsamianej z materializmem i kultem cielca złotego. Argumenty praktyczne przeplatały się w polemikach z moralistycznymi, motywacje społeczne z aluzjami politycznymi” (s. 147).
Jednoznacznie krytyczne stanowisko wobec tej próby modernizacji – jak zauważył Tomasz Kizwalter – zajął wówczas popularny i uznany pisarz – Józef Ignacy Kraszewski w specjalnie temu poświęconej powieści pt. Choroby wieku. Studium pathologiczne (publ. najpierw w prasie, potem w postaci książki – Wilno 1857; korzystałem z zapisu tekstu na https://www.wbc.poznan.pl). To prosta historia rodzinna, która ma uzasadniać i ilustrować przedstawienie przez autora konserwatywnych ocen i postulatów. Bohaterami są członkowie ziemiańskiej, choć niepewnego pochodzenia, rodziny Demborów. Głowa rodziny – Jan Dembor – to materialista, który „długo podróżując po Niemczech i Anglii, wpatrzywszy się w rodzaj życia tamtejszego, za wzór je sobie postawił” i stał się człowiekiem „silnego wpływu i powagi wielkiej dla obcych”, który wprowadza w swoich majątkach zachodnie ulepszenia i „nie pojmuje, że ubieganie się wyłącznie za materialną korzyścią o postawienie jej na pierwszym celu, wiedzie wprost do wynarodowienia i zgaszenia ducha”. Jego żona Leoncja interesuje się światowymi nowinkami i ma literackie ambicje (pracuje – o zgrozo – nad dziełem pt. O stanowisku kobiety w nowej społeczności i wpływie jej na ukształtowanie przyszłych pokoleń) i chce wieść życie celebrytki, choć „Bóg ją nie obdarzył ani szczególnym talentem, ani umysłem wyższym, ani uczuciem, które by powieść mogło na nowe drogi i jasne przed nią horyzonty roztoczyć”, co gorsza –„niezmiernie czynna w drobnostkach, wychowanie dzieci zdawszy na ludzi, by na nie drogiego nie tracić czasu, sama nieustannie się własnem zajmowała wykształceniem” i tylko „odgrywała czasem w chwilach wolniejszych rolę macierzyńską”. Nic dziwnego, że dzieci – Emilia i Tymoleon, edukowane przez obce guwernantki i zagranicznych profesorów, to „dwie sztuczne zbudowane lalki norymbergskie”. Młody Dembor to przemądrzały krytyk wszystkiego, który „miał się za rodzaj bóstwa, i nie mógł zniżać się do pospolitego żywota” i „z zastosowaniem informacji innem niż krytycznem, nie śpieszył się przez pogardę i lekceważenie kraju, w którym żyć musiał, tęskniąc za comfortem angielskim i wszelkiego rodzaju niepoścignioną doskonałością Wielkiej Brytanii”. Emilia zaś marzy o podróżach i dalekim świecie i „wsi nie lubiła wcale”.
Ich przeciwieństwem są Anna i Michał Solscy, dzieci zmarłej siostry Jana Dembora – wielcy duchem, ale pokornego serca „swojacy”. Dochodzi do światopoglądowej konfrontacji Michała z wujem, którą tak ten pierwszy relacjonuje siostrze:
„(…) fabrykując porządek zrobiono niewolę moralną, że przykuto człowieka do ziemi, a dając mu chleba dostatkiem zapomniano o żywiołach dla ducha, serca, fantazji, dla lepszej części człowieka. Taki kraj i takie życie muszą w końcu porobić z nas niemców… Zdaje mi się, nie wiem, ale przeczuwam, że prawdziwy postęp ludzkości, inną mieć i odmienną fizjognomię, że kosztem ducha, uczucia i wewnętrznej potrzeby piękna, rozmaitości, swobody, nie będzie musiał karmić człowieka i porządkować świata. Tłumaczył mi wuj Dembor swoje teorje przyszłości i mrowię przechodziło po mnie, na samą myśl że w tym jego niemieckim świecie żyćby przyszło. Naówczas niktby nic od niego nie potrzebował, uczucie nie przydałoby się na nic, bo na wszystkie wypadki stowarzyszenie i assekuracja musiałyby wystarczyć – szłoby wszystko jak w zegarku, przywykliby wszyscy do dobrego bytu… do niezłomnej formuły… i ziemia stałaby się domem pracy … klasztorem bez religji i wiary … rodzajem falansteru czy fabryki… Nie! to coś okropnego! ten ich świat naszym być nie może… czegoś więcej potrzeba człowiekowi nad strawę bydlęcia i grosz żydowski.
Ja tam tego nie rozumiem – westchnęła Anna, ale może być, że się mylimy oboje… przywykli będąc do starego nieładu, zgnuśnieni, zepsuci…! Cały świat idzie ku temu i mylić się nie może.
– A! Moja Anno! Cały świat nieraz był w błędzie i ślepocie, nie pierwsza to dla niego omyłka. Ludzie porządku chłodni, praktyczni rozumni, dali cykutę Sokratesowi, i ukrzyżowali Zbawiciela!” (Choroby wieku…, t. 1, s. 144–146; warto też przeczytać, jak przebiegła inna rozmowa Jana Dembora z Michałem Solskim – zob. Choroby wieku…, t. 1, s. 170–176).
Demborów spotyka słuszna kara. Tracą nabyte dwa pokolenia wcześniej majątki na rzecz spekulanta, pana Plamy, który nabył roszczenia ich przeciwników procesowych i doprowadził do wydania korzystnego dla siebie wyroku sądowego. Zgorzkniały stary Dembor, porzucony przez wymagającą żonę, osiada na wsi, jego żona i syn brylują w warszawskich salonach, a przedsiębiorcza córka… wychodzi za mąż za pana Plamę. Zaś pozytywni bohaterowie – rodzeństwo Solskich, choć także tracą znaczną część majątku za długi – mają się dobrze, bo nie gaszą ducha (zawołanie „Ducha nie gaście” św. Pawła do Tesaloniczan stanowi motto powieści) i mają przy sobie prawdziwych przyjaciół, jak adwokat Manusiewicz (do tej postaci warto będzie jeszcze powrócić przy innej okazji – zob. Choroby wieku…, t. 2, s. 39–40, też 67 i 77).
Na kanwie tej historii Józef Ignacy Kraszewski tak wskazuje zagrożenie z Zachodu:
„Stara Europa wyrobiła sobie całkiem fałszywą teorję, której słucha właśnie dla tego, że jest dogodną a fałszywą, że pochlebia wszystkiemu co wiedzie ją do zguby, najgorszym zachceniom, najpodlejszej chciwości. Cywilizacja dzisiejsza całkiem i wyłącznie materjalna, wartość człowieka mierzy jego praktycznością, wartość wynalazku zastosowaniem, i dla tego nie ma w łonie ani bohaterów i istotnie wielkich ludzi, ani wielkich prawd zasadniczych. (...) W krajach gdzie już ta cywilizacja stanęła na najwyższym szczeblu rozwinienia, widzimy jej owoce – wpośród kolei, fabryk, wśród nagromadzonych bogactw, ludność zbestwiona i wynędzniała, ogłupiona, bez kawałka chleba często, lub w dostatku a bez czucia i myśli wystawia najstraszniejszy kontrast bogactwa materialnego i nędzy moralnej, odrętwiałości i zestarzenia straszliwego. Nigdzie jeszcze równolegle postęp materjalny nie sprowadził za sobą rozwinienia i spotęgowania moralnego – chleb będzie, ale serc nie stanie” (Choroby wieku…, t. 2 s. 21–23).
Zachodniemu materializmowi powinniśmy więc wg Kraszewskiego odpowiedzieć rodzimą duchowością:
„W krótkiem życiu naszem – pisze – już smutną widzieliśmy i widzimy różnicę szczątka starych czasów, od dzisiejszej chwili, duch wygasł, serca ostygły, a szał zbogacenia ogarnął wszystkich. W największych klęskach i najgorętszych nadziejach jarmark wełniany, ceny zboża, wynalezienie żniwiarki odwracają umysły wszystkich i pociągają serca …
Nie ma nic jeno kupcy a rataje! można wykrzyknąć z większą słusznością niż Kochanowski, za swoich wołał czasów. Ludziom praktycznym dank i sława! oni przewodniczą, oni przodkują, oni wyrokują, a kto się ośliznął i upadł choćby męczennikiem, ten winien i głupi. Taki sąd powszechny, takie zamarznięcie obrzydliwe, jakim jest symptomem, sądźcie sami.
Mamyż się cieszyć żeśmy lepiej uprawili rolę, gdy serca nasze takim stoją odłogiem, że na nich wkrótce żadne już poczciwe nie wejdzie ziarno? Mamyż się radować postępowi, który nam życie wydziera i przeistacza na małpy zachodu, zabijając żywotną przyszłość naszą, zasklepiając źródła z których wytrysnąć coś mogło? Mamyż podziwiać industrjalistów i gospodarzy, kupców i spółki które na gruzach kościołów wznoszą cukrowarnie i fabryki machin? Jak chcecie, – ja z wami nie będę, może przez ślepotę i upór, może dla grzechu opieszałości, ale poprawny nasz świat wcale mi nie pachnie” (Choroby wieku…, t. 2, s. 147– 148).
Jako że wiele publicznych wypowiedzi – jeśli pominąć stylistyczne archaizmy i ortografię – przypomina dziś jako żywo słowa autora Chorób wieku sprzed 160 lat, wypada dopowiedzieć za Tomaszem Kizwalterem, że dwa lata po wydaniu cytowanego dzieła Kraszewski objął redakcję „Gazety Codziennej” należącej do Ludwika Kronenberga (dla wielu „ucieleśnienia materializmu” – bankiera i przemysłowca), czym wywołał konsternację swoich zwolenników. Pisarz tłumaczył się potem, że jest zwolennikiem reform i ulepszeń, „byle miały na celu nie korzyść materialną, ale podźwignienie ducha”, ale wobec pokaźnej gaży za redagowanie gazety Kronenberga nie wszystkich słowa te przekonały.